O szczęśliwym życiu

O szczęśliwym życiu chciał napisać. O swoim szczęśliwym życiu, a nie kogoś innego. Co oznacza, że wcale nie chciał napisać o życiu znajomego z miasteczka, który właśnie jeździ nowym jaguarem. W zasadzie to już nie nowym, tylko takim, co ma trzy tygodnie, jak sam ów znajomy stwierdza. Można się spodziewać, że w przyszłym tygodniu znajomy orzeknie, że jaguar ma cztery tygodnie. Oraz że w dalszym ciągu, jadąc nim sto dwadzieścia kilometrów na godzinę ma wrażenie, jakby wcale nie jechał, tylko stał w miejscu.

Nie chciał też napisać o życiu sąsiadki, która nie pokazuje się przy furtce, jeśli wcześniej nie zaglądnie na dłużej do łazienki z lustrem. Aż w końcu pojawia się, żwawa, energiczna, w czarnych legginsach, z farbowanymi na jasną miedź włosami spiętymi w koński ogon, podkręconymi rzęsami i w jaskrawopomarańczowej bluzeczce opinającej wystający do przodu okrągły brzuch. Jest bowiem w ciąży z trzecim w jej rodzinie dzieckiem.

Nie chciał napisać o urzędniku Wydziału Komunikacji, który każdego dnia przechodzi korytarzami w garniturze i krawacie w skośne paski, odcienie granatu. Chociaż właściwie o nim mógłby coś napisać, bo to szczęśliwe życie wydaje się nawet intrygujące i autentyczne, jeśli nie z powodu garnituru, to na pewno tego krawata w granatowe paski.

Miałby jeszcze na myśli kilkanaście osób, o których szczęśliwym życiu nie chciałby napisać, lecz pomiędzy nimi zagubiło się jego własne, również szczęśliwe, jak jeszcze do niedawna myślał. I teraz już nie może sobie przypomnieć, na czym polegało jego szczęście, które z pewnością było i pewnie dalej jest, lecz którego opis wyblakł, uciekł, ale tylko na chwilę. Zaraz powróci, trzeba tylko… No właśnie, co trzeba, żeby znów poczuć własne szczęście, które z pewnością się ma, bo wiele na to wskazuje, bo rachunek zysków i strat, rachunek prawdopodobieństwa i wielka teoria chaosu razem zgodnie stwierdzają, że szczęście jest; cóż jednak, gdy jego odczucie wymknęło się, czy poprzez nierozważne rozważanie cudzego szczęścia, czy przez roztargnienie, niefrasobliwość, roztrzepanie, czy zwykłe braki w pamięci, które w czasach wielkiego pośpiechu nie są już niczym ani sporadycznym, ani godnym potępienia…?

Próbuj tworzyć

Wczoraj – spotkanie z fragmentami dramatów Petera Asmussena, dziś – Hanocha Levina. Można się zapomnieć i zatopić w świetnej literaturze, fantastycznej twórczości nie tylko pisanej, ale i malowanej, granej, tworzonej na deskach teatru, utrwalanej na celuloidowej niegdyś taśmie, i każdej innej, w której twórca sam się zapamiętał i zatopił. Lecz mimo spoglądania na niebotyczne szczyty niedosięgłych dzieł, onieśmielające, wprawiające w zakłopotanie, trzeba próbować tworzyć samemu. Nawet jeśli to, co powstaje, zdaje się liche i marne. Nie dać się zepchnąć do roli wyłącznie odbiorcy, który tylko kontempluje, konsumuje. Trzeba samemu próbować tworzyć, stanąć po tej bardziej niebezpiecznej stronie barykady, w której poszukujemy siebie po to, by ostatecznie odsłonić bezbronną pierś, wystawić ją na ciosy. Twórczość na tym polega, a jej doświadczenie jest bezcenne, nawet gdy kończy się klęską.

Cytaty z Kapuścińskiego

W ostatni dni – powrót do Lapidariów Kapuścińskiego. Zapisy z lat 80-83 dokonane w Polsce, w Gdańsku, Warszawie. Prawie każdy z nich to perełka, genialne uogólnienie dokonane na podstawie obserwacji – wiadomo jakich – bo wiadomo, co działo się w Gdańsku i Warszawie w tamtym czasie. Przykłady?

Są sytuacje, w których zło działa szybko, gwałtownie, z nagłą, miażdżącą siłą. Natomiast dobro z reguły działa wolniej, potrzebuje czasu, aby się objawić i dać świadectwo. Więc dobro często się spóźnia i – przegrywa.

