Plac zabaw

– Tatuś, huśtaj mnie.
– Huśtam.
Huśtawka jest ciężka, zespawana z porządnych rur, tyle, że na dobrych łożyskach, więc już rozhuśtana – huśta się nieźle. Jest wysoka, Beniamin z ledwością na nią wchodzi.
– Stop. Zatrzymaj.
– No dobra.
Zatrzymać jest tak samo trudno, jak rozhuśtać.
– No huśtaj mnie!
– Ale chciałeś zatrzymać.
– Ale teraz chcę huśtać.
– To po co miałem zatrzymać?
– Chciałem ci coś powiedzieć.
– No i co?
– Już powiedziałem.
– Tak? A co to było?
– Że… trawa jest zielona.
Patrzę na plac zabaw. Rzeczywiście, trawa o tej porze roku ma jeszcze dość żywą zieleń…

Huśtam dalej. Z bloku wypada kobieta (ja już mówię na takie: dziewczyna, bo młodsza oda mnie 😉 w stroju sportowo-obcisłym, pewnie do sprzątania w domu. Szczupła jest, to widać, niewysoka. Przybiega do chłopczyka, pewno swojego synka (na pewno synka, obok niego – dziadziuś):
– Masz mu oddać! Rozumiesz?!
Ach tak, na placu zabaw jest zawadiaka, taki piegowaty jeden, wciska się wszędzie i panoszy. I takich małych chłopców, jak ten, to prawie rozgniata.
– Mówiłam ci, masz mu oddać i koniec! Tyle razy ci mówiłam! Masz mu oddać!! Ja ci to mówię, tak masz zrobić!!!! Jak nie oddasz, to popamiętasz – chłopczyk stoi osowiale – Masz mu oddać!! Zrozumiałeś?! A ty stoisz i nic nie robisz? – to do dziadziusia, równie spokojnego i bezbronnego jak wnuczek, o zmartwionym wyrazie twarzy. Matka wraca do klatki, sprawnie i szybko przenosząc nogi ponad płotkiem przy trawniku.

Beni skończył się huśtać, idzie pozjeżdżać na rurze.

Patrzę na piasek. Zapach lata jak ten z dalekich dni. Bez poczucia czasu: zawsze jest teraz, dopóki nie przyjdzie mama albo tata i nie każą iść do domu. Przyszłość nie istniała, inaczej niż teraz. Świadomość… Może raczej – świadomość konieczności. Konieczności… czego? Aż strach mówić…


Nasłuchujemy

– Beniamin, słyszysz?
– Tso?
– Ten dźwięk.
– Tak. Samochód jedzie.
– Ja myślę, że to jest czajnik, który gotuje wodę.
– Tak, cajnik.
W korytarzu jest wnęka, w zasadzie – krótki prostopadły korytarz z oknem na końcu, tam ustawiono stoły, to mała jadalnia, z której wchodzi się do kuchni czystej i kuchni brudniej. W tej pierwszej szumi woda i czajnik elektryczny.

– Tato.
– Tak?
– A slysys ten tswiek?
– Buczenie…
– Tso to jetst?
– To chyba lodówka. Stoi na korytarzu.
Tuż przed otwartymi stale drzwiami, oprawionymi w jeszcze socjalistyczne żelazo szklanymi płytami, stoi lodówka dla pacjentów, której odgłos niesie się wzdłuż i wszerz szpitalnego korytarza.
– Tak, to lodówka.

Nocna zmiana

Córka wymiotowała przez trzy noce. Jeszcze nie wysechł materac z jej łóżeczka (te z gąbki schną bez końca), a właśnie przed połową godziny zaczął syn. Tak więc teraz on otrzymał miejsce na materacu z nieprzemakalnego materiału. Znosi sytuację z godnością. 

Beniamin i ja

Beniamin spokojnie oddycha, śpiąc w swoim łóżeczku. Cieszy mnie to bardzo, ponieważ dziś ja do tego doprowadziłem – poprzez kąpiel, ubieranie, usypianie… W sumie tego ostatniego nawet nie musiałem robić. To dziecko z gatunku tych, co mówią, że są śpiące, po czym idą do łóżeczka, kładą się, przewracają trzy razy z boku na bok i zasypiają.

