Tajemnica czasu

 

Ten sam utwór, którego wykonanie dzieli kilkadziesiąt lat. Ten sam człowiek, lecz z pewnością nie taki sam. Po latach, z orkiestrą, śpiewa wolniej. Widać różnicę w technologii – koncert i nagranie z 1978 roku zostało dokonane na pewno przy użyciu ówczesnej nowoczesnej techniki. To z 2011 roku – również. Co będziemy pomyślimy o niej za dwadzieścia lat? Czy rzeczywiście pamiętamy, czym posługiwaliśmy się dwadzieścia lat temu?

Ale to mniej ważne. Ważniejsze jest co, co trudno opisać. To zagadka – na czym to wszystko polega – to, w czym się poruszamy, jacy jesteśmy, co się dzieje z nami na przestrzeni życia. Na czym to polega – kto potrafi powiedzieć?

Dlaczego tak jest, że patrzę moimi oczyma, a nie kogoś innego. Że wydaje mi się, że jestem. Że boję się unicestwienia. I tego, że to, co robię, może nie mieć sensu. Mózg ludzki jest najbardziej skomplikowaną strukturą, którą człowiek zna, w całym Wszechświecie. I co dalej…?

Filozofia na bok

Dwa poprzednie wpisy można by wrzucić do kosza. Ale skoro się zdarzyły, niech już zostaną.

Wiosna nadchodzi w Krakowie, bez wątpienia. Znikają ostatnie brudne kupki śniegu. Gdyby nie dzisiejszy deszcz, na ulicach byłoby całkiem sucho. 

Spękany asfalt przeplata się z torami tramwajowymi, w centrum miasta, przy Plantach. Nie mam pretensji, że kamienice są zniszczone. Nawet jest w nich urok i pomyślałem, że warto je fotografować, dopóki nie są idealne. I tych ludzi, przemieszczających się między przystankami, biegnących na zielonym świetle, by zdążyć na nadjeżdżający tramwaj.

W barze mlecznym – studenci. Oraz ci w średnim wieku, którzy nie pójdą do restauracji. Ich image zatrzymało się w dążeniu do doskonałości. Przycięte, farbowane niezłą farbą włosy opadają na znoszone swetry. Buty na wysokim obcasie i kiepskiej jakości jeansy. I zmęczone, poorane bruzdami twarze, co nie zaznaly kremów przeciwzmarszczkowych.

Powracające wrażenie, że właśnie w barze mlecznym oglądać można rzeczywistość. Co najwyżej – w barze mlecznym.

Świętuj Nowy Rok

Otwórz maps.google.com i znajdź tam swój dom. Oglądnij go z każdej strony. Zobacz alejki i drogi, którymi chodzisz codziennie. Zobacz, gdzie kupujesz chleb i krojoną w plasterki szynkę, pakowaną do folii. Przejdź oczyma od Twojego wyjazdu z garażu, aż do centrum twojej miejscowości. Zobacz, którymi drogami wyjeżdżasz zwykle z miasta. Gdzie odwozisz dziecko do szkoły, a gdzie jest myjnia samochodowa. Każda Twoja czynność poza domem ma swoje miejsce na maps.google.com.

A teraz oddal mapę tak, by zobaczyć kontynenty. Weź na cel napis np. India, albo Ethiopia, może być Bolivia, Peru, Mexico. Spróbuj Papua New Guinea. I teraz – zbliż mapę, by zobaczyć ulice, domy, podwórka. Wyobraź sobie, że właśnie tam świętujesz Nowy Rok. Bez szampana, stylowych kieliszków (w ogóle – kieliszków), bez prądu. No może prądu starczy akurat na tyle, by włączyć telewizor – jedyną rozrywkę tych trochę bogatszych biednych. 

Wyobraź sobie choć kilka godzin spędzonych właśnie tam, oczywiście o ile starczy ci wyobraźni, wiedzy i chęci spojrzenia trochę dalej niż koniec własnego nosa. Może wtedy, choć na chwilę, przestaniesz narzekać na twój złodziejski rząd, służbę zdrowia, nauczycieli i policjantów, pracodawców i pracowników, piłkarzy, dziennikarzy, urzędników, sąsiadów, z może nawet i księży. Okropności świata, które zatruwają nam życie tu, są niczym wobec tych, które na  co na co dzień znosi większość żyjących na tej planecie ludzi. Jeśli niezadowolony rozpoczynasz 2014 rok, to ten eksperyment myślowy może poprawić ci humor.

