Co jest za horyzontem

Odszedł człowiek. Nagle nie można już z nim porozmawiać. Jeszcze jest z nami, bo widzimy go. Leży. Jeszcze ciepłe są części jego ciała. Ale już się nie rusza. Nie otworzą się usta, oczy nie popatrzą na nas. Wszystko, co wprawiał w ruch dookoła siebie, teraz pozostanie nieruchome.

Tajemnica. Świadomości. Jak to jest, że teraz widzę, czuję. Mam wrażenie, że widzę i czuję. Jak to jest, że mam wrażenie, że widzę, słyszę, myślę, czuję. Coś tu się nie zgadza, bo skąd wiem, że teraz widzę, słyszę, myślę i czuję, skoro kiedy przestaję widzieć, słyszeć myśleć i czuć, to nie wiem, że tego nie robię. Jak więc mogę sprawdzić, kiedy widzę, słyszę, myślę i czuję, a kiedy nie, skoro tego drugiego stanu nie jestem w stanie stwierdzić?

Leży ciało nieruchome i zimne. Ot po prostu. Niedawno było ciepłe i ruszało się. Z fizycznego punktu widzenia nie ma nad czym dyskutować. Z punktu widzenia sensu rzecz jest nie do zrozumienia. Jedyne wyjście, to uwierzyć w sens, nawet jeśli są wątpliwości, jaki on mógłby być. Czyżby Wszechświat wyprodukował obiekt, który do niego nie pasuje? Który zadaje pytania, a nie ma na nie odpowiedzi?

Albo nic nie ma sensu, wtedy na wszelkie pytanie możemy odpowiedzieć jakkolwiek. Jeśli jednak gdziekolwiek istnieje choć najmniejszy sens, pociąga on za sobą wszystko i wszystkie inne.

pusty pejzaż, fot. Piotr Kubic

Egocentryk

–Wiesiek, hola, zaczekaj!
– No? Co jest?
– Mam moją osobistą miarę mojego pisania: moje wrażenie ulgi. Jeśli tekst przynosi takie wrażenie, znaczy, że może być. Jak nie, to żadne analizy żadnych ekspertów nie pomogą.
– Aha. To wiesz, kto ty jesteś?
– Kto?
– Zwykły egocentryk.

Leniu!

– Minął tydzień od ostatniego wpisu i nic.
– Tydzień! A rzeczywiście…!
– Aj nieładnie, a fe!
– Spoko spoko, rzeczywiście mi umknęło.
– Siadaj więc i pisz. Pisz czym prędzej.
– No pewnie, oczywiście…
– pisz nie zwlekaj, nie klucz, nie kręć, pisz bez dyskusji
– przecież siadłem i piszę, klawiatura furkoce
– starasz się, starasz, widzę, tak trzymać
– ale wiesz, jak długo można pisać o niczym, albo o zabieraniu się do pisania, czuję, że zaraz motyw się urwie
– urwie nad przepaścią, sądzisz? Przepaścią twojego mózgowia, pustki bezdennej? Czy owo mózgowie wpadnie w przepaść – nicości, niepiśmienności, bezideowości, niepomysłowości?
– Tak tak, już za chwilę, przeczuwam to bez wątpienia, wyhamować trzeba…
– Może wy-chamować?
– Jakkolwiek, cokolwiek mój druhu, towarzyszu nieodstępujący, świadku wzlotów i pogrążeń…Byle cham się pojawi, motyw powróci, pustkę zapełni. Dawać, dawać mi tu chama!
– Jestem, do usług.
– Wiesiu niezastąpiony, twego poświęcania-m niegodzien.
– Doświadczysz, docenisz, dopowiesz, zrozumiesz.
– Jeszcze tylko jedno – czy warto?
– Na pewno nie. Nie warto pisać. Odpowiadam, boś pytał. Nie pytaj zatem.

Asia

Asia była najsłodszą istotą na świecie. Tak wszyscy mówili i była to prawda. Rysiek też tak o niej myślał, i nawet nie mógł sobie wyobrazić, że pomyślałby inaczej. Bo nie mogło być inaczej.

Myślał tak, gdy ustawiał osuszone po myciu szklanki na blacie, obok zlewu. Przyglądał się im pod światło, które padało spod szafki, żeby wyłapać białawe zacieki. Wycierał je ściereczką, ale nie chował. Asia przychodziła popatrzeć. Zawsze znajdowała plamki i zacieki na kilku szklankach, a Rysiek nie miał pojęcia, jak ona to robi, że znajdzie, albo raczej jak on to robi, że ich nie dostrzega.

