Nie pochwalę się

W poprzednim wpisie nadmieniłem, że siadam do montażu wideo. Dziś patrzę na tamtą pracę z perspektywy czasu, cieszę się, że ją skończyłem z sukcesem, ocenionym przez zleceniodawcę. Mógłbym się pochwalić efektem końcowym, ale się nie pochwalę.

Pisząc konkretniej – ja jestem zadowolony z mojej pracy, bo udało się przejść po linie zawieszonej nad ruchliwą ulicą, dokonać ekwilibrystyki skrojenia czegoś co wciąga, mimo niewielkiej ilości materiału. Mój osobisty sukces i satysfakcja, ale nie sukces w szerszym, ogólnym kontekście.

Kontekst. To kwestia kluczowa. Fotografia istnieje w jednym kontekście, a nie istnieje w innym. Wypowiedziane słowo działa w jednym kontekście, a nie działa w innym. Typowy zabieg np. polityków, którzy już coś powiedzieli, a potem okazuje się to gafą – zmieniają kontekst swojej wypowiedzi na rzekomo inny, niż był faktyczny. Ludzie pamiętają słowo, ale bardzo rzadko potrafią nazwać kontekst, ponieważ one jest bardziej złożony. Stąd tak łatwo wmówić im, że kontekst był inny.

Tak więc mój filmik zadziałał dobrze w kontekście, do którego został stworzony. Ale Wy nie macie tego kontekstu. Dla Was filmik stanąłby w rzędzie, serii, nawale, całej fali filmików, które oglądaliście przed minutą, sekundą, przeglądając internet. W takim kontekście mój materiał będzie szary, nieznaczący, taki zwykły, pospolity, jak tysiące innych.

Czy doskonale wiedział, co robi…?

Siadam do montażu wideo. Mam już około 75% materiałów, w tym tzw. mięso – czyli sedno, główną treść krótkiego filmu, który ma powstać. Ale to „mięso” jest jeszcze „z kością” i „podrobami”. Porozrzucane w różnych częściach „surowca”. Trzeba je wypreparować i połączyć w odpowiedniej kolejności – smaków, faktury, treści – aby powstało danie, przy którym widz powinien zapomnieć, że powstało z „mięsa”.

Nawet, jeśli film ma mieć kilka minut – widz powinien dość szybko zapomnieć, że jest to film, twór w rzeczy samej sztuczny. Niech widz wskoczy w historię, która w dużej części tkwi w nim samym – wtedy jest szansa na wchłonięcie odbiorcy.

Kiedy siadam do montażu, przeważa mnie poczucie niewiedzy. Jakbym jeszcze nie był gotowy, jakbym nie wiedział, jak to zrobić. Ale muszę zacząć, bo zobowiązałem się dotrzymać terminu. Więc oglądam kawałki i najtrudniejsze jest znoszenie tego, że ciągle niewiele rozumiem. Trzeba opanować strach, cierpliwie, spokojnie szukać, przykładać różne części. Zaczynam od poszukiwania tego, co najbardziej przemawia. Teraz na przykład szukam „od końca”, żeby nie przywiązywać się do kolejności, w jakiej materiał był nagrywany.

Może najtrudniej uwolnić się od myśli, że to, co zrobię będzie kiepskie w moich własnych oczach. Że nie ma efektów „pośrednich” – bo albo jest to, co mnie satysfakcjonuje, czego widzę sens, albo zrobiłem dziadostwo i praca pójdzie do kosza. Uwolnienie się od tego lęku to podstawa pracy twórczej, w przeciwnym razie – nigdy nie skończyłbym niczego, nie pokazał niczego, bo zawsze byłoby „nie gotowe”.

Przypominam sobie wywiad radiowy ze Stanisławem Lemem, któremu zadano pytanie – jak powstała powieść „Niezwyciężony”? Mam to nagranie, autentyczny głos Lema:

– Tak mi się napisało. Doprawdy nie wiem, jak się napisało i nie jestem w stanie powiedzieć, co bym napisał, gdybym tego nie napisał. Powieść jest nie za krótka, nie za długa, taka w sam raz.

