Leon umarł

Leon umarł wczoraj. Dostałem sms z DPSu. Nie było mnie przy tym.

Teraz mogę wspomnieć. Gdy tydzień temu siedziałem przy łóżku (był wiosenny, słoneczny dzień), leżał spokojnie z twarzą zwróconą w stronę okna, zasłoniętego firanką i jasną, pomarańczową zasłoną. Nie czuł bólu, tylko osłabienie, brak pamięci. Z trudnością słyszał, dlatego trudno nam było rozmawiać. Był wychudzony i pożółkły… Czasem przymykał oczy, jakby przysypiał. W pewnym momencie przestał oddychać…

Zastanawiałem się, czy to już. Może dane mi będzie być przy śmierci człowieka. Nieprawdziwe zdawały się opisy, które słyszałem jako dziecko. Kiedyś wujek opowiedział, że odwiedzał kogoś w szpitalu i ten ktoś umierał, ale nie mógł. Tak, jakby chciał, i śmierć też chciała, ale samo ciało nie mogło się poddać. Potem długo przeżywałem ten opis (straszne) i wyobrażałem sobie, jak to mogło być.

Teraz, przy łóżku Leona, okazało się to nieprawdą. Przynajmniej w tym przypadku. Śmierć nie musi walczyć z ciałem, może je obejmować, spokojnie, uspokajać, w słoneczny dzień. Nie ma cierpienia, krzyku, jest spokojne popadanie w nicość. Przychodzi jak sen. Ulatuje pamięć, blaknie świadomość. Tyle.

Patrzę. Leon nie rusza się, pierś nawet nie drgnie. Czy…
– I co tam?! – huknąłem głośno.
– Co? Co? A… nic… – drgnął nagle, prawie zerwał się, na ile pozwalały mu siły. Zaraz opadł na poduszkę. To było tydzień temu.

Windows 10 Pro nie professional

Piszę dla tych, co pracują na komputerach.

W nocy przez godzinę próbowałem rozwiązać problem z kompresowaniem filmu. Nagle program Adobe Media Encoder przestał widzieć kartę graficzną, która wspomaga proces kompresji. Wskutek tego czas kompresji wydłużył się około dziesięciokrotnie.

Dziesięć razy dłużej – to fatalnie. Zwłaszcza, że komputer, na którym pracuję, jest naprawdę szybki, a karta pamięci – potężna w swojej mocy obliczeniowej.

Nie pomagał restart komputera, potem – odinstalowywanie, instalowanie ponowne programu. Kolejny restart i nic. Zbliżała się druga w nocy, gdy wyłączyłem komputer, wyciągnąłem wtyczkę z sieci i poszedłem spać. Spodziewałem się, że będę musiał sięgnąć do Rejestru systemu, że coś tam się wykasowało, zablokowało.

Rano uruchamiam sprzęt i – działa.

Nie podejrzewam o problemy sam komputer. To świetna, markowa maszyna o dobranych komponentach, dwóch procesorach Intela, ogromnej pamięci RAM i dyskach SSD. Za tą awarią, podobnie jak za wieloma innymi, które pojawiają się co chwila, stoi, wg moich obserwacji, system Windows 10 Pro, nieprzewidywalny twór, który nie został przemyślany i dopracowany.

Nawet teraz, gdy piszę ten tekst, ikony na pulpicie pojawiają się i znikają, pasek zadań co jakiś czas mruga. Dlaczego? Od kilku dni nie mogę zainstalować aktualizacji, ponieważ Windows domaga się odinstalowania świetnego programu antywirusowego Symantec Endpoint Protection, którego subskrypcję mam wykupioną na kolejny rok.  W codziennej pracy proste polecenia systemowe, jak wyświetlenie zawartości katalogu, ciągną się czasem całymi sekundami. Problemy z niemożnością odłączenia pamięci masowych podłączonych przez USB. Czasem pomaga jedynie restart systemu (!)

Walczę z systemem Windows 10 Pro. A moja praca polega na obróbce zdjęć, montażu filmów, tworzeniu animacji, a nie na zgłębianiu zagadek, dlaczego coś dziś przestało działać…

strumienie letniego powietrza

Kocham zapach lata, gdy o drugiej w nocy otwieram drzwi do kuchni, a tam strumienie chłodnego powietrza. A miałem być nie w kuchni, nie w naszym mieszkaniu, nie w tym miasteczku. Miałem być daleko. Zbyt łatwo przyjąłem do wiadomości, że wakacyjnych planów, nagle, nie ma. Podejrzanie łatwo.