Fanatyzm wyzwala w człowieku więcej energii niż łagodność i dobroć. Dlatego fanatyk może łatwiej narzucić swoją wolę, łatwiej ustanowić swoje rządy.

Każdej inflacji towarzyszy moralne rozluźnienie. Wynika to po części z tego, że inflacja zabija wiarę w trwałość czegokolwiek. Odbiera wiarę w przyszłość. A człowiek pozbawiony tej wiary nie ma zobowiązań – ani wobec innych, ani wobec siebie. Toteż inflacja jest nie tylko zjawiskiem ekonomicznym, ale także problemem etycznym, chorobą, która atakuje i niszczy kulturę.

Historia jako walka klas? Jako walka systemów?
Historia to również walka między kulturą i chamstwem, między człowieczeństwem i bestialstwem.

Nasze ocalenie? W dążeniu do osiągnięcia rzeczy niemożliwych do osiągnięcia.

Wszyscy tutaj dyskutują o polityce. Ale czy rzeczywiście dyskutują? Czy jest to dyskusja, rzeczowy spór? Powiem, że nie. Jest to składanie deklaracji, wygłaszanie stanowczych opinii. Każdy mówi swoje, z przejęciem i furią, po czym wszyscy rozchodzą się zaperzeni, rozdygotani, wściekli.

Ryszard Kapuściński, Lapidaria I-III,
Biblioteka Gazety Wyborczej, W-wa 2008.

W miejskiej ciszy iść przed siebie

W miejskiej ciszy, o ile można ją nazwać ciszą, otworzyły się drzwi tramwaju, który stał już dłuższą chwilę. Do środka wpadło trochę więcej miejskiej ciszy, czyli zwykłego, wszechobecnego i wścibskiego szumu, który wypełnia ulice, skwery, parki, zaułki. Na zewnątrz było już ciemno, stonoga uformowana z tramwajów pobłyskiwała pomarańczowymi, migoczącymi miarowo światłami.

Gromada ludzi wylała się z wagonów i ruszyła przed siebie, na skróty, przez Planty. W milczeniu, bez komentarzy, zdziwienia, bez pośpiechu. Jakby oczywiste było, że tramwaje niespodziewanie stają i otwierają drzwi wcale nie na przystanku, a wtedy należy je opuścić i iść przed siebie.

Przewrotna jesień nie zalała jeszcze deszczem, nie dzisiaj. Zimne powietrze i suchy, szorstki asfalt na skrzyżowaniach i przejściach dla pieszych, prawie namacalny w lekkim, ciągle letnim obuwiu. I miejski kurz o miejskim zapachu zalegający załamania tramwajowych szyn, czeka aż przykryje go pierwszy śnieg.

Można go odczuć tylko poprzez samotność. Gdy nikt na ciebie nie czeka, pył staje się bratem, chcesz wziąć go w dłoń i wsypać nieco do kieszeni. Zabrać ze sobą na linie autobusowe i tramwajowe, tam, gdzie się kończą, na najdalszych osiedlach, peryferiach, przy slumsowatych zabudowaniach. Gdzie otwierają się pola, wzdłuż drogi biegną zardzewiałe rurociągi, zatrzaśnięte bramy i furtki zarosły zdziczałą krzewiną. Pojechać i tam wyciągnąć pył z kieszeni, posypać nim głowę i już nie wrócić.

Plemię, które walczy (do czasu)

Czesiek nieuchronnie zmierzał do granicy, ale o tym nie wiedział. Było to tak, jakby wszedł do pokoju i zobaczył ludzi, których do tej pory widział tylko w telewizji, albo na plakatach wyborczych. Tam wyglądali w porządku, a tutaj – jeden bez marynarki, drugi w marynarce, ale bez koszuli. Trzeci trzymał ręką opadające spodnie, czwartemu z butów wystawała słoma, a piąty w ogóle nie miał butów.

Czesiek pytał po kolei każdego o brakujące części ich garderoby, ale wszyscy uparcie milczeli, nieznacznymi tylko ruchami głowy lub ramion dając znaki, że to pytanie powinno być skierowane do kogoś innego. Czesiek nie mógł tego pojąć, bo w telewizji byli wygadani, a na plakatach pewni siebie.

