Rowerem po śniegu – studium przypadku

Na błędach uczymy się więcej niż odnosząc sukcesy (podobno). Dziś jest siedemnasty dzień od mojej przejażdżki, ból zmniejszył się już na tyle, że wreszcie mogę nabrać w pełni powietrza do płuc. To jest piękne, choć kłucie przy kaszlu jest jeszcze nie do wytrzymania.

Tamtego dnia popełniłem trzy główne błędy, które opiszę, bo może się to komuś przyda. Myślę o nich codziennie, trudno nie myśleć, kiedy boli. Wstaję, kładę się, podnoszę coś lewą ręką, schylam się, niosę coś i wiem, dlaczego boli. Siedemnaście dni temu upadłem trzy razy, ale pierwszy raz był najgorszy. Grzmotnąłem na lodzie, choć chwilę wcześniej pędziłem po w miarę przyczepnym śniegu.

  1. Bardzo chciałem wziąć pedały zatrzaskowe, co było największym błędem. Mam zatrzaski szosowe, a wybrałem się rowerem górskim w teren ze stromymi pagórkami, w głębokim śniegu. Bardzo szybko do zatrzasków dostał się śnieg i nie mogłem się zapiąć. Skutkiem tego było koncentrowanie się na wpinaniu i pedałowaniu zamiast na drodze – wyszukiwaniu najlepszych, najmniej śliskich jej fragmentów. Nie było starczyło sił na łapanie równowagi. Mogłem wrócić do domu i zmienić pedały na najzwyklejsze, ale jechałem dalej, aż okazało się wręcz, że trudno wrócić, bo nie mam jak pedałować i tonę w sypkim śniegu na polnej, pochylonej stromo drodze.
  2. Nie obniżyłem siodełka, które było bardzo wysoko, wskutek czego niemożliwe było szybkie podparcie się nogą. Spadałem z dużej wysokości.
  3. Chojrakowałem zamiast poświęcić pół godziny na wyczucie roweru, na którym rzadko jeżdżę, na przyzwyczajenie się do mrozu (mięśnie, ścięgna, stawy działają inaczej). Układ nerwowy też potrzebuje trochę czasu, nie dałem mu go. Kiedy po 40 minutach wracałem do domu, wyczuwałem rower o wiele lepiej, ale byłem już poobijany. Najgorsze miało nadejść za 2-3 dni.

Wielu mniej poważnych kontuzji nie czuje się od razu. Pierwszy lepszy test to przebudzenie następnego dnia i próba wstania z łóżka – wtedy okazuje się, co jest nie tak. Później, w trakcie kolejnych dni, ból jest miernikiem uszkodzeń, które nastąpiły. Pojawia się w nowych miejscach, jest silniejszy. Tym razem nie zaprzestałem treningów, gdyż jazda na trenażerze nie wywoływała wyraźnego bólu. Ale po 5 dniach przestałem się zbliżać do roweru – ból nie ustępował podczas normalnego, codziennego funkcjonowania, a nawet był większy

Z doświadczenia wiem, że zwichnięcia, pęknięcia żeber bolą do dwóch miesięcy. Przyjaciel lekarz mówił mi, że nierzadko nie ma sensu prześwietlać rentgenem, bo i tak niewiele widać. Ciekawe jest to (jeśli można tak powiedzieć), że ból w kolejnych dniach wędruje w rejonie urazu, zmienia się jego charakter, może z tępego – na kłujący, z miejscowego na rozlany, jest związany z ruchem, ale i niezwiązany z ruchem, przemieszczeniem ciała, skręcaniem, chodzeniem, siedzeniem, pochylaniem.

Ulga następuje gdy kolejnego dnia spodziewam się bólu np. przy ubieraniu butów, a on nie nadchodzi, albo jest o wiele słabszy. Etap zdrowienia, zmniejszania się objawów, jest piękny. Możliwe, że ludzie podobni do mnie muszą odczuwać ból, który skłania ich do kontroli swojego życia. Paradoksalnie czuję się wtedy lepiej, mimo, że jest gorzej.