Może dlatego, że teraz wystarcza mi to szczęście, że mogę wejść do kuchni. Jeśli chcę, proszę, i o drugiej w nocy. Wchodzę i już. Tak po prostu. Piękne. I to że w ogóle wstaję z łóżka. A potem zaraz wracam do niego, jeśli chcę. Kładę się, i znowu wstaję. Że to się da, że to działa. Że nawet mogę się przewrócić na drugi bok, między położeniem się i wstaniem. No nie, po prostu mega, niesamowite. Próbuję jeszcze raz, znów wstaję, idę do kuchni, otwieram drzwi, a tam strumienie chłodnego letniego powietrza. Pewnie na Chorwacji są bardzo podobne. Ale co mi tam Chorwacja, jestem szczęśliwy, bo zamykam drzwi i wracam do łóżka. Kładę się, przewracam na drugi bok. Lekko wstaję – działa!

Pamiętam, kilka dni temu zastanawiałem się, czy może każdy człowiek ma limit na wstawanie z łóżka, taki na życie. No mogłem się nad tym zastanawiać, każdy może się zastanawiać nad tym lub owym. Dziś wiem, ten limit to bzdura. Nie żebym miał pretensje do siebie, że nad taką głupotą myślałem, przecież kilka dni temu miałem dużo czasu do zastanawiania się, patrzylem w sufit albo ścianę, godzinę, dwie, rano i po południu, w nocy też, o drugiej, i nawet nie próbowałem iść do kuchni, sprawdzać letnie powietrze.

Ale to było wtedy. Dziś wstaję i idę, więc już nie myślę. Nie ma o czym myśleć, koniec. Nie ma czasu myśleć. Szkoda myśleć o limicie wstawań z łóżka, o takiej bzdurze. Nie chcę, nie muszę, nie zamierzam wiedzieć, nawet jeśli on gdzieś jest, i zmniejsza się, raz za razem.

Jeszcze godzina

Jeszcze godzina, a będzie to pierwsza doba, od dwóch tygodni, bez środka przeciwb. To nie oznacza, że nie b. Ale tym razem wytrzymam.

Bo to jest inny b!!
To jest b, który niesie nadzieję!!!
O tym nie mają pojęcia ci, których coś tam od czasu do czasu pob.!!
Ale ma pojęcie na przykład kobieta, która rodziła bez z.

Ale cicho, cicho. Jeszcze czterdzieści minut. Jeszcze usłyszy ktoś, kto nie powinien, ktoś, kto w tych minutach mógłby przyłożyć trochę b, nie za dużo, tylko nieco ponad stan, ponad cienką linię, o której on dobrze wie. Bo gdyby przyłożył tak porządnie, mocno, to i mnie byłoby nie żal. Trudno, nie udało się, jestem tylko człowiekiem. Ale fatalne to uczucie, którego trudno się pozbyć, powstaje wtedy, gdy wiem, że mogłem, że jeszcze trochę, gdybym się postarał, że to coś, ten cel, leżał tuż obok, a mnie nie chciało się, z lenistwa, niedbalstwa, braku samozaparcia, silnej woli, nie udało się ostatecznie, w ostatniej sekundzie ostatniej minuty, tej pierwszej godziny, pierwszej od dwóch tygodni, sięgnąć.

 

 

b. ból, boli
pob. pobolewa
z. znieczulenie

Jeszcze więcej szczęścia

Leżał na łóżku i był szczęśliwy. Był szczęśliwy bo mógł podnieść rękę i sięgnąć po butelkę wody. Stojącą na stoliku. Nawet był w stanie jej nie strącić, i nawet nie musiał się przy tym specjalnie koncentrować. Jeszcze więcej szczęścia dawało mu odkrywanie, odkrywanie kolejny raz, że jest w stanie się odwrócić. Leżąc na łóżku może się odwracać, kiedy leżenie na prawym boku, z lewą nogą lekko z tyłu, staje się nieznośne. Nieznośnie bolesne. Nie do wytrzymania. Z powodu odrętwienia i bólu, rosnącego z każdą próbą poruszenia się o centymetr, poruszenia każdej części ciała, z wyjątkiem powiek. Ale teraz nie, teraz może się odwrócić, mógłby się odwracać dwa, trzy, cztery razy, ale boi się i nie robi tego, bo tli się w nim podejrzenie, że jest jakiś limit na życie, na odwracanie się w łóżku. Ba, że jest limit na odwracanie się na jedną noc, i jeśli właśnie się wyczerpie, to game over, nagle pozostanie jak w stopklatce, na prawym boku, z lewą nogą podwiniętą do tyłu i narastającym nieprzejednanie bólem.