Tymczasem ta powieść to świetna realizacja sztandarowego schematu scenariusza np. filmowego. Starannie skonstruowany przebieg napięć, żadnego zbędnego wątku czy detalu, kulminacja, i zwycięstwo, które jest raczej przegraną rodzaju ludzkiego. Po drodze – znakomite opisy wplecione w najdramatyczniejsze akcje, psychologia człowieka, oczywiście szeroka wiedza naukowa.

Kiedy w średniej szkole muzycznej pani dyrektor mówiła, że Bach doskonale wiedział, co komponował, to powstawało we mnie wzburzenie. Przecież w sztuce, zwłaszcza w muzyce, która istnieje tylko w akcji, liczą się przede wszystkim emocje, nawet jeśli połączone lub bazujące na intelektualizmie. Przecież nie chodzi o to, żeby wiedzieć (kij z tym, co mi po wiedzy), ale żeby czuć. Rozumiem, że tym sposobem pani dyrektor chciała nas zachęcić do zgłębiania wiedzy muzycznej i pewnie zachęciła, nawet jeśli się buntowaliśmy.

Pogodzić się z bezsilnością, przyznać, że nic nie wiem, to dobry początek. Szukać wątku, znaków, tego, co najważniejsze…

PS. Czasem w różnych kręgach twórczych można zauważyć rzekome objawienia. Pada pytanie – co zrobić, jak to zrobić – i już ktoś ma gotową odpowiedź. Zaś zastanowienie, trawienie tematu, rozpatrywanie różnych możliwości – postrzegane jest jako słabość, amatorka, dyletanctwo. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie.

Darmowa masówka, za myślenie trzeba zapłacić, polaryzacja rośnie

Oczywiście mogę się mylić, ale po próbie przeczytania artykułu w Tygodniku Powszechnym przyszło mi do głowy, że rośnie polaryzacja między myślącymi ludźmi a tymi, którzy biorą rzeczy jak leci. Wynika to z faktu, że te lepsze treści są dostępne w sieci przeważnie za opłatą. Rzeczpospolita, Tygodnik Powszechny, Wyborcza. Natomiast Onet, czyli masówka, jest za darmo, ale jednak trudniej znaleźć tam coś, co nie będzie pisane pod przeciętność – aby przeciętność mogła to zrozumieć i klikać dalej. Bo z klikania i wyświetlania kolejnych reklam portal zarabia. Więc teksty muszą y

Artykuł w Tygodniku Powszechnym przeczytałem – w nagrodę za założenie konta, ale tak nie będzie ciągle, i zaraz limit darmowych artykułów się skończy. Ale przecież – co to jest 250 pln za roczny dostęp do wszystkich zasobów?

Problem polega na tym, że przeciętny Polak nie zapłąci 250 pln, nie zapłaci nawet 80 pln za rok. On korzysta z tego, co jest przeznaczone dla szerokich mas odbiorców. A to, co jest przeznaczone dla szerokich mas odbiorców, nie może być „wysokich lotów” – ta treść musi być stworzona dla nich, aby karmić ich potrzeby. One nie są wysokich lotów.

Nie chcę narzekać ani straszyć. Wydaje mi się nawet, że żyjemy w jednym z najlepszych okresów w historii – my w środkowej i zachodniej Europie. Jeszcze nie przelała się do nas krew z Rosji i Ukrainy, jeszcze mamy czas myśleć o sprawach wyższych niż tylko codzienne przetrwanie.

Porażki uczą lepiej

Powracam do zdjęć, które zrobiłem kilka tygodni temu. W półtorej godziny, bo tyle trwał program Klauna Felixa. Powracam do tych zdjęć dopiero teraz, ponieważ, po fotografowaniu i po pierwszym rzucie okiem na zdjęcia dopadło mnie załamanie.