Rozmrażanie siebie

Poprzedni wpis o lodówce powstał z powodu pewnego tematu, który w końcu się nie pojawił. Ma z nim wspólny mianownik duża reklamówka z butami, pozostawiona w korytarzu po przyjeździe, a przed kolejnym wyjazdem, nieważne, że między jednym a drugim mijają dwa tygodnie. Wieszaki w szafie z koszulami, spodniami, na każdym z nich jedna koszula lub jedna para spodni. Poukładane w określonym porządku. Kilkanaście koszul, kilkanaście par spodni, to jeszcze nie tak dużo. Worki zabawek dla dzieci, worki pluszaków. Zwykłe rozmrażanie lodówki, w której, jak się wydaje, nie ma wcale tak dużo, uświadamia, że otaczam się mnóstwem rzeczy. Dożyłem czasów, w których nie kupuje się jedzenia nie dlatego, że nie ma pieniędzy, ale że po prostu niezdrowo jest dużo jeść. A idąc do sklepu z zabawkami nie kupujemy nie dlatego, że nie mamy pieniędzy, tylko dlatego, że w domu nikt już nie ogarnia ilości zabawek.

Czymś błogosławionym jest np. przeprowadzka, choć w pierwszej chwili ma się ochotę ją przeklinać. Gdybym tego nie widział na własne oczy, nie uwierzyłbym, ile sam nagromadziłem przedmiotów. W czeluściach szafek, szufladek, półek gdzieś tam z tyłu… Są miejsca, do których przez lata nikt nie zagląda. A jeśli już trzeba, bo nie ma wyjścia, problemem staje się przywiązanie do rzeczy.

Nie chodzi tylko o rzeczy materialne. Zwykle z każdą z nich wiążą się szczególne wspomnienia. Ale chodzi o nawyk, który przekształca się w zbieractwo. Najbardziej zatrważa mentalne uzależnienie siebie. Przywiązanie do tego, co było, ze strachem, że utracimy historię, czyli to, co mamy najcenniejszego, czyli jakby siebie. Lecz przecież my to przyszłość. My to nie tylko historia. Zresztą tej historii nie dal się pozbyć, ona jest w nas, czy tego chcemy czy nie. Więc zamiast tylko przeglądać stare fotografie, warto pomyśleć o nowych, które jeszcze przyjdzie wykonać. Przeprowadzić rozmrażanie siebie, niech stara pokrywa lodu spłynie do wanienki.

A propos, w naszej lodówce, pojemniki do lodu, z powodu szronu, były nie do użycia przez… nikt nie wie jak długi czas. Teraz wreszcie można zrobić koktajl z lodem 🙂

Poddaję się

Czasem miotam się między stanem, aby robić dużo, bardzo dużo, a tym, by nie robić nic. No, zupełnie nic – to raczej niemożliwe. Mam na myśli to, że kontemplowałbym – ja, tylko ja, na własny użytek, wewnętrzny.

Tak jak dzisiaj, spotkanie z… ojcem mojego przyjaciela, z którym jednak krótka rozmowa udowodniła, że nie jest po prostu ojcem przyjaciela, albo raczej – że zupełnie jasne, dlaczego jego syn jest człowiekiem, którego… bardzo dobrze, blisko czuję.

Czy potrzebuję pisać, komponować, fotografować? To oczywiście pytanie retoryczne, na które odpowiedź wydaje się twierdząca. A jednak przenika mnie silne wrażenie, że mógłbym się bez tego obyć. Więcej. Że najważniejsze i jedyne, co można zyskać, zabrać ze sobą, zapisać w sobie (nie wiem po co, chyba jednak nie dla dobra przyszłych pokoleń), to jest to, co zapamiętam, przeżyję, odczuję. Wszystko inne, czy zapisane na papierze, wydrukowane, nagrane – jest wtórne, przetworzone, i tak naprawdę bez większego znaczenia.

Przeglądam internet, patrzę, jak znajomi urządzają premiery wystawy, piszą teksty, tworzą dużo, tworzą nieustannie. Teraz, w tym momencie, jestem od nich daleki. To ich wybór. Pęd w stronę pracy, osiągnięcia, dorobek… Proszę bardzo.