Szklanki ustawiało się na prawo od filiżanek, w szafce, tuż obok okna. Za szklankami, idąc dalej w prawo, stały literatki, potem wąskie kufle do piwa, kieliszki do szampana, potem do wina i na końcu – do wódki. W tym a nie innym porządku. Rysiek chciał kiedyś ustawić szklanki z prawej strony, bo tak było najwygodniej je wyjmować, ale Asia powiedziała, że to nie jest najlepszy pomysł. I rzeczywiście, to nie był nawet dobry pomysł, zauważył Rysiek.

Przy stole w kuchni stały cztery krzesła. Od strony okna – to lekko rozchwiane, obok niego takie z jaśniejszą plamą drewna na tylnej nodze, potem dwa, które niczym by się nie wyróżniały, gdyby Asia nie umiała ich rozróżnić. Tylko Asia umiała i po każdym sprzątaniu kuchni (Rysiek stawiał krzesła do góry nogami na stole, potem przesuwał stół) Asia poprawiała te dwa krzesła, jeśli Rysiek postawił je odwrotnie. Przy zlewie żółta ściereczka leżała po lewej stronie, a zielona gąbeczka po prawej. W chlebaku woreczek z bułkami miał być skierowany wylotem w lewo.

A w lodówce… Lodówka rządziła się swoimi własnymi prawami. W sumie – prawami Joasi. Rysiek ledwo tam zaglądał. Popatrzeć nie było po co, a wyciągać coś lub chować mógł ktoś, kto znał zasady ułożenia. Ryśkowi trudno było je zapamiętać, ubolewał nad tym i był Asi wdzięczny, że jest dla niego wyrozumiała.

Do wyjścia z mieszkania prowadziła droga przez przedpokój. Jego części były urządzone tak, by po drodze kompletować kolejne części garderoby i przy drzwiach być gotowym, w pełnym rynsztunku, do wyjścia. Obok drzwi był wieszak na klucze. Rysiek, któregoś razu, schował klucze do kieszeni, zamiast je powiesić, przez co Asia, dwie godziny później, prawie się spóźniła do kosmetyczki. Od tamtej pory, nad wieszakiem, pojawił się napis: „KLUCZE!”

I tak dalej. Staranność i rozplanowanie mieszkania nie przedstawiały żadnych niedopowiedzeń ani niespodzianek. Kanapa, pufy, pilot od telewizora, półeczka na prasę, w której pozostawały egzemplarze wyłącznie z poprzedniego tygodnia, kwiatki podlewane według jasnych zaleceń hodowców, książki i albumy ułożone alfabetycznie i tematycznie. Rysiek myślał, że może garaż pozostanie ugorem, luźno i przypadkowo zdeformalizowanym, ale z czasem przekonał się, że wiele by stracił, gdyby Asia nie pomogła mu go przeanalizować i usystematyzować.

W zasadzie powinien być jej wdzięczny. Jedyne, co mu pozostało, konkretnie, to wdzięczność, bo do niczego innego nie wydawał się sobie być zdolnym. „Wdzięczności można się nauczyć” powiedziała mu Asia, „nawet tej na zawołanie” dopowiadał sobie Rysiek. Siadał przy stole, tak, by odsuwając krzesło nie wywołać przykrego dźwięku szurania nim po podłodze. Potem złączał stopy, prostował się, kładł dłonie (same dłonie) na blacie, potem się lekko uśmiechał i z wdzięcznością patrzył na Asię. Na tę najsłodszą istotę na świecie. Nigdy by nie pomyślał, że mogłoby być inaczej.

Gramofon

Tata kupił gramofon. Było to jakoś po południu. Był tak podekscytowany, że nie kupił płyt. Wyciągnął z pudełka, podłączył głośniki, a wtedy okazało się, że nie ma co grać. Mama powiedziała, że może by skoczył do miasta i kupił. I kupił, tuż przed zamknięciem księgarni. Przyniósł dwie płyty. Jedna to „Supernova” zespołu Exodus, tytuł drugiej tonie w ukrytej pamięci. To był polski zespół, męski kwartet wokalny, śpiewał po angielsku, w stylu trochę Bee Gees, między innymi piosenkę „Banana song”.