Na biurku pod oknem znalazł plik pomiętych kartek papieru, mazakiem wypisywał na nich słowa: „dlaczego?”, „powiedz!”, „daj znak” i spinaczami do papieru przypinał karteczki do poruszających się leniwie i bezładnie postaci. Te zerkały na niego obojętnie.

Czesiek doszedł do granicy, poza którą nikt mu już nic nie powie. Czesiek zostaje sam i wie tylko tyle, że musi zadać wszystkie pytania, do końca. Wszystkie, które przez lata przyszły mu do głowy, a których bał się, wstydził, wahał zadać. Że milczenie tamtych będzie jedyną i to najlepszą odpowiedzią dla wszystkich. Bo oni nie mogą przyznać się do błędu, a przed Cześkiem było już wielu takich jak on, i wszyscy prędzej czy później milkli. I Czesiek teraz myśli, wściekły i bezsilny, że nigdy nie przestanie pytać, ale i o tym nie wie, że przestanie.

Dlaczego fascynuje mnie Etgar Keret

Bez zbędnych wstępów – dlatego, że nie moralizuje, nie dywaguje, nie opisuje przemyśleń, rozważań, górnolotnych wędrówek duszy. Jego historie dzieją się tu i teraz, bohaterowie to ludzie z krwi i kości, w konkretnym miejscu i sytuacji. Jego opowieści to prosty zapis tego, co się działo – ten zrobił to, a tamten coś powiedział, ktoś strzelił drzwiami. Proste, twarde, wyrachowane obserwacje, które niosą powalające emocje i rysują porażające wnioski.

No i masz. Piszę właśnie nie tak, jak chciałbym. Jak sformułować powyższy akapit, by miał coś z Kereta? Zacznę jeszcze raz.

Usiadłeś wieczorem nad kartką papieru. Nie, nie nad kartką, teraz siadasz przy klawiaturze komputera. Nieważne, chodzi o to, że sięgasz dłonią do gardła i dalej, do piersi, żeby wyszarpnąć stamtąd słowa. Żeby potem iść spać. Wkładasz dłoń i szukasz, trudno je znaleźć, trudno chwycić, umykają, wyślizgują się jak rybki w akwarium wujka Zdziśka. W końcu wyciągasz jedną po drugiej, układasz przed sobą. Podskakują jeszcze, ale ty widzisz już słowa i zdania. Układasz je, ale niezbyt równo, bo nie lubisz przesady w porządku. Uspokajają się wreszcie, a ty wstajesz, zakładasz pidżamę i idziesz do łóżka.

A ja nie. Bo co napiszesz, to od razu czytam, choć jestem tysiące kilometrów od twojego biurka. Ja nie śpię twoim snem.

Wiesiek nie chce

Dziś wieczorem znów zaczynam składać literki. W słowa, a te w zdania. Jakie, o czym? To mniej ważne. Samo układanie liter w słowa i zdania daje tyle radości, by przestać przejmować się ich większym, wyższym sensem. Na przykład odkrycia prawd życia (które nota bene już dawno zostały odkryte). Albo dowcipem, który ma przyciągać czytelników. Albo niezwykłym tematem, podniosłym stylem, swadą, rozmachem, żywiołowością. Czymkolwiek co ma wychodzić poza średniość.

Oto spod palców ukazuje się jeszcze jeden świat. Jeszcze jeden, wśród miliardów.

– Bzdura. Nie chcę być jednym z miliardów światów – odezwał się nagle Wiesiek. Skąd on, jak? Spod moich palców…

Powiem mu:
– Dopóki nie pogodzisz się, że jesteś jednym z miliardów światów, będziesz gonił za niezwykłością…
– …przestań moralizować…
– …i nie zaznasz spokoju…
– …tkliwe jak z Szekspira…
– …gorzej mój drogi, Szekspir nie był tkliwy…
– …tak, Szekspirem nie jesteś…
– …i właśnie to mi zwisa, że nie jestem Szekspirem, Mickiewiczem czy choćby Masłowską…
– …widać, to wyraźnie widać. Dlatego jesteś dla mnie taki obleśny, bo nie masz żadnych ambicji, mógłbyś być kimś, a ty jesteś średni, jesteś nikim.
– Wracając do tematu, wybieram spokój.
– I za to cię nienawidzę. Też za to, że zawsze masz rację i ostatnie słowo. Nawet kiedy nic nie mówisz to i tak napiszesz co zechcesz. Chcę choć raz zdecydować sam o sobie, dlatego teraz masz mnie uśmiercić! Masz przestać o mnie pisać, przestać mnie tworzyć. Nie chcę być jednym z twoich świacików, które klecisz na serwetce w Barze pod Aniołkami na Szewskiej.
– Pomyślę o tym. Znaj moją dobrą wolę.
– Ty mnie nie rozumiesz. Ty nie masz o niczym myśleć, niczego rozważać. Ty masz raz zrobić to, co ja chcę. Nie chcę ciebie, nie chcę siebie. Obiecaj, że już nigdy mnie nie przywołasz, nie wskrzesisz. Obiecaj, że z Wieśkiem koniec.

