Wkraczam w wiek średni…?

Mając trzydzieści cztery lata wkroczyłem, zdaje się, w wiek średni. Późno, to prawda, ale ja i tak późno przechodziłem etapy, które inni pokonywali dość szybko. Dlaczego wiek średni, dlaczego dopiero teraz…?

Widzę zmiany na kilku moich frontach, zmiany na razie na tyle subtelne, że może i z zewnątrz niewidoczne… Przyczyniła się do nich moja córka, z pewnością. Powstało nowe odczucie, nowa aura jakaś, wydobyła się z głębin wartość, którą z pewnością znałem teoretycznie, ale teraz dotknęła mnie dostrzegalnie. Wraz z fascynacją tworzącym się człowiekiem, któremu obojętny jest stan posiadania kogokolwiek, za to który całym sobą docenia uczucie, nadeszła zgoda na to, że moje wpływy materialne nie powiększą się znacząco – może już nigdy.

Do tej pory pochłaniałem wszystko, co ciekawe w nadziei, że wkrótce apetyt ten przyniesie coraz lepiej płatną pracę. Naiwnie, bo często to, co dobrze płatne, wcale nie jest ciekawe. Zaniedbywałem życie towarzyskie czekając na dzień, w którym realna stanie się nadzieja na własne mieszkanie dla mojej rodziny, na brak zmartwień, że np. w samochodzie trzeba wymienić zawieszesznie za 400 zł. Od niedawna zacząłem się godzić z tym, że ta nadzieja może nigdy nie nadejść. Lecz za to – przyszła radość ze wspólnego bycia, z uśmiechu, jaki posyłam moim bliskim i znajomym. Uśmiechu, który można przesłać, ponieważ nie jest się krańcowo zmęczonym.

Wkroczyłem w wiek średni, bo czuję, że grubnę 😉 Tak tak, tego może jeszcze nie widać, ale… Zaczynam jeść tylko dla przyjemności (kiedyś – bardzo rzadko), również dla odprężenia. Zacząłem godzić się z tym, że nie uprawiam sportu, nie wyrzucam z siebie stresu wraz z potem. Jeszcze do niedawna bardzo mi tego brakowało, a teraz – coraz mniej.


Wkroczyłem w wiek średni, bo widzę niebezpieczeństwo rutyny, i popadnięcia w z pozoru niewinne uzależnienia. Piwko albo wino każdego wieczoru…? To ciekawe, ale nigdy wcześniej nie obawiałem się na poważnie żadnego uzależnienia.
Teraz widzę, że ono mogłoby być możliwe.

Zacząłem się godzić z tym, że za bardzo już siebie nie zmienię, więc szkoda się starać… Trzeba więc podjąć walkę na nowo…

A jednak jest coś błogosławionego w stabilizacji, zwłaszcza dla człowieka, który zawsze starał się nie robić niczego dwa razy tak samo. Więcej spokoju, zaufania innych.

Zazdroszczę rozwoju

Czytam mój poprzedni wpis, zakończony trochę melodramatycznie… Nawet, jeśli prawdziwie. Dziękuję Oli za kilka słów… To miłe, jakaś myśl kogoś innego wyłania się z ciemności, na chwilę, zabłyśnie… 🙂

Czytam ostatnie zdanie mojego ostatniego wpisu. Tacyśmy już – skazani na półkroczenie półdrogami. Trochę tutaj, trochę tam. Potrzeba nie pyta o sens… niekoniecznie musisz szukać logicznego usprawiedliwienia. A jeśli to coś może być pożyteczne dla innych…



Dziś trochę realizmu. Zalicza się do niego moja córka. Jest realna, ale to, co się z nią dzieje, i to "zakrzywienie czasoprzestrzeni" które powstaje wokół niej, zakrawa na najpięknięjszą bajkę. Bajkę, której nigdy bym nie przeżył, gdyby nie ona.