Miałem niemało szczęścia, po raz kolejny. Euforia niekontrolowana prosi się o problemy. Przychodzi mi do głowy spora lista urazów, która mogła mnie wyłączyć na długo z normalnego życia. Wspominam widok przedniego koła, które przy dużej prędkości osuwa się w bok, na lodzie. W ułamku sekundy wiedziałem, że porządnie grzmotnę. Dziękuję, że udało się podnieść.

ePUAP – chce się krzyczeć

Od dwóch godzin zmagam się ze złożeniem wniosku przez ePUAP. Jest to coś tak koszmarnego, z tyloma błędami, niedoróbkami, że nie mogę tego zrozumieć, nie mogę pojąć, jak coś takiego dopuszczono do użytku milionom ludzi w kraju.

Mógłbym wyliczać błędy, które pojawiają się podczas wypełniania wniosku, ale zajęło by to co najmniej dniówkę wytężonej pracy. Gdybym wiedział, że ktoś przeczyta i poprawi – zrobiłbym to. Ale nie mam żadnej pewności, że mój czas nie zostanie stracony tak, jak został JUŻ stracony przy wielokrotnym wypełnianiu tego samego formularza.

Strona rzekomo zapisuje kopie robocze, ale złudna jest nadzieja, którą w nich ktoś pokłada. Kopia za kopią – nic w nich nie ma, puste pola, nie zawierają ŻADNYCH danych, które pracowicie już wpisywałem, nie jeden raz. . A same kopie, z jakichś losowych kosmicznych powodów, są kompletnie pomieszane.

Kiedy wreszcie udało się zapisać wypełniony wniosek (chyba poprawnie, bo sprawdzenie tego jest wyczynem herosa) okazało się, że dokument zgubił… adresata! Niby wszystko można naprawić, adresata można znaleźć, ale trzeba niebagatelnego sprytu, ponieważ bardzo słabo działa wyszukiwarka, a na liście pojawia się np. kilkanaście pozycji, które w nazwie zaczynają się tak samo, ale koniec nazwy nie mieści się na ekranie… Tak wyraźnie widać, że robił to ktoś, kto nie sprawdził, jak to działa, kto nie pracował na tym systemie, dlatego petent zostaje z rękoma w…

I jeszcze fatalna rzecz – wniosek, który składam przez ów ePUAP, dotyczy kwestii artystycznych, więc starałem się, żeby ten tekst jakoś podzielić choćby w linijkach, bo nie ma ŻADNYCH możliwości jego formatowania. A potem, przechodząc na kolejną stronę zobaczyłem, że cały mój wysiłek został sklejony w jedno wielkie zdanie, bez akapitów, odstępów. Jeden potok liter w paskudnej czcionce. Nie pojmuję, jak komisja będzie to czytać…? Jak ma na podstawie wniosków wyłaniać artystów którym powierzy fundusze i twórcze zadania? Jak? Jak??

Wysłałem więc wniosek czym prędzej, skoro tylko zdał się wypełniony. A nuż znów coś zniknie…?

Więcej, prędzej, dokąd…

Z wiekiem, z czasem, jest coraz więcej do załatwienia, zrobienia, tak ogólnie, generalnie, w życiu. Są to rzeczy trywialne, codzienne, w sumie nietrudne, ale każda wymaga zastanowienia, wejścia w jakąś sytuację, rozpatrzenia za i przeciw. Kiedyś trzy rzeczy załatwiałem przez pół dnia, teraz trzeba je zrobić w 30 minut, zajmując się jednocześnie pisaniem projektu, reagowaniem na telefony, notowaniem zadań, które trzeba zrobić później (kiedy będzie trochę spokoju, he he, czyli kiedy?), dyskusją z synem, który kolejnego dnia pod rząd chce zostać zwolniony z lekcji. A propos dyskusji – już wiem, że nie należy podawać wszystkich argumentów naraz, tylko dawkować, w zależności od tego, czy druga strona ma jeszcze chęć dyskutować.

O tych sprawach, rzeczach, które trzeba załatwić, nikt już nie chce słuchać. To nieciekawe, powtarzające się jak mantra, codzienne wątki. O zmęczeniu nikt nie chce słuchać, ani o momentach chwilach radości. Człowiek na moim etapie staje się nudny, powtarzalny, skupiony na sobie, o zmęczonej twarzy, której nie podratuje wymuszony uśmiech.