Wielu pewnie pomyśli – fotograf to fotograf, robi zdjęcia, wybiera, obrabia i tyle. Lecz z czasem, kiedy w świecie wokół dostrzega się coraz więcej szczegółów, zależności, ale przede wszystkim ludzki emocji i historii (w najzwyklejszych sytuacjach również), wtedy bywa coraz trudniej.

Może najtrudniej jest wtedy, kiedy w akcji było piękno, ale na zdjęciach go nie widać. I nie chodzi tu o porażkę typu – nie dałem rady warsztatowo, zabrakło umiejętności, zabrakło wiedzy, zaangażowania. Na pewnym poziomie fotografowania można tylko rozłożyć ręce i powiedzieć: jakoś nie scaliłem się z tym, co się działo. Może za mało spałem, może jakaś niespodziewana blokada emocjonalna, psychiczna…, może zbyt zostałem zaskoczony. Trudno.

Klaun Felix rozkłada długą tyczkę i za jej pomocą puszcza dużego, kolorowego ptaka, który szybuje nad widownią. Zaskoczył mnie cudownym sposobem. Ale fotograf może się poddać emocji tylko trochę, bo jakaś spora jego część ma zrobić zdjęcie. A tu – zjada mnie jeszcze ogromny kontrast świateł między oświetloną sceną a słabo doświetlonymi widzami. Kontrasty sam kontroluję, nie ufam automatyce. Ale tu coś mi przeszkadza… Z pięknej sceny, w fotografiach, pozostaje niewiele…

Przeglądnąłem jakieś 85% fotografii i nagle widzę, że obrazy zaczynają się kleić. W rytmach, przestrzeni, wyrazach twarzy, zaczyna wyłaniać się istota tamtej sytuacji. Przynajmniej na koniec…

Jednak! Nie ustawaj w pracy!

Uaktualnienie – po 3 dniach:
Powracam uparcie do zdjęć i właśnie znalazłem to, czego szukałem, a czego nie widziałem do tej pory. Ptak lecący nad widownią, mający w tle niebo teatralne – gwiazdy reflektorów. Poruszający nim człowiek stał się mały, niewiele znaczący. Ważniejsze jest zjawisko, chwila, trwająca sekundy, a za moment – już przeszłość.

Klaun Feliks podczas spektaklu w Teatrze KTO, Kraków, luty 2023

Różewicz jasny jak słońce

W życiu zdarzają się porażając chwile, dlatego, że: nadchodzą nie wiadomo jak i kiedy (to oczywistość porażania), ale również dlatego, że pojawiają się od strony kompletnie nudnych i miałkich (zdawałoby się) rozważań, przemów, tematów.

Pewnego dnia, nie wiadomo dlaczego akurat tego, i nie wiadomo jak to się dzieje – objawia się sens czegoś, co do tej pory zdawało się tylko bebłaniem. Sens oczywiście nie w całości, ale na tyle, by doznać olśnienia i szoku jednocześnie. Sprawy takie jak tu, Różewicza, nagle okazują się porywające, ekscytujące, bo nagle oczywiste i tak bardzo trafiające w sedno.

Nowa formuła potrzebna

Szukam formuły na siebie, na swój wizerunek, zachowanie. Jest to związane ze zmianą w wyglądzie. Przez wiele lat wyglądałem dość młodo, teraz pozostaje z tego już coraz częściej tylko mimika, ruchy, żarty, anegdoty. Twarz coraz bardziej pomięta, zmęczona, brzydka. Jest taki próg, za którym wygląd człowieka staje w sprzeczności z tym, co robi i mówi. Wtedy pojawia się śmieszność, politowanie, wręcz odraza.