Zazdroszczę jej. Dobrego nastroju, czystego uśmiechu, bez dwuznaczności, podtekstów. Ale najbardziej zazdroszczę jej rozwoju, postępu. Dziecko wykonuje ogromną pracę, dotykając wszystkiego dookoła, podnosząc się na czworaki, podciągając na rękach. Poszukując sposobu jak samemu zejść z sofy. W tych jej wysiłkach widzę moje własne – tyle tylko, że innego kalibru – moje teraźniejsze, z wczoraj, z dzisiaj. Problemy o innej skali, bardziej abstrakcyjne, ale przecież i ja szukam… Coś nowego do poznania, zbadania, nowy problem… Ona mnie prześciga w tempie nauki, i tego jej zazdroszczę.

Dotykam tajemnicy życia. Obok siebie mam rozwijającą się świadomość, nową istotę, do której nigdy nie będę mógł do końca zaglądnąć. Do której nie mam prawa własności, choć wobec której mam obowiązki. Nie nazwałbym ich nawet rodzicielskimi, to obowiązki po prostu ludzkie, jakie należałyby się każdej bezradnej istocie, z którą związałoby mnie życie. Obowiązek pokazania, że życie jest piękne.

„Allegro” a „forma własna”

Sytuacja zmusza mnie do zapoznania się z serwisem allegro.pl. Mama mojej żony szyje obrusy, teraz przydałoby się posłać je w świat, do ludzi.

Przeglądam właśnie strony allegro i… czuję niepokój. Bo jest to zajmowanie mojej głowy kolejną dziedziną, która – wiem – wciąga. Aukcje, obserwowanie, szukanie produktów… A może by coś sprzedać…? Dla mnie – najprawdopodobniej okaże się w końcu to stratą czasu. Nie zarobię, nie zyskam, a skończy się na próbach analizy zachowania ludzi na tym portalu, albo jeszcze jakimś innym, niedochodowym moim pomyśle-projekcie. Już siebie na tyle poznałem – po prostu nie ciągnie mnie do pieniężnych zysków. Każdą nową rzeczą fascynuję się na zasadzie jej eksploracji dla samej eksploracji, a nie dla konkretnej użyteczności. I tym razem będzie tak samo.

Z drugiej strony – tyle osób kupuje i sprzedaje w internecie. Nie korzystanie z tej formy zdobywania potrzebnych rzeczy wydaje się cofać mnie w jakieś czasy ciemnoty. Aż wstyd się przyznać, że nigdy niczego nie kupiłem ani nie sprzedałem na "Allegro"… Ale ja naprawdę nie mam czasu się tym zajmować… Nawet nie chcę. Nie chcę liczyć tych zysków i strat, i kiedy podbić cenę, i sprawdzać co godzinę. Marzę o robieniu zdjęć, o chwili spokoju, o tworzeniu czegoś – subtelnego, ciekawego, poruszającego. Nie mam na to czasu, i tego mi szkoda.

"Stworzyć formę własną, przerzucić się na zewnątrz" – takie słowa włożył Gombrowicz w usta Józia… To marzenie, do zrealizowania w odległym czasie, o ile starczy talentu, sił do pracy i samozaparcia. Mnie nie starczy przynajmniej jednej z tych rzeczy – już wiem. I tak pozostanie – zawieszenie między czymś a niczym, jeszcze gorsze niż pozostanie w niczym.

Bez duszy

Ach ci menadżerzy… nie pozwalają sobie na grosz artyzmu, chwilę zamyślenia. Liczą się dla nich wymierne efekty, te cyferki, migające, przeskakujące – to w górę, to w dół. Im więcej szybkiego mielenia – papierami, telefonami, ludźmi (w imię bezdusznie pojętej efektywności), tym lepszy menadżer. Kobiety nie różnią się tu od facetów, ponieważ menadżer to byt ponadpłciowy.

Efektywności podporządkowane są środki wyrazu, forma, emocje… To ona określa, czy coś ma sens, czy jest stratą czasu. Zrobione? – idziemy dalej. Więcej i szybciej, co z tego, że bez duszy.

To nie dla mnie.

Wbijam igłę, nawet nie boli…

…musiałem trafić między receptory na skórze. Przeważnie choć trochę o jakiś się zawadzi, a jak już prosto w niego, to aż twarz wykręca. Ciekawe, że właśnie na udzie najczęściej najbardziej potrafi boleć.