Najpiękniejsze chwile interakcji z ludźmi okazują się jednocześnie bardzo męczącymi. Czy powiedziałbym kiedyś, że radość męczy? Paradoksalnie – do najszczęśliwszych chwil zaczynają należeć te, w których po treningu wieczorem, zmęczony fizycznie, gdy już wszyscy śpią, w ciemności usiądę w kuchni przy książce. Na chwilę – tyle tylko, żeby zjeść zalecany po treningu posiłek. Cisza, bezruch, żadnego ludzkiego bodźca, na który reagowałby mój układ nerwowy.

Naprawa starego samochodu

W naszym dwudziestoletnim aucie zaczęła się odsuwać tylna szyba. Sama. W tylnych prawych drzwiach, podczas jazdy. Otwiera się i zamyka, rytmicznie. Jakby program obsługujący wycieraczki przełączył się na obsługę szyby.

Gdyby szyba była odsuwana korbką, z pewnością nie wpadłaby na pomysł, żeby się odsuwać. Zresztą przypuszczam, że to nie szyba wpadła na ten pomysł, tylko np. sterownik elektroniczny. Sterownik jest gdzieś z przodu samochodu, a szyba z tyłu. Ale i tak nią steruje, pomijając przełączniki służące pasażerom. Elektroniczna Inteligencja się zbuntowała…? Komunikują się za pomocą kabli. Może to jakiś kabel zamókł? Przez kilka dni pada deszcz. Ale w który miejscu zamókł? Może jest zwarcie? Może prądy błądzące, śladowe, interpretowane przez sterownik jako życzenie kierowcy?

Cóż, jutro Ioana ma jechać do pracy i zabrać ze sobą Beniamina. Nie będzie to praktyczne, jeśli w ciągu 40 kilometrów szyba będzie się otwierać i zamykać. Zresztą po kilku minutach szyba pozostaje otwarta, nawet nie da się jej zamknąć. Co robić?

Nie ma czasu na półśrodki. Nie ma sensu naprawy. Poszukiwania usterki, poszukiwania elektryka…? Jest 22:00 wieczorem, jutro samochód potrzebny o 6:00. Wpisuję w google symbol samochodu i dodaję: jak rozebrać tylne drzwi. Otrzymuję filmik, co prawda po angielsku, ale spoko. Okazuje się, że konstruktorzy zawiesili tapicerkę tylnych drzwi na kilku wieszakach-zatrzaskach, a całość zabezpieczona jest dwoma małymi, niepozornymi wkrętami, bardzo dostępnymi z zewnątrz. Odkręcam wkręty i pociągam za rękojeść w górę – cały boczek drzwi odchodzi od blachy, otwierając wnętrze. Jest! Silnik podnoszenia szyby, a przy nim – złącze elektryczne.

Trochę zajmuje czasu rozłączenie złącza – w końcu nikt go nie dotykał przez 20 lat. Podważam śrubokrętem, naciskam dźwigienki zatrzasków, by uwolnić wtyczkę. W końcu kabel odskakuje, ukazując osiem styków. Osiem…? Po co aż osiem kabli do silnika obsługującego szybę? Widocznie tak trzeba – nie tylko zasilanie, ale i czujniki: krańcowe, przeciążeniowe, by np. nie przytrzasnąć palców podczas zamykania.

Teraz już koniec. Szyba pozostaje zamknięta na zawsze.

Odpocznij przed Świętami

Dostaję życzenia, wiadomości z różnych stron, chciałbym na nie odpowiedzieć, ale nie potrafię. Z większością tych osób łączą mnie przeżycia. Czy odpowiedzieć szybko, sztampowo, standardowo, automatycznie? Bo wejście w świat, który łączył mnie z każdym, wymaga czasu, siły, skupienia. To jak kolejny etap pisania powieści, którą zostawiłem – tydzień temu, miesiąc, pół roku temu, może kilka lat temu. Powrót, wejście w tamten świat – to prawdziwa mentalna podróż. To nie nie jest jak kliknięcie „lubię to” Wybaczcie – nie jestem w stanie tego zrobić. Czy w ogóle nie odpowiadać? Większość wolałaby pewnie jakiejkolwiek odpowiedzi, ale mnie trudno się do takich skłonić.