Hm… Nie mogę zostawić sytuacji w tym momencie. Nawet martwe ciało wymaga pogrzebu, nie porzuca się go gdzieś w rowie pod płotem. Wiesiek chce unicestwienia tu i teraz i byłoby to przecież bardzo łatwe, wystarczy, bym wstał od komputera. Za kilka minut system automatycznie mnie wyloguje i tekst wraz z Wieśkiem pójdzie w niepamięć. A jednak nie mogę tak po prostu. Bez pożegnania, puenty? Załagodzenia konfliktu? Pogodzenia się przed egzekucją? Nawet eutanazję wykonuje się w obecności dwóch świadków, a chory ma dwa razy, w odstępie czasu, potwierdzić pisemnie swoją wolę. Wiesiek jest w afekcie, nie wie, co mówi.

Mam go pod palcami. A zostałem w kropce „.”

Walka i idiotyzm

Oglądam po raz kolejny film:

 

Jest w nim coś trudnego do objęcia. Po pierwsze – jak to możliwe, że w tak niewielkiej ilości materii tkwi tak potworna siła. Po drugie – niesamowite jest to, że człowiek nie potrafi się powstrzymać przed eksploracją tego, co jest tak potworne. Po trzecie – że siła, która popycha go do eksploracji, wynika z panicznej potrzeby zapewnienia sobie przewagi nad innym człowiekiem, po to, aby nie czuć się przez niego zagrożonym.

Materia ma w sobie takie siły i możliwości, jakie ma. To już nie nasza zasługa, że w kilku, kilkudziesięciu kilogramach tkwi moc zdolna zabić setki tysięcy ludzi i zniszczyć dzieło ich życia. Nie nasza też zasługa, że my, ludzie, mamy w sobie ciekawość, potrzebę eksploracji tego, co na razie jest poza naszym zasięgiem; nawet, jeśli to coś zdaje się od razu trudne do ujarzmienia, jest niebezpieczne, groźne. Lecz kompletnym idiotyzmem jest próba zyskania bezpieczeństwa poprzez zastraszanie, zagrażanie, tworzenie przewagi siłowej nad innym człowiekiem. To paradoks i absurd sam w sobie, który prowadzi donikąd.

Przy okazji nagrywania materiału wideo do spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem” byliśmy w Muzeum Lotnictwa w Krakowie. Było to po zamknięciu muzeum, nocą. Aktorzy wspinali się na metalową konstrukcję, która była przewoźną bazą dla wielkiego radaru wojskowego. W ciemności, w oświetleniu reflektorów, kupa złomu zyskiwała na monstrualności. Im bardziej monstrualna, tym bardziej absurdalna. Wyobrażałem sobie te zastępy inżynierów, którzy na deskach kreślarskich i setkach arkuszy projektowali te maszyny. Potem tłum technologów, majstrów, robotników, wytapiających żelazo, doprawiających surówkę dla otrzymania odpowiedniego składu stali, wielkie walcownie, ciągarki, dziesiątki obrabiarek i obsługujących je ludzi, potem mechaników, którzy skręcali to ustrojstwo, elektryków i elektroników składających wszystko do kupy po to, by wysyłać rakiety w kierunku wroga, albo wykrywać rakiety lecące w naszą stronę. Jak głupie i absurdalne to się wydaje, ten cały ludzki wysiłek. Tysiące księgowych, rozliczających ich pracę, kasjerów wypłacających pensje, portierów i służb ochrony strzegących tajnych zakładów produkcyjnych… Wszystko to po, by niszczyć, albo obronić się przed podobnym niszczeniem. Niszczeniem, którego powinno w ogóle nie być, o którym nawet nie powinniśmy pomyśleć. Bo o wiele więcej zyskalibyśmy, gdybyśmy zamiast się bać nawzajem i niszczyć, zaczęli współpracować.