Jakoś ostatnio nie przeszkadza mi to ciągłe mierzenie cukru i wstrzykiwanie insuliny. Zabiera czas, ze pewnością, zabiera też siły i angażuje koncentrację – to małżeństwo z cukrzycą. To trochę tak, jakby być agentem w obcym kraju – trzeba ciągle obserwować siebie, uważać – z czego wzięło się to wewnętrzne rozedrganie…? Albo skąd nagłe pociemnienie w oczach, dlaczego oblany potem…? Coś jest nie tak… ale co? Zmęczenie? Przeziębienie? Czy może właśnie ten przeklęty spadek cukru.

Oczywiście, są ludzie, którzy się tym nie przejmują – nie ważą jedzenia, nie liczą węglowodanów (przynajmniej węglowodanów), mają pewnie we krwi przeciętnie dwukrotność normy cukru (sami nie wiedzą ile), żyją kilkadziesiąt lat, i nie mają problemów ze wzrokiem, nerkami… Ja – ważę, liczę, upuszczam kropelki krwi na plastikową elektrodę średnio 3-4 razy dziennie. Czekam, odczytuję wynik, nakładem na elektrodę rozdarte paseczki opakowania i wrzucam do kosza. Czy w ciągu najbliższych 4-5 godzin będę czytał książkę, czy pójdę pobiegać… to zasadnicza różnica.

Stało się to dla mnie jak ubieranie butów. Nigdy bym nie uwierzył, że to jest możliwe. A jest.

Robić coś porządnie

Jedną rzecz robić w życiu porządnie. Na tyle, by być ekspertem, specjalistą, którego nikt nie zaskoczy czymś niespodziewanym… By coś znaczyć w jakiejś dziedzinie, by inni liczyli się ze zdaniem.

Dziewięć lat temu rozmawiałem z jednym z moich przyjaciół w starszym wieku, jeździł już wtedy na wózku inwalidzkim. Byliśmy na spacerze, gdy powiedział mi: "W życiu można robić jedną rzecz bardzo dobrze, albo wiele rzeczy, lecz kiepsko. Ja wybrałem to drugie". Ale i tak był podziwianym autorytetem dla młodszych o 20-30 lat od siebie ludzi.

Niestety, jak dotąd idę tropem zajmowania się wszystkim, co interesujące…

Z drugiej strony – dochodzenie do ideału wymaga odpowiedniego otoczenia. Trudno jest wyskoczyć wysoko ponad otaczającą przeciętność. Zajść wysoko można tam, gdzie już są góry, zamiast sypać kopce na równinach… W jednej rozmowie możesz zyskać miesiące sanmotnej pracy, w centrum idei możesz dosięgnąć najlepszych wniosków. Wspiąć się po nich i wyjść ponad.

Tylko czy chcę wędrować, ciągle opuszczać ludzi, i przenosić się w coraz wyższe góry, gdzie i tak samotność.

Co ja w życiu teraz robię

Moje życie składa się ostatnio z pracy, snu, oraz prób przebywania z najbliższymi.

Kłopotem ludzi, którzy umieją dość dużo różnych rzeczy, i nie chcą tych umiejętności przy każdej okazji zamieniać na pieniądze jest to, że mają roboty po pachy. A w końcu, ze zmęczenia – tracą wiarę w sens swoich non-profit działań, dostają depresji, wściekają się na innych…

Jeszcze nie nauczyłem się tego (choć już to wiem), że odpoczynek jest integralną częścią pracy, naturalną i nieubłaganą konsekwencją. Gdy mam dwa dni wolne, to pierwszy dzień to zmuszanie się do nie robienia tego, nad czym pracowałem przez ostatnie pięć dni. To zmuszanie to ból, zniecierpliwienie…

Dzisiaj byłem z moją już prawie dziesięciomięsięczną córką na dwugodzinnym spacerze. Miałem wrażenie, że nawiązaliśmy jakąś szczególną nić porozumienia… Po czym to poznać? Po bardzo drobnych zmianach w zachowaniu, chyba niedostrzegalnych dla kogoś, kto nie jest rodzicem właśnie tego dziecka. Przede wszystkim –  Sara przestała narzekać na siedzenie w wózku, zaczęła obserwować otoczenie, wsłuchiwać się w nie, jakby zaczęła dostrzegać drobniejsze, interesujące ją rzeczy, i zapominać o tej jednej z najmniej przyjemnych dla niej rzeczy.