Czy wiecie, jak boli pierwszy dzień wypoczynku? A drugi? Nie mniej. Możliwe, że tak boli odwyk, że jakoś w tym stylu. Pierwszy dzień po pracy, w którym jestem nie do życia dla najbliższych mi ludzi i tylko bronię się przed tym, żeby nie być przykrym. Boli ciało, może nie boli, ale drętwieje, albo pada pod zmęczeniem, ale za chwilę rozpala się w nim dziwna energia, potem gaśnie z uczuciem łamania w kościach, swędzenia mięśni. Gdyby ktoś mógł mnie znokautować na ringu – możliwe, że poczułbym ulgę.

Najbezpieczniejsza jest samotność. W ciszy, gdy nikogo nie ma w domu, patrzę na pędzące chmury, przesuwające się za oknem, popychane silnym, zachodnim wiatrem. Z rana były mniejsze, cieńsze, teraz są grube, ale pędzą nie wolniej, przesuwa się po niebie wielki pociąg, to najcudowniejszy widok od kilku tygodni, najlepsze jest to, że ja nic nie mogę w tych chmurach zmienić, że one mają mnie za nic i zostawiają w spokoju. Mogę rozpłynąć się, już nie istnieję.

Niewinne a wyzwalające opowiastki z przeszłości

Czasem dajecie mi jakieś zadanie, a ja gadam bez sensu o czymś innym. Spotykamy się, żeby porozmawiać o problemie, a panu PK panu przychodzą do głowy jakieś dawne historyjki. Gada, śmieje się, jakby nieświadomy powagi sytuacji. Nauczyliście się to znosić (doceniam), ale jedno zdanie wyjaśnienia – to z powodu poszukiwania rozwiązania, którego na razie nie ma.

Wiem wiem, większość ludzi koncentruje się usilnie poszukując rozwiązania. Zgodnie z hasłem – jeśli bardzo będziesz chcieć, to dasz radę. Ale są sytuacje, w których nadmierna koncentracja nie pomaga. Są ludzie, którzy tak bardzo chcą, że emocje blokują znalezienie rozwiązania. Pamiętacie może, że najlepsze pomysły zdarzają nierzadko nie wtedy, kiedy ich poszukujecie? Pod prysznicem, na spacerze, na wyprawie w góry, gdy nic nie robisz oprócz leżenia na sofie.

Mam dziś taki problem i skręcam się od ponad godziny. Nikt nie widzi, więc mogę sobie pozwolić na skręty. Próbuję znaleźć sposób na odpuszczenie stresu. Rozumiem zupełnie, dlaczego sporo ludzi w pracy twórczej sięga po używki, które rozluźniają, poprawiają humor. Twórczość jest jak macanie w ciemności i mgle, nie ma żadnej gwarancji na nic. Oczywiście, można porzucić twórczość i skopiować coś, co się już samemu zrobiło kiedyś, z pewnymi modyfikacjami. Ale wewnętrzne dążenie do oryginalności, nawet wobec siebie (straszne dążenie), którego nie można odpuścić, staje się przymusem. To pułapka. Wielkie nieba – przymus, pułapka, wewnętrzne niepowstrzymane dążenie – to brzmi strasznie.

Dlatego lepiej pomyśleć o niewinnej i zabawnej historyjce, która zdarzyła się w przeszłości. Ona wyzwala, przynosi zapomnienie, odsuwa stres. Nie zawsze jest tak, że jeśli bardzo chcesz. Bywa tak, że lepiej nie chcieć tak bardzo, tylko leciutko, w domyśle, z tyłu głowy. A efekt będzie lepszy i mniej okupiony.


Moja córka, wczoraj: jestem szczęśliwa, cieszę się. Ale nie mogę się cieszyć za bardzo, bo potem zjazd będzie bolesny…

Błogie a bezowocne bajdurzenia

Zabrzmi patetycznie, ale wynika z wkurzenia. Plagą polską w organizowaniu jest marzycielstwo i bajdurzenie. Ludzi, którzy nie przeszli edukacji w zakresie tego, że dobra organizacja jest zjawiskiem wynikającym z wyobraźni, doświadczenia, planowania, ale nader – z żelaznej konsekwencji. Koniec kropka, reszta to słodkie mrzonki prowadzące w najlepszym razie do wzajemnych uśmieszków i poklepywania, że przecież znów wyszło fantastycznie.