Tata nie miał zupełnie pojęcia o tym, co kupuje. Kupił, co było. Dziesięcioletni chłopak nie miał pojęcia, czego słucha. Poznawał niektóre utwory z tej drugiej płyty, bo grano je w radiu, choć nieczęsto. Ale „Supernova” była dla niego dziwactwem, a może nawet nie stać go było na tę ocenę, na jakąkolwiek ocenę. Kompletny przypadek, że akurat jej słuchał i zaczął odkrywać, sekunda po sekundzie. Gdyby mógł się zastanowić, gdyby ktoś go zapytał, dał wybór, nie chciałby tej płyty. Ale ponieważ była jedną z dwóch, nie miał wyboru. Te dźwięki były jakoś krzywo nagrane, a może falowanie brało się z kiepskiej jakości gramofonu. Początkowo nie wzbudzały zaufania. Dopiero z czasem zaczął podejrzewać, że tam jest więcej, niż myślał. Bo mimo słuchania utwory nie kończyły się, nie przemijały, nie przestawały być ciekawe. Przejmowały nastrojami, których do końca nie znał, ale które rezonowały powoli gdześ wewnątrz, coraz bardziej.

 

 

Chłopak znał słowo „exodus” tylko z Pisma Świętego, wiedział, że to nazwa jednej z ksiąg. I spodziewał się, że płyta będzie opowiadać o biblijnych historiach. Bardzo się zdziwił, kiedy usłyszał ostre dźwięki gitar. Nie pasowały do tego, czego uczono go o Biblii i pobożnym życiu. Ciekawość mieszała się z zaintrygowaniem, a odkrycia nie deprecjonowały utworów. Zresztą trafił na utwór o proroku i o dekalogu:

 

 

Po latach chłopak wie, że ta płyta ma wiele wspólnego z Pismem Świętym. Tak, jak każdy dobry utwór, muzyczny, poetycki, malarski i jakikolwiek inny…

 

Exodus, legendarna grupa grająca rocka symfonicznego

Exodus to była muzyka intelektu i ogromnych emocji – artykuł na stronie Polskiego Radia Program Trzeci

„Błogosław rojne miasta”

Ten utwór, po raz kolejny, powraca. Krzyśku ratuj! Ty wiesz… bo razem tego słuchaliśmy.

Choć mowa o rojnych miastach, utwór ma w sobie coś z kołysanki. 

Nie ma znaczenia, że ta muzyka dziś nam prosta. Przeważa nostalgia, odcisk, wypalony lata temu. Wspomnienie igły nakładanej ramieniem na czarny krążek, podczas jesiennych i zimowych wieczorów i w upalne południa. Jego utwory (Marka Bilińskiego) są niegłupie, szczególnie te mniej znane, jak np. Szukając cienia, Fontanna radości, oczywiście Król świtu.

Jak ocalał nasz dom

Było to ostatniego dnia roku. Przed północą Beniamin spał w najlepsze i próby obudzenia go były jak wyprawy w inny świat. Jego świat, tak przypuszczaliśmy. On usiłował dostać się do naszego świata, budził się, jednocześnie śpiąc, i spał, podczas gdy najwyraźniej jakaś drobna część jego świadomości zamierzała wyrwać się z czeluści niewidzialnych kazamatów, głębin duszy, do których została wtrącona bez nadziei na wyzwolenie, przed świtem.

Beniamin siadał i kładł się, mówił i milczał, ruszał rękami by zaprzeczyć, a potem – się zgodzić, te wszystkie gesty dobrze nam znane, z jednym wyjątkiem – nie otwierał oczu.

Za oknem powstawały już czerwononiebieskie pióropusze, i słyszeliśmy wystrzały.

Dziadek przysięgał, że nie pójdzie do ogrodu, jeśli Beniamin się nie obudzi. W ten sposób bieg wydarzeń zatrzymał się, to my go zatrzymaliśmy, my wszyscy, bo nie potrafiliśmy przekonać dziadka, uzależniliśmy się od Beniamina, od jego budzenia, od najmłodszego członka naszej rodziny i mieszkańca naszego trzypokoleniowego domu. Najmłodsi rządzą! Nawet jeśli o tym nie wiedzą, bo śpią, a ich świadomość błąka się w labiryncie ich duszy. Oto do czego doprowadziliśmy.