Gdzieś w sąsiedztwie ktoś włączył radio w samochodzie, słychać było tylko dudniące "basy"… Wsłuchiwaliśmy się razem. Potem patrzyliśmy na przejeżdżające ulicą samochody. Przeszliśmy przez cmentarz, a widok rozświetlonych słońcem figur wzbudził w niej serię achów i ochów. Przystawiłem wózek do kępy zaschniętych skrzypów – rozbierała się palcami na części przez dobre piętnaście minut. Patrząc na chmury usłuszałem jej westchnienie – odwróciłęm głowę – ona śmieje się do mnie. Śmieje się – jeszcze raz i jeszcze.

Siadłem do komputera, żeby coś zrobić… Na jutro – plan dnia ustalony – zapomniana rata ubezpieczenia, dentysta po prośbie, zepsute części w samochodzie (gdzie to kupić…?), zakupy (fotelik, buty i co tam jeszcze…), wizyta agenta ubezpieczeniowego. W pracy – nowy pracownik,  zaległe spoty reklamowe, grafiki, zdjęcia, bannery. Ciekawe, kto jeszcze i kiedy zadzwoni, co będzie chciał – na wczoraj. Nie, nie jest źle. Lubię tę pracę, i to czasem staje się zgubne.

Zabieram się do pracy. Trzymajcie się – w kolejnym tygodniu 🙂

„Forteca głupców”

Gdy konsekwencja jest realizowana w sposób bezrefleksyjny, jej skutki mogą być katastrofalne.


Czasami od myślenia odstrasza nas nie związany z nim wysiłek, lecz wnioski, do jakich moglibyśmy dojść, gdybyśmy się oddali tej czynności. Istnieje bowiem wiele takich rzeczy z których wolimy nie zdawać sobie sprawy, a popadanie w automatyczny, bezrefleksyjny sposób reagowania skutecznie chroni nas przed nimi. Kryjąc się w fortecy sztywnej konwekwencji schronić się możemy przed zakusami rozumu.

Robert B. Cialdini "Wywieranie wpływu na ludzi" GWP Gdańsk 2003, str. 67, 68

Kawałek z prozaicznej rzeczywistości

Nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka, który bezlitośnie, nie zważając na prośby, ustępstwa, uległość, delikatne sugestie jak i twardo stawiane polecenia – idzie po swoje. Nigdy nie spotkałem – aż do zeszłego roku.

Wierzyłem w przesadność stwierdzenia, że są ludzie, którzy otrzymawszy palec bez wahania wezmą całą rękę, a potem zaczną się dobierać do tułowia. A jednak – dziś mam wrażnie, że spotkałem taką osobę. Jest, a w zasadzie – była moim pracownikiem. Według mojej oceny mogę ze spokojem stwierdzić, że zrobiłem ile mogłem, aby nasza współpraca przebiegała w sposób dla niej jak najbardziej wygodny, przyjemny. A w końcu – żebyśmy się rozstali z czystą kartą. Mogę zrozumieć, że nie odpowiadała jej nasza organizacja pracy, że spodziewała się, że będzie jej zajmować dużo mniej czasu. Znosiłem jej niedokładności, jej uporczywe targi na temat jak coś zrobić, kiedy pracować, pretensjonalne stawianie warunków, odmawianie pracy, stawianie mnie przed faktami dokonanymi. Darowałem jej, w aktach nie znalazło się ani jedno spóźnienie, dzień nieusprawiedliwionej nieobecności, nagana, choć zasłużyła na nie. Dotarła do granicy, której, jako szef, nie mogłem już pozwolić przekroczyć. Nie zaakceptowała jej.