Plan na noc

Budzik ustawiony co 75 minut, wtedy kontrola glikemii. Za 6 godzin leki trzeba wziąć i potem do rana znów co godzinę piętnaście zadzwoni budzik.A potem, gdy niebo zabledmie, czy będzie bolało. Obok poduszki jest i blistek proszków przeciwbólowych. Nad ranem, co będzie nad ranem, może nie uda się nawet obrócić, nie uda się po prostu odetchnąć… co będzie…

Drogowskazy bólu

Na przestrzeni mieszkania przykleja plakietki z literkami

b

nb

tb

bb

pnb

Przy łóżku powiesił pnb, bo podczas wstawania rzeczywiście, prawie nie boli. Ale tylko kiedy wstaje. Leżąc na boku spuszcza stopy i podpiera się lewą ręką. Dźwiga tułów do pionu. Siedzi tak przez chwilę i sprawdza, czy b czy nb. Różnie to bywa. Za to gdy się prostuje i prawie już staje tak, jak ludzie chodzą, wtedy zawsze b. Nawet bb. Ma do wyboru usiąść z powrotem albo zrobić krok naprzód. Byle coś zmienić, byle nie stać w miejscu. Aha, często też przenosi się na krzesło. Opiera plecy na oparciu, albo łokcie na kolanach, wierci się, kręci, dyszy, bez chwili spokoju, szukając pozycji, w której mb. Generalnie, zanim wstanie, bierze tabletki. Tak z godzinę, półtorej przed wstawaniem. Bez tabletek bndw.

Rano, po nocy, z każdym krokiem, bb. B droga to toalety. Bb w toalecie, tb jeśli na stojąco. Z czasem bcb. B w kuchni nad zlewem oraz przy stole. Chyba, że uda się zasiedzieć, to przez pierwsze dwadzieścia minut nawet nb. Przy szafie z ubraniami – b, po prostu b. To szczęście, gdu udaje się ubrać skarpetki, nawet gdy bb. Koszulkę łatwiej niż t-shirt. B przy półce z lekami, z herbatą, szufladzie gdzie widelce i noże. Tb przy oknie, gdy wygląda na zewnątrz, na ulicę. Zdarza się, że nb przy biurku z komputerem. To dziwne i ciekawe, znaleźć taką pozycję, że pnb, a wtedy można i zrobić coś pożytecznego.

Fatalnie, gdy bndw, a tu akurat przyszedł ktoś – odwiedzić, pogadać – i się przygląda. Jak mu powiedzieć – idź stąd! Głupio jakoś, chyba, że bo, to wtedy już wszystko jedno.

Wczoraj tatuś krzyczał zb i teraz synek boi się chodzić wieczorem po mieszkaniu. „Zapalaj światło we wszystkich pokojach” mówią mu, i synek idzie, dzielny. Będą z niego ludzie.

Szczęście jest zawsze, gdy pnb. Gdy nb, tego nie da się opisać. Wie, co to jest szczęście. W nocy, o trzeciej, otwiera oczy, a na brzegu łóżka karteczka, ktoś przykleił: nb.

 

Legenda: b – boli, nb – nie boli, tb – trochę boli, bb – bardzo boli, pnb – prawie nie boli, bndw – boli nie do wytrzymania, bcb – boli coraz bardziej, bo – boli obłędnie, zb – z bólu

Gram z Bólem w szachy

Ból fot. Piotr Kubic

Myślę długo, zanim wykonam ruch. Potem naciskam przełącznik zegara. Który tkwi przy szachownicy (łóżku). Wskazówki obiegły tarcze… Do dziś obiegły tarczę siedem razy. Siedem razy dwadzieścia cztery.

Od tygodnia gram z Bólem w szachy. Taka rozrywka intelektualna. Szachuje mnie, gdy jestem bezbronny. Najczęściej w drodze do ubikacji. Ale wytrawny gracz nie odbiera nadziei od razu.