Pamiętam następny obraz – dziadek z latarką w ręku przemyka przez podwórko, okrągłe, białawe światło liże pomarańczowe ściany garażów, które były kiedyś stodołą, tak po prostu. Tam, z prawej ich strony, jest furtka, i dalej – ogród. W ciemności wydaje się bez końca. Stoimy przy oknie, Beniamin z nami, na pierwszym piętrze, wśród grzmotów i czerwonych i niebieskich pióropuszy, rozkwitających nad posiadłościami naszych sąsiadów. Jedynie nasz ogród jest ciemny, te stare, nieliczne już drzewa, których teraz nie widzimy, ale przecież wiemy, że tam są, znamy prawie na pamięć liczbę kroków między nimi, chropowatość kory, rozłożyste konary i miejsca, w których trzeba się schylić, by nie oberwać w głowę, przechodząc.

Światełko zatrzymuje się niedaleko. Potem kołysze, bo dziadek dzwoni do nas z komórki zapytać, czy nikt nie zasnął. Nie! Potem podpala paczkę, domyślamy się, że podpala, bo co innego miałby robić, przecież po to tam poszedł. I kiedy odchodzi na kilka kroków, race strzelają w górę.

Ale nie tak, jak u sąsiadów. Takich nikt nie ma, jak my. Fruną pod stromym kątem w lewo, potem w prawo, seriami, ostro, piskliwie, przenikliwie, przeszywająco, zapalone już przy samej ziemi. Drzewa podświetlone od dołu świecą niebieskimi konturami, jakby zajaśniała za nimi wielka lampa rentgenowska ukazująca nam istotę ogrodu, jego historię, i naszą. Oto dziadek z pradziadkiem sadzą w rzędach drzewa, potem pożyczają konia i zaorują przestrzeń między nimi. Z tyłu rozrasta się gęsty maliniak, a warzywne poletka skaczą to tu to tam, na przestrzeni lat, jak w ruchach szachowego skoczka. Widzę tam siebie, z prawej, przy cmentarnym murze, gdy ojciec kazał mi prowadzić konia, a on sam, pochylony nad pługiem, raptownie szukał stopami oparcia w miękkiej glebie, próbując nadążyć.

Widzę, mam poharataną dłoń piłką do drewna, chciałem pomagać przy wycince gałęzi, potem matka obwiązała mi ją bandażem. Słyszę w upale sygnał „Lata z radiem”, z tranzystora rzuconego gdzieś między krzaki kolczastego agrestu. Czuję mróz, bo wujek obwozi nas po ogrodzie na sankach, śnieg sięgał mu wtedy do kolan.

Wspominam właśnie twarde jabłka „kosztele”, gdy Beniamin zaczyna się trząść. „Co będzie, jeśli któraś raca nie wypali i spadnie na nasz dom?” – pyta. „Nic nie będzie” – odpowiadam. Nie przestaje być zaniepokojony. Nie udaje się zaprzeczyć jego słowom ani ich uspokoić. Najmłodszy dzieciak wypowiada proroctwo, a my nie mamy sposobu, by mu się przeciwstawić. W taką noc jak teraz, życzenia najmłodszych się spełniają, nawet jeśli oni sami by tego nie chcieli i boją się. Zaczynamy rozumieć, że jeśli nie uspokoimy najmłodszego, nie odsuniemy przerażających myśli, to spełni się jego obawa.

Ostatnia raca wzleciała, poznaliśmy ją po krótkim dźwięku wybuchu, ale nie rozbłysku… „A nie mówiłem” – szepnął Beniamin i domyśliliśmy się, że leci ona gdzieś nad nami. Za chwilę osiągnie najwyższy punkt, a potem zacznie spadać – czarna, zimna, twarda – wprost na nasz dom. „Tylko ty możesz ją odczarować” – mówię do syna – „proszę zrób to, po prostu pomyśl, że to robisz”. Przez chwilę jakby nie rozumiał, potem zamyka oczy i jeszcze może sekunda, w której nie wiem, czy śpi, czy ucieka w siebie, aż tuż przed oknem, przed nami rozbłyska parasol iskier biegnących w różne strony. Jaśnieją czerwono na naszych twarzach, w oczach wyzwalają ogniki radości…

Beniamin, fot. Piotr Kubic

Rodzinne plotki

– Ciszej, obudzicie Łazarza – mówi teść szeptem.