Lecz zamiast odejść w spokoju – rzuciła na mnie oskarżenie. Zaskakiwała mnie wiele razy – swoim tupetem, później rozczarowywała – tym, jak mało reprezentowała w porównaniu z owym tupetem. Zdziwienie wiele razy odbierało mi mowę. To ona mnie oceniała, to ona wszelkimi sposobami narzucała własny harmonogram pracy i rozliczała mnie z moich godzin. Dziwiła mnie ta bezczelność, dopóki nie odkryłem, że stoi za nią często brak umiejętności – merytorycznych, komunikacji interpersonalnej. Rzadko mówiła – proszę – ale jeśli już, to brzmiało w jej ustach jak żądanie. Domyśliłem się, że w ten sposób ukrywa swoją słabość. Ale nawet wtedy – cóż mi pozostało – próbowałem konsekwentnie i spokojnie wymagać tego, czego ode mnie oczekiwano – organizowania pracy, egzekwowania obowiązków.

Niska samoocena – jedna z najniebezpieczniejszych rzeczy, jakie znam w drugim człowieku. Aby potwierdzić swoją wartość – udowania, że to inni są winni jej niepowodzeń, wywyższa się nie poprzez to, co sama umie (bo jest przekonana, że niewiele umie), ale poprzez pokazywanie, że inni są źli, bo ją niszczą. A skoro ją niszczą, to ona musi atakować pierwsza. I musi mieć ostatnie triumfujące zdanie. Dlatego chce udowonić, że jej odejście to moja wina. Że to ona nie chce pracować z takim tyranem jak ja, że faworyzuję wszystkich innych, a ona pracuje za resztę zespołu.

Przeżywam to od tygodnia. Mam nadzieję, że niedługo się skończy – bez fajerwerków, wdeptywania kogokolwiek w ziemię. Jest oczywiste, że z człowiekiem, który tak jednostronnie ocenia naszą współpracę, dalsze funkcjonowanie jest niemożliwe. Chcę już tylko spokoju i oczyszczenia z oszczerstwa.

Moja córka w mroku

Osobowość mojej córki tworzy się gdzieś tam, gdzie nikt nie ma dostępu, a tym bardziej ona sama. Za piętnaście lat nie będzie pamiętać tego, co dzieje się teraz, choć z pewnością pozostanie w niej tak wiele – z nieokreślonych, nieopisywalnych wrażeń.

Wydaje się, że mamy z nią kontakt, że się rozumiemy, choć w najprostszych odruchach. A jednak… skoro ona za kilka lat nie będzie pamiętać o tym, co teraz, nie będzie wiedzieć, , to czy ten kontakt naprawdę istnieje? Czy moja córka już jest, to znaczy – czy istnieje – nie w znaczniu działania narządów wewnętrznych, ale czy jest zdolna sama to istnienie potwierdzić – zgodnie z sednem ludzkiego istnienia?

Powiedziałbym, że nie, ale powiem, że nie wiem, chyląc głowę i będąc konsekwentnym względem tego, co uważam za tajemnicę.

To, co dzieje się wewnątrz jej psychiki pozostaje dla wszystkich tajemnicą. Pozostanie nawet dla niej samej. To my, dorośli, patrząc na ukochane dzieci, przypominamy sobie nieco z naszej owianej tajemnicą przeszłości. Nasz początek tonie w naszej niepamięci, czyli w świadomościowym niebycie, ożywionym tylko dzięki wierze w opowiadania bliskich. Wyłaniamy się z nicości, rzeźbieni przez wewnętrzny mechanizm i zewnętrzne środowisko. Nasza swiadomość, podobnie jak dziecka, jest zakryta, nawet jeśli dzięki dziecku możemy odkryć jej nieco szerszego rąbka.

Mrok, mrok. Niezbadane. Tak kuszące, pociągające, wręcz irytujące współczesnego człowieka, który przyzwyczaił się już do tego, że wszystko chce posiąść, oświetlić bezcieniowym światłem, nie pozostawiającym nic domysłom, wyobraźni, wierze.

A jednak – moja córka jest w mroku niepoznania, w jakim i ja byłem, z jakiego nic nie pamiętam. A przecież tamte chwile ukształtowały mnie – te zapachy lata, topniejącego śniegu, schnącej po zimie ziemi. Ale miałem wtedy może 4-5 lat. A co wcześniej – nie pamiętam… nie pamiętam!! Dlaczego! Moje najpiękniejsze dzieciństwo.