Niepodobna do siebie

Wieczorem, gdy mąż odwróci się na chwilę, dzieci majstrują w swoim pokoju, ona przechodzi przez drzwi balkonowe, na zewnątrz. Nie otwiera ich, po prostu przechodzi. Tylne wyjście kieruje na krótki ogród, a potem przestrzeń. Przechodzi między drzewami, nie omija ich, idzie na wprost, przenika… Dom nie ma ogrodzenia, ona nie chciała, a on powiedział, że to niepodobne do kobiety.

Przenika przez wysokie trawy, już zeschnięte, jakby leciała nad nimi. Nie boi się przechodniów, to już poza zabudowaniami, pola. Tamtędy nikt nie chodzi, a nawet gdyby, nikt by jej nie poznał, tak jest teraz niepodobna do siebie.

Spieszy się na ostatni czerwony rąbek, nad horyzontem. On tam jest, jeszcze, ona wie, czuje, jest przekonana. No nieważne skąd wie albo czuje i jak jest przekonana. Po prostu gdy dociera na płaskowyż, mały czerwony rąbek jeszcze na nią czeka. I skoro ją tylko zobaczy już wie, że teraz może zniknąć.

Słońce stoi najwyżej. Marta

Dzień gorącego lata. Słońce stoi najwyżej. Wspinamy się, Beni i ja, rowerami, na pagórek, ulicą Warszawską. Jedziemy obejrzeć nasze miasteczko z tamtej strony, z góry, tam, gdzie auta wyruszają na Warszawę. „Na Warszawę”, tak mówimy, choć nasza mieścina ma z Warszawą tyle wspólnego, co skarpetka z kapeluszem. Duszny zapach rozgrzanego asfaltu miesza się z pomrukiem podjeżdżającej do nas od tyłu ciężarówki. Tędy skracają sobie drogę auta jadące ze Śląska na północ, na Warszawę właśnie.

Tuż przed szczytem droga skręca w prawo i dochodzi do obwodnicy. Pędzą nią dalecy podróżni dla których my nie jesteśmy nawet epizodem na ich trasie. Za chwilę spłyną w dół i dwoma zygzakami, na przestrzeni dwóch kilometrów, miną tę mieścinę, jak dziesiątki innych.

Zatrzymujemy się przy przystanku, na którym kiedyś stała wiata z falistej blachy. Patrzymy na południe, tam w kłębach zieleni plączą się znane nam uliczki. Kościół, szpital, kaplica cmentarna. Szpaler drzew na horyzoncie, na przeciwległym pagórku, w odległości półtora kilometra. Gorące powietrze stoi, a my w nim.

Nagle dostrzegam postać. Dziewczyna siedzi kilka metrów od przystanku, na zakurzonym poboczu. Ma stopy złączone, kolana podciągnięte w górę, na udach opiera notatnik, notebook albo terminarz. Jest zajęta sobą. Poznaję ją…

– Marta? Co ty tu robisz? Jesteś w naszej dziurze i nie dajesz znać? Ale historia! Przejazdem, oczywiście. Rozumiem, i tak nie miałabyś czasu wpaść. No ale przynajmniej sms… Widzę, piszesz, notujesz, organizujesz coś…

Powietrze zafalowało, lecz nie od wiatru. Trudno ogarnąć otoczenie. Odczuwam sygnały z każdej części ciała: gorąco, gorąco… Bezruch, Marta nie rusza się także. Łodygi wysokiej trawy stoją martwo w rowie, obwodnicą ciągną samochody, te w odległości kilometra są jak mrówki, te przejeżdżające obok nas to lśniące, jaśniejące w piekącym słońcu metalowe, wielkie i wydłużone krople. Czekam, nie chcę przeszkadzać.

Wtem czuję lekkie drgnienie. Coś rusza. Teraz widzę, że jesteśmy na platformie, która powoli zaczęła się przesuwać. Za nią zwyraźniała kolejna platforma, ciągną teraz obie, jedna za drugą. To pociąg! Marta siedzi w nim nieporuszona.

– Musimy schodzić – mówię do Beniamina. Chwytam jego rower i zestawiam w trawę, potem robię to samo z moim rowerem. – Schodzimy – mówię do Marty, biorę Beniamina na ręce i opuszczamy pociąg, który oddalając się jest coraz mniejszy. Falowanie powietrza ustaje, zostajemy znów w bezruchu.