O trzeciej nad ranem budzi mnie tępy ucisk w pęcherzu, więc zaczynam kalkulować kilka ruchów do przodu. Spuścić nogi z łóżka i zacząć wstawać. Prostując się, gdzieś w połowie drogi, poczuć „szach!”. Goniec skoczy mi na plecy, między łopatki, trochę z prawej strony. Zacznę szukać uniku, będę miał kilka sekund, zanim przebije mnie na wylot, do mostka. Kilka sekund zanim stracę oddech, potem jeszcze sekundy, by złapać się krzesła, biurka, szafki, czegoś, lekko wyprostować, poszukać ulgi. Ulgi! Szukać teraz! Jeszcze sekunda!

A może na razie nie wstawać? Sięgnąć po pastylkę, zapić i poczekać. Pęcherz rozciągnie się jeszcze, przez pół godziny nie pęknie.

Ale to nie frajda, brać pastylkę żeby byle iść do ubikacji. Frajda – powalczyć, choć trochę. Może się skręcić, trochę w lewo, trochę w prawo, może na czworakach? I na muszlę dotrzeć, choćby z Bólem na plecach, ale czysto, fair, bez dopingu. To byłoby całkiem całkiem, właśnie bez dopingu, i bez telefonu do przyjaciela. A po powrocie nacisnąć zegar i spać do rana. Czekać na Jego ruch.



Biała kartka

Z serii: zapisy znalezione

Rozległa łąka, uzieleniona, jak to na wiosnę, zielenią nienormalną, półobłąkaną, choć zdającą się tak spokojną. Z przekwitłymi już mleczami… Już? Tak szybko…? Dwa niewielkie grzbiety pagórków zaczynają się na płaskowyżu i wznoszą równolegle na szczyt większej góry. Między nimi – cienkie, wysokie łodygi jasnobrązowych, może jasnożółtych, wyblakłych żółtych trzcin. Pewnie ziemia jest tam bardziej wilgotna. Na skraju tego chwiejącego się pod wiatrem poletka – biała kartka.

Upadłam, ległam, może potknęłam się na zielonej łące, uzielenionej zielenią nienormalną, jakby obłąkaną, bo wiosenną, choć przecież spokojną. Mlecze przekwitły, zanim zdążyłam je zauważyć. Tutaj, gdzie nikt mnie nie widzi, w małej dolince między dwoma grzbietami pagórków, patrzę nieruchomym okiem na jasne niebo, poprzez chwiejące się na wietrze wątłe łodyżki wysokich traw. Wreszcie czuję: spływa po policzku łza, potem druga. Nie wiem skąd one, dlaczego, przecież jest tak dobrze i pięknie. A jednak, zanim dopłyną do krańców i opadną na dół, wzbiera we mnie spokój, jakby wraz z dwiema kroplami opuściły mnie wszystkie niecierpliwe gorycze.

Transylwania, fot. Piotr Kubic

Co jest za horyzontem

Odszedł człowiek. Nagle nie można już z nim porozmawiać. Jeszcze jest z nami, bo widzimy go. Leży. Jeszcze ciepłe są części jego ciała. Ale już się nie rusza. Nie otworzą się usta, oczy nie popatrzą na nas. Wszystko, co wprawiał w ruch dookoła siebie, teraz pozostanie nieruchome.

Tajemnica. Świadomości. Jak to jest, że teraz widzę, czuję. Mam wrażenie, że widzę i czuję. Jak to jest, że mam wrażenie, że widzę, słyszę, myślę, czuję. Coś tu się nie zgadza, bo skąd wiem, że teraz widzę, słyszę, myślę i czuję, skoro kiedy przestaję widzieć, słyszeć myśleć i czuć, to nie wiem, że tego nie robię. Jak więc mogę sprawdzić, kiedy widzę, słyszę, myślę i czuję, a kiedy nie, skoro tego drugiego stanu nie jestem w stanie stwierdzić?

Leży ciało nieruchome i zimne. Ot po prostu. Niedawno było ciepłe i ruszało się. Z fizycznego punktu widzenia nie ma nad czym dyskutować. Z punktu widzenia sensu rzecz jest nie do zrozumienia. Jedyne wyjście, to uwierzyć w sens, nawet jeśli są wątpliwości, jaki on mógłby być. Czyżby Wszechświat wyprodukował obiekt, który do niego nie pasuje? Który zadaje pytania, a nie ma na nie odpowiedzi?

Albo nic nie ma sensu, wtedy na wszelkie pytanie możemy odpowiedzieć jakkolwiek. Jeśli jednak gdziekolwiek istnieje choć najmniejszy sens, pociąga on za sobą wszystko i wszystkie inne.

pusty pejzaż, fot. Piotr Kubic