Lecz czy jestem w stanie opisać takie spotkanie, jakie widzicie poniżej? Czy ktokolwiek jest w stanie – opisać, sfilmować, przedstawić na fotografii – w sposób niezależny od żadnych konwencji, trendów historycznych, kulturowych, znaczeniowych i tak dalej? Znaczenie ma to, co jest bezwzględne. Reszta jest tylko tymczasowa, umowna, i dlatego poddawana dyskusji krytyków i znawców.

Nie tak rzadko chce mi się powiedzieć: NIE. Nie będę wchodził we współtworzony przez was system znaczeń, symboli, systemów, nie będę tworzył własnego systemu. Interesuje mnie tylko to, co trafia do człowieka wprost. Co jest uniwersalne. Reszta przeminie.

 Ojciec

Powtórka

Wczoraj i dziś obejrzałem dwa razy ten sam spektakl. A w zasadzie pełne jego próby, dwa przebiegi. To adaptacja „Idioty” Dostojewskiego. Spektakl mi się podoba, widzę konsekwencję i spójny kształt, to, że reżyser wie, co robi, ma wizję. Podoba mi się adaptacja, która podkreśla esencję, a sposób jej konstrukcji jest mi nawet bliski. Obydwie próby wywarły na mnie spore wrażenie, które ciągle się utrzymuje.

Meczy mnie za to co innego. Przeświadczenie, że chyba poznałem z grubsza wszystko, co dało by się poznać w zakresie konstrukcji tego świata. Spektakl mówi to, co już wiem, a interesujący może być dla mnie sposób przedstawienia, czyli forma (chylę oczywiście głowę przed wykonawcami, znów widać ogrom włożonej pracy). W tym kontekście napisałem poprzednią notkę tu na blogu – trzeba mieć fioła, by być aktorem, by ciągle to robić, i chcieć wypruwać z siebie kolejne, ciężkie emocjonalnie role. To okropnie trudne, a ewentualne profity nie wynagradzają włożonego wysiłku.

Fascynujący jest dla mnie sam tekst Dostojewskiego, z którym mam ostatnio kontakt, pomijając ową adaptację spektaklu. Lecz fascynujący znów nie dlatego, że jest odkrywczy, tylko…. z prozaicznego powodu – że Dostojewskiemu chciało się o tym pisać, z drobnymi szczegółami, które jednocześnie poświadczają swoją prawdziwość. Chciało mu się tkać tę rzeczywistość, która jest przecież kopią znanej mu rzeczywistości, przyprawioną solidnymi dawkami celnych konkluzji, włożonymi w usta bohaterów. Konkluzje są ciągle aktualne, tak jak były aktualne tysiąc i pięć tysięcy lat temu, tylko nośnik – czyli schemat społeczeństwa w szczegółach, jest inny.

Mówiąc krótko – seks, władza i pieniądze. Plus idiota, czyli ten, który jakimś trafem znalazł się w środku i jest po prostu…. ludzki. Ta mieszanka musi doprowadzić do kulminacji i…. tragedii.

Niestety, to nic dla mnie odkrywczego. Po co więc pisać, adaptować, wystawiać, i więcej – malować, fotografować, opowiadać, filmować – coś, co jest wiadome od tysięcy lat? Po pierwsze dla tego, o czym pisałem wczoraj – bo ktoś, twórca, ma taką potrzebę, i to wystarczy za wszystkie usprawiedliwienia.

A jeśli już silimy się na drugi powód – może za każdym razem jest to jednak coś choć trochę innego. Bo zapomnieliśmy, albo uwierzyliśmy, albo się łudzimy, że nie jesteśmy tacy sami, jak nasi przodkowie sprzed setek lat. Powtórka wykonana przez aktorów, w kostiumach, które wyglądają dokładnie jak nasze codzienne ubrania, nie pozostawia nam złudzeń. Jesteśmy tacy sami.