Z wiekiem nasilają się również inne cechy – gadatliwość. Człowiek ma coraz więcej do powiedzenia i to głównie o przeszłości. To jest zrozumiałe, zwłaszcza wobec faktu, że ten człowiek zdał sobie sprawę, że życia zostało mu coraz mniej. Więc coraz częściej wraca do tego, co było. Ale przypominacie sobie osoby, które ciągle opowiadają o czymś, o kimś z przeszłości? I co, fascynujecie się tymi opowieściami? Być może. Ale do czasu.

Jest sposób, żeby wyrzucać z siebie słowa a nie stać się namolnym – np. pisać. To o wiele lepsze niż obserwować, jak ludzie usuwają się na bok na odgłos moim kroków lub widok cienia. Pisać, pewnie, można pisać, i nie spodziewać się, że ktoś to będzie czytał. Można sobie stworzyć czytelnika i pisać dla niego.

Cechą szczególną nieco późniejszego wieku jest dokonywanie wielu kolejnych odkryć. Jest ich nie mniej niż w młodości. Tylko że te odkrycia są coraz bardziej zastanawiające (niż cieszące), również – zatrważające 🙂 I coraz mniej jest tych, z którymi można się nimi podzielić.

Komunikator, neverending brainstorm

Czy zwróciliście uwagę jak zmienił się sposób pracy grupowej pod wpływem komunikatorów? Tradycyjne spotkania zespołowe mogą być rozszerzone, czasem nawet zastąpione, poprzez grupę na komunikatorze. Zamiast rozwiązywać problemy podczas „burz mózgów” na fizycznych spotkaniach, można problem rzucić na grupie. Ludzie czytają i nie muszą odpowiadać od razu. Wiadomo, że wiele świetnych rozwiązań przychodzi nie w salach konferencyjnych, ale na spacerze, w wannie, po przebudzeniu rano. Grupa „komunikatorowa” tworzy jakby niekończące się spotkanie, które na bieżąco rejestruje problemy i je rozwiązuje w miarę możliwości. Oczywiście – ważne jest ścisłe ustalenie terminów, ale tak było zawsze, nie tylko w przypadku pracy rozproszonej.

Jest w tym inny problem – przenikania pracy zawodowej z życiem prywatnym…

Rowerem we mgle

Dziś 75 kilometrów rowerem we mgle. Rano, za dnia, 45 kilometrów. Wieczorem, zupełnie po zmroku, 30 kilometrów. To było zmaganie głównie z zimnem. Najgorzej dla stóp, klatki piersiowej oraz dłoni. Stopy i dłonie to temat standardowy u rowerzystów, ale tułów nie powinien się przeziębiać. Ewidentnie trzeba poszukać innej odzieży.

Szwankować zaczęły lampki pozycyjne, muszę poszukać bardziej szczelnych wobec wilgoci.

Słowo klucz – aklimatyzacja. Nieprzystosowanie organizmu widać np. w wysokim tętnie na samym początku. Potem w uczuciu obezwładniającego zimna. Zamiast ciągnąć ten stan – trzeba się ogrzać, dać szansę organizmowi na złapanie wątku.

W ciemności i mgle przydałaby się lampa oświetlająca drogę zamocowana dość nisko nad ziemią. Czołówka nie pomaga – strumień światła wychodzący tuż nad poziomem oczu rozprasza się w mleku, zasłania to, co powinno być widać . Dlatego musiałem jechać wolno, a to jest doświadczenie, które rzadko mam okazję przeżywać. No nie umiem jeździć tak, aby nie czuć obciążenia. To nie jest dobre, jeśli chce się jeździć w dalekie trasy, a ja tak chcę. Mgła pomogła mi dziś zobaczyć, jak to jest, kiedy pedałuje się „od niechcenia”. Zostaje wtedy sporo sił – na przyszłość, na długą trasę.