Jesteśmy tylko we dwóch. Mieszkanie jest jeszcze bardziej tajemnicze niż gdybym był sam, bo czuję nie tylko za siebie, ale i za niego. A dla Beniamina mieszkanie bez mamy to jak dżungla nocą. Przynajmniej tak mnie się wydaje, że jemu się wydaje. Choć być może dramatyzuję, nawet jeśli mi się wydaje, że nie dramatyzuję, w przeciwieństwie do babci (mojej mamy) ubolewającej, że Beniamin jest bez matki, jak również ciągle tęskniący za siostrą. Te ubolewania wskazują Beniaminowi, o czym nie powinien zapomnieć, (że jest bez matki) i za kim w żadnym przypadku nie może przestać tęsknić. Skoro więc babcia ubolewa, a ja ubolewam nad nią, że nie widzi, jak ubolewa, może być więc równie dobrze, że ja nie widzę mojego własnego ubolewania, czyli dramatyzuję również, sądząc, że nie dramatyzuję, a wręcz przeciwnie – że stoję na straży trzeźwego osądu. Tak więc najprawdopodobniej koło się zamyka i już sami nie wiemy, czy to Beniamin tak bardzo tęskni, czy to my chcielibyśmy go takim widzieć.

Jeden zabawny moment z kąpieli. Mówię do niego: zatkaj korkiem wannę. On nic. Ja powtarzam. On pyta: co? Dziwi mnie to, bo zwykle tylko czeka, żeby wcisnąć korek w odpływ i pluskać się w wodzie. Po chwili dopiero zdaję sobie sprawę, że to samo polecenie wydaje mu Ioana, ale… po rumuńsku. Mówię zatem: cu dopul. I… teraz tak! Reakcja natychmiastowa. Fantastyczne…!

Dzieci do spania

– Dzieci, do spania!
– Juuuuuuż?
– Tak, już.
Młody ambitnie chce się sam rozbierać. Do tego stopnia, że ściągnięty przez mamę pospiesznie but trzeba założyć z powrotem, aby powstrzymać jego rozpacz. Zaś Sara w każdej chwili zajmuje się czymś swoim, co żyje tylko w jej głowie, z zasady – czymś innym niż tym o co się ją prosi. Na spełnianie codziennych funkcji poświęca jakieś pięć procent swojej uwagi. Dlatego robi wszystko (prawie wszystko) trzy razy wolniej.
– Oj tato tato, narzekasz?
Kto to powiedział? Kto śmiał? A może mi się zdawało… Zresztą, młody może i byłby zdolny coś takiego powiedzieć. Mówi rzeczy, których sam nie rozumie do końca (he, a kto z nas rozumie w pełni to, co mówi…), więc mogę mu wybaczyć i puścić mimo uszu. Dopiero mając syna zdałem sobie sprawę jak owocnym sposobem nauki jest działanie na przekór, prowokowanie, testowanie. Jak również: psucie rzeczy – rozrywanie, tłuczenie nimi o podłogę, rzucanie się na nie i tak dalej. Lista zabronionych zachowań – nie miałbym siły nawet jej wyliczyć, a co dopiero – wyegzekwować.

Wchodzi do wanny rozkraczając nogi i prześlizgując się brzuchem po brzegu. Ciągle nie może się nadziwić jak woda wypływa przez dziurki prysznica. No i leje się nadaremno, i zapełnia szambo (przepraszam za ten szczegół, ale u nas miasto takie, że bez kanalizacji, choinka jasna).
– Tato, tato, idź!!
– Gdzie mam iść?
– Idź. Ja chcę z mamą.
Mało mu być z mamą cały dzień. Zaklęte koło – im dłużej z mamą, tym bardziej chce. Zmusić go, nakłonić, czy odpuścić? Zaproponować kompromis? Ale jaki? Wieczne pytanie w rodzicielskiej głowie, na które zawsze trzeba znaleźć odpowiedź, i to szybko. Niekończące się motywowanie, przekonywanie, zachęcanie, zniechęcanie, opanowywanie, powstrzymywanie, wymyślanie… To twórczość na bieżąco, to teatr jednego rodzica i jednego dziecka-widza. Teraz rozumiem dlaczego opiekująca się mną w dzieciństwie babcia odgrywała przed nami czasem – płacz, zdenerwowanie, obojętność, zamyślenie – z podobnym aktorskim rozmysłem, namysłem, wymysłem, czy pomysłem może, albo automatycznym, wprawnym odruchem od niechcenia.