Wydaje się to nieprawdopodobne. Ale Łazarz to tylko sąsiad, bardzo wrażliwy na odgłosy. Kiedyś przyszedł do mamy i mówi, że coś w naszym mieszkaniu skrzypi, jakieś drzwi, i że to mu przeszkadza. Mama na to, że ona też nie lubi, jak jej skrzypi, dlatego smaruje zawiasy od wszystkich drzwi i jeśli coś skrzypi, to na pewno nie w naszym mieszkaniu.

Cisza o tej porze jest jak najbardziej uzasadniona, na moim zegarku jest przecież pierwsza w nocy. Ale tak naprawdę to druga w nocy czasu rumuńskiego, jeszcze nie przestawiłem zegarka. Zaś Łazarz to rumuński Lazar; śmiejemy się, że nikt z nas nie jest w stanie obudzić ani Łazarza ani Lazara, nie mamy takiej mocy. Okazuje się jednak, że sąsiad, tak naprawdę, to nie Lazar, tylko Laza, bez „r” na końcu. Musimy więc być cicho, bo możliwe, że za chwilę stanie u drzwi naszego mieszkania na piątym piętrze, po tym jak wyjdzie ze swojego, jedno piętro niżej.

Rumuńskie osiedle, fot. Piotr Kubic

Teraz na stole dyskusyjnym pojawiają się kuzyni, Wladuc i Kristi. Wladuc, starszy syn, zyskuje popularność, ostatnio w Konstancy, skąd jego rodzina, mieszkająca na drugim końcu Rumunii, otrzymała telefon. Dzwoniła policja, że syn nie ustąpił pierwszeństwa, po czym spotkał się z miejscowym, konstanckim taksówkarzem, i że ani jeden ani drugi nie są w stanie jechać dalej o własnych siłach. O co chodziło policji, tego nie zrozumiałem, przecież chłopak jest już studentem, więc sam za siebie odpowiadać może. W każdym radzie telefon zaniepokoił rodziców, którzy do tamtej chwili nie wiedzieli, że syn rozbija się samochodem siedemset kilometrów od domu.

Zaniepokoili się, ale tylko na chwilę. Kristi pożyczył lawetę i pojechał po brata, nie mając uprawnień do kierowania pojazdem z taką przyczepą. Ale udało mi się wrócić, bez kontaktu z policją.

Znamy, znamy rodziców, nie niepokoją się długo. Po tym, jak dziesięć lat temu Wladuc, na skuterze, pohatarał szczękę i naderwał ramię, skutera nie udało się już naprawić. Wkrótce więc pojawił się kolejny. Nie nowy, nie, ale taki, na którym znów można było z szaloną prędkością wchodzić w zakręt, na ostatnim skrzyżowaniu we wsi, na ubitej lub błotnistej drodze, w zależności od warunków meteorologicznych. Drodze prowadzącej do ich zagrody, tam gdzie kończy się wieś, a zaczynają rozległe pola.

Wladuc zafascynował się naszym osiemnastoletnim BMW. Chciał mieć takie i po kilku miesiącach, będąc już w Polsce usłyszeliśmy, że ma. Lecz nie dane nam było obejrzeć auta i kierowcy w akcji. Podczas kolejnej naszej wizyty, latem, Wladuc zaprowadził mnie do ogrodu, gdzie srebrne coupe tonęło w bujnej zieleni, zdemontowane, w częściach. Wyglądało, jakby chłopak dokonywał wiwisekcji, albo raczej sekcji zwłok – zobaczyłem wał napędowy rzucony na przednie siedzenia, tylną przekładnię, skrzynię biegów. Silnik leżał trochę dalej, był taki sam, jak u mnie – głowica, blok, rurki, kable naderwane, jakby już nigdy nie miały zrosnąć się z resztą maszyny. Przez chwilę chciałem zapytać, czy nie mógłbym sobie wziąć z niego cewek (moje trochę szwankowały ze starości), ale było mi jakoś niezręcznie. 

Przy aucie, przy pogiętej masce i spękanej szybie, leżały ułożone w stosik koła. Wladuc pokazał mi jedno, z rozerwaną oponą. „Czy myślisz, że to się stało dlatego, bo nagle wrzuciłem dwójkę przy prędkości 130 km na godzinę? Czy dlatego, że miałem założone różne opony?” Nie byłem w stanie odpowiedzieć, nie miałem takich doświadczeń.

Poszliśmy na podwórko, tam stał już kolejny pojazd – ścigacz Hondy, z zielonymi owiewkami. „Osiąga 180 km/h” powiedział Wladuc, nie zapytałem tylko, czy sprawdzał we wsi, czy jednak na autostradzie, która przebiega nie tak daleko stąd.