Na niektórych odcinkach naprawdę niewiele widziałem – tam, gdzie brakowało jakichkolwiek linii na szosie. Rower szosowy, który zjechał z asfaltu na miękkie albo nierówne pobocze, niemal od razu jest zagrożony wywrotką nawet przy niezbyt dużej prędkości. Opona szosowa musi trzymać się szosy.

Wnioski:

  • lepsze ciuchy, również odporniejsze na wilgoć
  • lepsze lampki, nie sprawiające problemów
  • aklimatyzacja, rozważne przyzwyczajanie organizmu, bez przegięć

Niecny cel artysty

Celem artysty jest wywołanie wrażenia. Wywołanie tak, aby wciągnąć, pochłonąć odbiorcę zanim on zorientuje się, że jest wciągany i pochłaniany. Jest to możliwe dzięki konstrukcji mózgu, w którym połączenia nerwowe zajmujące się uczuciami działają o wiele szybciej niż połączenia związane z myśleniem (np. Kahnemann, „Pułapki myślenia”).

Tak więc konstruowanie dzieł tak powinno przebiegać, by zaskakiwać. No niestety. Ale ktoś powie – ileż można zaskakiwać, już wszystko zostało powiedziane, pokazane, wyjaśnione, przeżyte przez masy ludzkie na przestrzeni dziejów i globu.

Ale nie. Bo najprostsze odruchy, instynkty, są nieczułe na to, co było. One rezonują ciągle, zwłaszcza te najsilniejsze. A najsilniejszą emocją jest strach. Uczucie pierwotne i nieusuwalne, mimo wszelkich starań, treningu, medytacji, modlitwy i tak dalej. Drugą przemożną siłą jest pożądanie, głównie seksualne (patrz np. spektakl „Testosteron” Saramonowicza). Trzecim, które gdzieś tam pałęta się wokół dwóch pierwszych, jest zachwyt. Zachwyt również może obezwładnić totalnie. Uwaga na zachwyt! Wydaje się piękny, dobry, nieszkodliwy. Ale to właśnie w jego sidła łapiecie się niezliczoną ilość razy oglądając reklamy, widząc nowy produkt (torebkę, sukienkę, samochód), zyskując nadzieję na polepszenie Waszej egzystencji.

Teraz uwaga – uważajcie bardzo na twórców, którzy potrafią połączyć w jednym dziele zachwyt + strach + pożądanie. Wtedy my, odbiorcy, jesteśmy załatwieni dokumentnie.

Syn poleca mi film

Jeśli mój czternastoletni syn poleca mi film sprzed 23 lat, to muszę go obejrzeć. Po pierwsze dlatego, że czekam już kilka lat, żeby polecił mi film z tych, które on ogląda. Po drugie – jeżeli podoba mu się filmy starszy niż on sam, to jest to jeszcze bardziej intrygujące. Po czwarte i piąte – tego nie muszę wyjaśniać rodzicom – wiem, że w ten sposób dowiem się bardzo dużo o moim synu, tym bardziej że (tego też nie muszę wyjaśniać (rodzicom)), wiem o nim coraz mniej i tylko czekam na moment, w którym moja niewiedza będzie miała emocjonujące, coraz poważniejsze, a może in katastrofalne skutki (oczywiście katastrofalne tylko w moim wyobrażeniu).

Wczoraj w nocy, po całym dniu pracy, zacząłem oglądać i po 5 minutach już wiedziałem, że jest to bardzo dobre kino – świetny scenariusz, obsada, reżyseria, zdjęcia i montaż. Temat i fabuła – drastyczne. Tempo – przygniatające jak na tatusia, który pada ze zmęczenia, więc padłem . To nic dziwnego – najlepiej usypiają rzeczy proste albo tak skomplikowane, że mózg nie jest w stanie za nimi nadążyć.

Podejdę więc do filmu po raz kolejny, ale… dziś jest sobota i wrócę do domu około północy. Jutro – podobnie. Najwcześniej więc – poniedziałek. Muszę to zapisać w kalendarzu, żeby nie umknęło…