Teraz czas na szczerość wobec samego siebie. Dlaczego poszukuję tych powodów? Chyba dlatego, że dopada mnie rezygnacja. Co ja miałbym robić? Czy mogę jeszcze wnieść coś nowego? Gdybym postawił siebie w roli twórcy (co jawi mi się kusząco), to o czym miałbym opowiadać? A może twórca nie zadaje sobie takich pytań. Jego wewnętrzny imperatyw nie pozostawia wątpliwości…

Jak to w busach bywa

Oto moja odpowiedź na komentarz Kasi pod wpisem: 23:11

Najważniejsze, aby bus był przepełniony. Sytuacja rozwija się tak. Na 5 minut przed odjazdem wszystkie miejsca są już zajęte, a w przejściu stoją pasażerowie. Ostatni z nich wspiera się na uchwycie drzwi wejściowych. O czasie bus rusza, w tym samym momencie skądś pojawia się postać, która najwyraźniej goni właśnie tego busa. Kierowca hamuje, i np. szczupła kobieta w białym sweterku, ze średniej wielkością torebką na ramieniu, zajmuje miejsce przy drzwiach. Ten, kto stał przy drzwiach, przesuwa się nieco w głąb busa, czyli inni też muszą się trochę przesunąć. Tak więc zdawało się, że miejsca już nie ma, a jednak jest.

Bus w końcu rusza na dobre. Wyjeżdża z dworca, włącza się do ruchu, mknie czteropasmową ulicą. Kierowca omija przystanki, na których ktoś może czekać, lecz na ostatnim przystanku w mieście jakaś osoba natarczywie macha ręką. Kierowca lituje się, staje, a do busa zmierza już nie jedna i nie dwie, ale trzy lub cztery osoby. Niemożliwe staje się oczywiste – że sami nie wiedzieliśmy, ile jeszcze miejsc jest w busie. My, którzy w nim czepiliśmy się uchwytów i foteli, stojąc między rzędami. Każdy bus ma z boku zapisaną liczbę miejsc (np. 23+1), ale jest to wielkość jak najbardziej umowna i teoretyczna.

W praktyce – w tłoku, w busie, prawie zawsze jest ciemno, bo jeśli stoisz na wprost pana lub pani w ciemnym swetrze lub bluzce, to wiele nie widać. Jeśli zaś, dla odmiany, bluzeczka jest w pastelowych kolorach, a zgrabną figurę można podziwiać z niespotykanej, jak na warunki uliczne, perspektywy, to obraz automatycznie ciemnieje w oczach. Czasem dołącza się również przejmujący zapach perfum. A jeśli nie-perfum, tylko np. taniego browaru, to jak najbardziej w oczach ciemnieje. Czyli tak czy inaczej, jeśli tylko, Kasiu, trafisz na porządne przepełnienie busa, to możesz uważać się za nietoperza. A nastrojowe światło lamp ulicznych, tudzież księżyca, podpowie Ci już Twoja, całkiem sprawna, wyobraźnia.

Przychodzą ludzie

Przychodzą ludzie wyedukowani. Bardzo dobrze wyedukowani. Skończyli studia z dobrymi wynikami. Są też świadomi tego, że w naszej rzeczywistości trzeba pokazać swoją przydatność, aktywność. Nie można siedzieć cicho i czekać, aż ktoś doceni.

W Polsce dyskutowano niedawno w mediach o tym, że absolwenci uniwersytetów nie są przygotowani do podjęcia pracy. Mówiono o tym, że, statystycznie rzecz biorąc, brakuje młodym umiejętności „miękkich” – komunikacji, negocjacji, pracy zespołowej. Tak, to jest jedna ze stron medalu.

Ale jest też inna strona, związana z wiekiem i doświadczeniem. To kwestia wrażliwości, która, nieodwołalnie, wiąże się z ilością przeżytych doświadczeń, niestety – również przykrych. Oraz z czasem poświęconym na ich analizę i wyciąganie wniosków. Tutaj znów trudność – te wnioski koniecznie powinny być pozytywne. Wielu ludzi nie przechodzi tego etapu – poddaje się, rezygnuje. Następnie – te wnioski potrzebują dotrzeć do uczuć, przeniknąć się z nimi, stać się ich nienaruszalną częścią. I na to znów potrzeba czasu.

Bardzo potrzebujemy ludzi, którzy będą w ten sposób wrażliwi. Przypominam sobie film o świetnym saksofoniście, który nazywał się Stan Getz. Pamiętam fragment z końca jego życia, gdy pokazano go, jak z wielkim przejęciem gra smutną melodię, która w filmie staje się motywem jego odejścia. To niewiele dźwięków, w których zdaje się, że przeniósł cały ból swojego życia.