Będąc studentem dostałem lekcję organizacji udzieloną mi (mimochodem) przez wieloletniego menadżera dużej amerykańskiej firmy. Organizowaliśmy razem warsztaty młodzieżowe, ja zajmowałem się w części zakwaterowaniem w Polsce. Pamiętam, że po jednym z maili, w którym opisywałem moje dokonania w projekcie, dostałem listę kilkunastu krótkich pytań. Zatkało mnie. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Miałem wrażenie, że się mnie czepia albo chce mnie przydeptać. Te możliwości jednak nie wchodziły w grę – nasza praca była wyłącznie charytatywna, nie wiązały się z nią żadne profity, awanse, nic, co by sugerowało, że ktoś może chcieć mi zaszkodzić.

Po kilku godzinach wróciłem do pytań i zacząłem na nie odpowiadać. Okazało się, że świetnie dotykają spraw, które przemyślałem ale i nie przemyślałem. Że mój starszy przyjaciel upewniał się, że wszystko sobie dobrze wyobraziłem, że załatwiłem to co trzeba w różnych miejscach i z różnymi osobami.

Teraz pracuję głównie jako specjalista foto-wideo, czyli gdzieś po jednej ze stron procesu tworzenia wartości niematerialnych. Doceniam bardzo menadżerów / producentów, którzy wiedzą i potrafią przekazać to, co trzeba zrobić. Którzy rysują wizję przed moimi oczyma tak, że po kilku dniach nie muszę totalnie przerabiać tego, co stworzyłem. Którzy mówią wprost o trudnościach i o tym, co im się nie podoba. Wspominam Was – mam nadzieję, że wiedzie o tym, bo dziękuję osobom, którzy dają mi taki komfort pracy. W którym całość sił można skierować na problem, a nie na to, że ktoś czegoś nie powiedział, nie przekazał, że ściemnił i co teraz z tym zrobić.

Bez podróży nie ma powrotu, nie ma sensu

Podróże podczas snu. Obrazy z nieznanych miejsc, polne drogi, ulice nierozpoznanych miasteczek. Poranne alarmy odgrywają melodyjki, opóźniane kliknięciem palca o kolejne dziesięć minut. Daremnie. Spać, jeszcze spać, nie budzić się, nie wstawać. Śnić w niepamięci, budzić się nie wiedząc, jaki dziś dzień tygodnia, gdzie jestem, skąd przyszedłem, dokąd zmierzam. Sen staje się życiem pierwszym, podstawowym, przeżywam dzień po to, by położyć się wieczorem i śnić.

Dawno nie byliśmy w podróży, i śnią mi się nieznane miejsca. Podróż jest sensem który nadaje sens powrotom. Bez podróży nie ma powrotu. Powrót nie może trwać wiecznie, wymaga kolejnej podróży. Sensem nie jest być w jednym miejscu.

Co się dziś przyśni, może Eden z powieści Lema…

Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku

Dziś kolejka kolejka do pobierania krwi jest dwa razy dłuższa. “Wchodzić po 2 osoby” głosi naklejka na drzwiach, ale przez szklane drzwi widać, że drugie okienko jest nieczynne.
– Jak to nieczynne, ktoś tam siedzi
– Ale nie rejestruje.
– Nie wiadomo, co robi.
– Udaje, że pracuje.

Na drzwiach do rejestracji przyklejono sporo innych ogłoszeń, jak.
– Godziny poboru materiału 7:00-13:00
– Zachować odstęp
– Prosimy NIE stawiać moczu na blacie

Wreszcie wchodzę do rejestracji, podchodzę do lady, tam kolejny napis “Prosimy nie stawiać moczu na blacie”. Nie mam dziś moczu. Zza szyby wita mnie twarz dziewczyny:
– Proszę.

Podaję skierowanie i chwilowo nie mam nic do roboty.
– Nie widzę pani, bo na szybie, dokładnie na wprost, naklejono napis “Prosimy nie stawiać moczu na blacie”
– Tak, tak ma być.
– Ale na blacie też jest napis o moczu.
– Nie wiem pan, ilu pacjentów stawia mocz na blacie.
Rozglądam się, gdzie można postawić mocz i nigdzie nie widzę miejsca.
– A gdzie w takim razie można postawić mocz?
– U nas moczu się nie stawia! Mocz oddaje się w pokoju pobrań!

Dostaję numerek 4467 i wychodzę na korytarz. Tam, na dużym ekranie, widzę liczbę 4468.
– Rety, spóźniłem się! Mój numer już przeszedł!
– Spokojnie, niech się pan nie boi, będzie pana numer.
– Ale jak, skoro jest już następny?
– Niech pan uważa, te numery pokazują się znienacka.