Do przodu

Mojego syna nie widziałem od dwóch dni, ale rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem. Nie tylko chciał ze mną rozmawiać, ale nawet się rozgadał, nie musiałem go ciągnąć za język. Powiedział, że już jadł kolację, i że gotuje się woda, która jest gorąca. Powiedziałem mu, żeby uważał na tę wodę.

Słuchając przez telefon jego głosu przypomniałem sobie początki podobnych rozmów z Sarą. Szybko mijają te chwile, trudności, stres, walka o ich przezwyciężenie – pozostają z tyłu. Dziś w filmie widziałem, jak różnie dzieci uczą się poruszać. Na specjalnej ścieżce, która była filmowana, dzieciaki zasuwały do przodu w najróżniejszy sposób. To nieprawda, że wszystkie muszą raczkować. Nieprawda, że wszyscy musimy przechodzić takie same etapy rozwoju, które są nam w dodatku narzucane przez szkołę i niereformowalnych, drętwych "pedagogów".

Ciekawe jest też to, że już od dziecka uczymy się wielokrotnie tych samych rzeczy, ale coraz nowszych kontekstach. Na przykład dziecko, które nauczyło się chwytać leżąc, musi uczyć się chwytania na nowo, kiedy już siedzi. A potem – jeszcze raz – kiedy umie stać. Łatwo to przełożyć na inne, bardziej abstrakcyjne zachowania.

Powracając do jednego z moich ulubionych wątków – uczymy się siebie, ciągle i po raz kolejny. Uczymy się wielokrotnie kontaktów z tymi samymi ludźmi, z naszymi bliskimi. Czasem uczymy się tego zaczynając prawie że od początku. I to wcale nie jest tragedia, ani uwstecznienie. To jest normalne 🙂


Szczegóły

Jest taka mała latarka, w której Beniamin bardzo chciałby sam wymienić baterie. I może by mu się to udało, ale nie potrafi zamknąć pokrywki. Tam są trzy małe ząbki, które mają się znaleźć wewnątrz wgłębień, rozłożonych na obwodzie. On ich nie widzi, nie dostrzega. Przykłada do siebie te dwie części, ale nie rozumie, dlaczego nie chcą się złożyć. I na razie nie jest w stanie zrozumieć, choć przyjdzie i na to odpowiedni moment.

My, więksi, mamy to samo. Nie rozumiemy, dlaczego coś się nie układa, dlaczego nie możemy się z kimś dogadać. Bo nie dostrzegamy dostatecznych drobnych szczegółów, subtelności, które okazują się mieć decydujące znaczenie. Na szczęście, wraz z czasem i rosnącym doświadczeniem, to się zmienia na korzyść. Zwykle.

Mój syn

Beniamin przeżywa erupcję słów. Słów zrozumiałych, bo niezrozumiałe dla nas wygadywał od dawna. Tak więc w potoku sylab, zdań, całych akapitów, pięknie intonowanych, ze znakami przestankowymi, z gestykulacją i mimiką twarzy (urocza harmonia) – wyłania się coraz więcej słów w języku polskim i rumuńskim. Wpierw są one enigmatyczne, dopiero po sekundzie, dwóch, zdajemy sobie sprawę, że oto powiedział nowe dla niego słowo. Uczestniczenie w tym, samo obserwowanie – to jak spotkanie z przybyszem z obcej planety. Niewytłumaczalne, porażające zjawisko.

Ioana:
– On od dawna mówił do nas konkretne rzeczy, tylko swoimi słowami. Ale wiedział / czuł dokładnie, co chce powiedzieć i mówił to. Teraz zaczynamy mieć szansę go zrozumieć.