W kontraście do niego wspominam muzyka Marcusa Millera. Na jednej z płyt sprzed kilku lat jawi mi się jako pełen energii, beztroski człowiek. Nie chodzi o to, że starszy człowiek nie może być beztroski, ale beztroska starszego jest inna. I jeśli jeszcze jest dobrym muzykiem, to odciska ją w dźwiękach tak wyraźnie, że nie sposób tego nie zauważyć. Oczywiście – zauważyć może ktoś, kto tę właśnie beztroskę już zaczął czuć, u siebie.

Zmiana ról (2)

Tekst Zamiana ról napisany przedwczoraj stał się jak proroczy. Zresztą pisząc go nie miałem na myśli tak naprawdę tych szmat, które kroiłem nożyczkami. To oczywiste, że chodzi o nas, ludzi. Krojenie rękawów koszuli to jak własnoręczne unicestwianie siebie – wyraz akceptacji tego, co i tak nieuchronne. A lepiej zrobić to samemu. 

Z upływem czasu zajmujemy miejsca naszych bliskich, które się zwalniają. Przesiadamy się jak w tramwaju, z każdym przystankiem, coraz bliżej drzwi wyjściowych. 

Wczoraj wiozłem z Krakowa wózek inwalidzki, pożyczony dla kogoś, kto właśnie od wczoraj już go nigdy nie będzie potrzebował. Nastąpiła zamiana. Chyba nikt już nie pamięta, ile osób tym wózkiem jeździło, i jeszcze będzie jeździć, zanim on sam trafi na złomowisko.

Prognoza pogody

Gdy wysiada z autobusu, ma przed sobą kilkanaście metrów, które prowadzą do ruchomych schodów. Zjeżdża nimi w dół, do części podziemnego świata. Tam szklana galeria po lewej, a potem długi peron, na którym spokojne postaci starszych i młodszych, mężczyzn i kobiet, czekają na nadjeżdżajacy właśnie lśniący tramwaj. Potem wąskie przejście, którego część została wydzielona dla wózków balustradą w kolorze srebra. I następne ruchome schody. Dalej korytarz otwiera się szeroko na rząd wysokich, ciężkich, przeszklonych drzwi, zamujących całą wysokość od posadzki do stropu. Są ich dwa rzędy, podróżny zapiera się mocno, by je otworzyć i wkroczyć do królestwa, galerii handlowej. Potoki przechodniów zmierzają we wszystkich kierunkach, jest tu ciepło, można zdjąć nakrycie głowy oraz płaszcz. Podróżny nie robi jednak tego, gdyż jest tylko przechodem. Po lewej najsłynniejszy fastfood świata, po prawej największy hipermarket. Wianuszek osób otacza stoisko promocyjne nowego tabletu, tuż dalej czerwony samochód na podeście, i jeszcze dalej rząd bankomatów wbudowanych w ścianę sąsiaduje z wejściem do sklepu dla skner. Po lewej rozciąga się się pasaż, który jest jak bez końca, z rzędem dużych donic i stolikami. Podróżny idzie jednak prosto, tam, gdzie kolejne ruchome schody prowadzą na powierzchnię.

Wyjeżdżając w górę podróżny podnosi głowę i nagle widzi gromadę postaci, opartych o balustradę, które – czy patrzą właśnie na niego, chyba jednak nie. Czekają na coś, a może zajęte towarzyską rozmową po prostu spędzają czas. Uśmiech wywołuje ten komitet powitalny, albo pożegnalny raczej, bo przecież zaraz dalej wyjście z gmachu, znów ze szklanymi drzwiami, wychodzącymi teraz w ciemność. Podróżny dziwi się lekko, teraz dostrzega, że są one nieco inne niż widziane do tej pory. W halogenowym oświetleniu wszystko zdaje się eleganckie lub co najmniej przyzwoite, również wybrudzony ortalion czy stary polar. Jak też te twarze, poszarzałe, pomarszczone, nieogolone, niesymetrycznie napuchnięte i przesiniałe. „Nie było ich tu wcześniej”, zdziwienie podróżnego jest słuszne. Dociera do rzędu ciężkich drzwi, pcha je z wysiłkiem, i zaraz szybko nakłada czapkę i zapina płaszcz, z ust wydobywa się para. Naraz staje się jasne – nikt nie przeczuwa nadejścia mrozów tak dobrze, jak właśnie ci, którzy tam stali, no ci, jak by to powiedzieć, no przecież wiadomo, o kogo chodzi.