Rzeczywiście, tu ciągle wchodzą, wychodzą osoby, wreszcie ukazuje się numer 4467. Z wrażenia zapomniałem, szukam karteluszka, muszę sprawdzić, czy to rzeczywiście mój. Wchodzę. Wewnątrz są dwa stanowiska, lewe jest wolne, a niewysoka blond kobieta pyta mnie o nazwisko. Kogoś mi mi przypomina, zastanawiam się, czy mogliśmy chodzić razem do szkoły.
– Ostatnio schudłem, powinno być łatwiej znaleźć…
– A były problemy ze znalezieniem?
– Raczej nie, ale wie pani, wolałbym nie stwarzać problemów.
– To może z drugiej ręki?
– Nie mam pojęcia, pani na pewno wie lepiej proszę wybierać.

Za oknem, daleko, na horyzoncie, obracają się szybko wielkie-malutkie wiatraki. Ranek jest słoneczny i nawet ciepły, mimo, że wiatr. Pielęgniarka podaje komendy: proszę popracować, zacisnąć, rozluźnić. Coś tam robi przy ramieniu, ja widzę wiatraki.
– Na horyzoncie, daleko, kręcą się wiatraki…
– Widzi pan, nawet nie wiedziałam, ma pan lepsze widoki niż ja.
– Jest dziś wietrznie, widać wierzby kołyszące się w parku obok szpitala.
– Nie zauważyłam…

Na koniec przykłada gazik do zagięcia w łokciu i sprawnie zakleja.
– Pamięta pani, że kiedyś nie dawano takich plastrów po pobraniu krwi?
– Pewnie, że pamiętam. Nie widać tego po mnie…?

“Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku” – mówię do siebie, bezgłośnie.

Niewyjaśnione

Najciekawsze jest to, co trudno wyjaśnić. „Nie ma szczęśliwszego momentu dla badacza jak ten, w którym zorientuje się, że nic nie rozumie” – cytuję z pamięci profesora Jana Chwedeńczuka, fizyka naukowca.

W ostatnim tygodniu zajmowałem się montażem nagrania wideo spektaklu „Zimne ognie” napisanego i wyreżyserowanego przez Macieja Sajura w Teatrze Bagatela. Przy tym spektaklu byłem już wcześniej, podczas prób przed premierą, a też potem, już w trakcie gry przed publicznością – miałem zadanie w kulisach i tylko słuchałem, w zasadzie – słyszałem mimochodem, nie patrząc na scenę.

Powtarza się jedno bardzo silne wrażenie – scena solowa Ewy Mitoń miażdży wszystko. Dlaczego? Myślę o tym intensywnie od kilku dni, ale to myślenie rozpoczęło się w czerwcu, czyli cztery miesiące temu. W jego trakcie przychodzą mi do głowy różne uzasadnienia, rozwiązania, wyjaśnienia. Ale po kilku godzinach przestaję w nie wierzyć. Pozostaje stwierdzenie: nie wiem.

W tej scenie Ewa jako aktorka musi zagrać dwie postaci naraz. Jako postać w spektaklu – właśnie aktorka – zostaje do tego zadania zmuszona z powodów typowo teatralnego bałaganu, niedociągnięć organizacyjnych, może też nieodpowiedzialności czy kaprysu innej aktorki, która nie zjawiła się na spektakl. I Ewa gra jednocześnie dwie postaci, które dialogują ze sobą, rozpoczynają przyjaźnie, lecz w trakcie rozmowy wzrasta napięcie, konflikt, determinacja, zostaje podjęta życiowa decyzja.

Praca przy montażu nagrania zintensyfikowała moje pytania. Obraz wideo, oglądany w dodatku w zaciszu pracowni, wyrwany z kontekstu teatralnego – jest nieubłagany. Oprócz planu ogólnego mam zbliżenia z dwóch kamer. Widać wszystko. I w tym, co robi Ewa, wydaje się nie być żadnej skuchy, wątpliwości, niepewności. Ewa idzie jak po sznurku, eskalując bez zmyły emocje, aż do końcowego trzaśnięcia drzwiami, które jest triumfem, choć otoczone jednocześnie porażką. Gasną światła i na widowni rozlegają się brawa.