Siedząc w wąskiej kuchni śmiejemy się po cichu z tych historii i planujemy, czy by nie odwiedzić kuzynostwa, ale mamy na to dwa dni, bo potem mama Wladuca wyjeżdża do Niemiec zarabiać na rodzinę, w tym, być może, na kolejne rodzinne pojazdy. Za oknem noc i mgła, śmiejemy się opierając o wąski stół, który trzęsąc się uderza w wyłożoną płytkami ścianę, te z kolei dudnią głuchym dźwiękiem. Tata-teść pokazuje gestem, że dźwięk pewnie niesie się piętro niżej, tam, gdzie mieszka Laza, więc nagle, jak na komendę, odsuwamy się od stołu.

Spacer po rumuńskiej ulicy

To jest coś, co mało kto zrozumie tak, jak ja. Trudno, przynajmniej od czasu do czasu trzeba zrobić coś z przekonania, nawet jeśli nikt tego nie zrozumie.

– Nie uda ci się – osądziła Ioana, kiedy powiedziałem jej, że chcę w tym filmiku przekazać moją fascynację spacerami po rumuńskiej ulicy.

Zaraz pierwszego dnia, gdy poszliśmy na krótką przechadzkę, usłyszałem muzykę. Dzwięki odbijały się od bloków w dzielnicy Manaștur, która jest wielką sypialnią miasta Cluj Napoca. Znaleźliśmy zespół – chodził ulicami, zaglądał do sklepów, grał. Zbierał pieniądze. Wyciągnąłem telefon komórkowy i wszedłem między nich. To, co nakręciłem, stało się początkiem filmu, który kompletowałem przez kilka następnych dni.

Podobnie jak Wizyta Mikołaja, filmik ten opowiada o niedoskonałości, która jest nazbyt dobrze widoczna. Wzbudza bardziej politowanie – w nas, czyli w ludziach, którzy dążą do tego, by mieć w życiu jak najlepiej. Dobre życie kojarzy się przecież z ładną powierzchownością. Co z tego, że ktoś się uśmiecha, skoro ma zepsute zęby. Jego uśmiech powoduje niesmak…

W Wizycie Mikołaja cieszą się dzieci z Zespołem Downa. Aby się cieszyć razem z nimi, trzeba przejść pewną granicę – w sobie.

Mistycznie w Rumunii

Rumunia wita nas mgłą. Przejście graniczne, w ciemności, rozświetlają światła wjeżdżających ciężarówek, samochodów, rozproszone w powietrzu o zabarwieniu mleka. Snopy świateł, między którymi przemykają strażnicy graniczni i celnicy. Niech was nie zmylą zagraniczne tablice rejestracyjne – z Niemiec, Anglii, najwięcej z Włoch. W tych wszystkich autach jadą najprawdopodobniej Rumuni — spędzić Święta w ojczyźnie.

W kolejnych miejscowościach, wioskach i miasteczkach, ulice, nawet drzewa i krzewy przybrane są świecącymi lampkami. Droga krajowa łączy te miejsca jak gwiezdne galaktyki zawieszone w próżni, bo krajobraz Transylwanii ciągle pozostaje dziki, niezamieszkany, z wyjątkiem nielicznych miejsc. Wielkie pagórki, góry wręcz, rysują się w świetle księżyca, w odróżnieniu od położonych wzdłuż drogi miejscowości – te lśnią sztucznym światłem, na wzór innych krajów Unii Europejskiej.

W Rumunii nigdy nie byłem na tyle długo, by kraj ten przestał dla mnie leżeć na pograniczu mistycyzmu. Za każdym razem podróżuję tu w inny świat, magiczny. W którym odnajduję tak wyraźne echa mojego dzieciństwa. Który jest na tyle prostolinijny, prostoduszny albo przynajmniej prosty, że można poczuć się w nim spokojnie, mimo oczywistych niedociągnięć, nawet wad.

Tak, ja zawsze kibicowałem słabszej drużynie. Dlatego Londyn, Hamburg, Paryż – to dla mnie ciekawostki. Dobrze czuję się w miejscach, w których wyraźnie, bez ukrywania i skrępowania można dostrzec niedoskonałość.

Wlot do miasta Cluj Napoca, fot. Piotr Kubic

Wlot do Cluj NapocaCalea Florești — godzina pierwsza w nocy