Mam przyjaciół, prawników

Ha, jeden z bohaterów sztuki Tramwaj zwany pożądaniem próbował w ten sposób odzyskiwać grunt pod nogami – że wspominał „mam przyjaciela prawnika, on tę sprawę zbada”. W ten sposób chciał odzyskać stracony majątek. Ale ja dzisiaj nie o tym.

Chciałem napisać o tym, że mam przyjaciół, którzy podchodzą do Nowego Testamentu (chodzi o Pismo Święte) w taki sposób, jakby było to Prawo podobne do Kodeksu Karnego, albo Kodeksu ds. Wykroczeń.

Podchodzą oni do Nowego Testamentu tak, jakby to była nowa wersja Tory, czyli Pięcioksięgu. W każdym bądź razie – jakby był to zapis prawny, wręcz paragrafy. I w takim razie, skoro św. Paweł pisze do Koryntian, że niewiasta ma nakrywać głowę (choć argumentacja nie jest całkiem jasna), to wszystkie kobiety-chrześcijanki mają nakrywać głowę, nie tylko w Koryncie, ale i w innych zborach. Czyli również w Galacji, Filippi itd. i w ogóle wszędzie i zawsze, na przestrzeni wieków i na całym świecie. Mimo, że do Galacji, Filippi ani nigdzie indziej św. Paweł nie napisał o nakrywaniu głowy.

Czyli sądzi się często, że cały Nowy Testament, włącznie z listami apostolskimi, tworzy pewien Kodeks praw, paragrafów. Ich przestrzeganie, posłuszeństwo wobec nich, jest miarą chrześcijaństwa i kwalifikuje do znalezienia się w Królestwie Bożym.

Tymczasem wydaje mi się (moim skromnym zdaniem i wydawaniem się), że Nowy Testament nie jest po prostu nowym kodeksem praw. Lecz jest zupełnie innym, nowym podejściem. W którym nie chodzi o przestrzeganie paragrafów bez mrugnięcia okiem i bez zastanowienia. Nie chodzi o bezwzględne posłuszeństwo, ale o służbę rozumną, przemyślaną, na bazie wolności.

Zainteresowanych odsyłam do listu do Kolosan, rozdziałów 2 i 3. Dość wyraźnie św. Paweł pisze tam, że nie chodzi o to, aby pewnych rzeczy „nie ruszać”, „nie dotykać”. Nie chodzi o samobiczowanie, umartwianie siebie. Nie to jest sensem i celem. Pisze: nie dajcie się namówić, że chodzi o przestrzeganie świąt, o spożywanie lub niespożywanie jakichś pokarmów. To są rzeczy pomniejsze. Pisze: nie poddajcie się prymitywnym zakazom, związanym z żywiołami świata, z ludzkimi przesądami, z poniżaniem siebie.

Kiedy zostaje odsunięty jeden z kodeksów, zwykły człowiek spodziewa się, że otrzyma w zamian inny kodeks. Ale, w przypadku Nowego Testamentu, otrzymuje go w szczątkowej postaci. Za cały kodeks mają wystarczyć słowa św. Pawła: „szukajcie tego, co w górze”, „rzeczywistością jest Chrystus”. I to wszystko! Nie ma więcej praw. Człowiek ma sam wziąć na siebie odpowiedzialność za poszukiwanie tego, co wartościowe.

To ciągle nie mieści się w głowie współczesnemu człowiekowi. Oczekuje on, że Bóg da mu zestaw szczegółowych praw do przestrzegania. Tak niewiele jest zakazów i nakazów w Nowym Testamencie! A to nie pasuje ludziom, więc znów zaczynają je uszczegóławiać – po to, aby było możliwe sądzić siebie nawzajem, wyciągać konsekwencje, stosować kary. W ten sposób chrześcijańska, czysta i genialna idea, sięga bruku…

Daleko od telewizji

O zwycięstwie Polaków w siatkówce dowiedziałem się od znajomych na fb. Informacja ta była jedną z wielu, pomiędzy zdjęciami z chrzcin z Rumunii, zdjęciami bliskich znajomych, którzy wyemigrowali do USA, zdjęciami przyjaciela, który w weekend był na wycieczce w Gorcach.

Sam się sobie dziwię, jak daleko jestem od sportu pokazywanego w telewizji… Jestem daleko od telewizji w ogóle, a kiedyś niełatwo było mi się od niej oderwać. Teraz się z tego cieszę, jest mi bez niej tak dobrze.

Zawożąc mojego chłopaka na treningi piłki nożnej widzę, jak tam, w starszej grupie, świetnie grają! Widzę na żywo, bez kamer, powtórek. Kiedy pierwszy raz to zobaczyłem, oczarowali mnie ci chłopcy. Podania z pierwszej piłki, szybkie przejście pod pole karne przeciwnika, strzały na bramkę bardzo mocne, pewne, bez zbędnych dryblingów. Pomyślałem, że zerkając czasem jednym okiem, gdy mój ojciec ogląda polską ligę, to nigdy nie widziałem takiego polotu w grze, takiego rozmachu, prostoty, parcia do przodu.

Przechodząc przez Galerię Krakowską zauważyłem imprezę promocyjną. Jest tam takie miejsce, gdzie można rozłożyć scenę. Odbywają się tam czasem koncerty, pokazy. Tym razem chodziło o obuwie, jak mi się wydaje. Przemowa konferansjerów właśnie przegrodzona została występem dwóch par tanecznych. I co ciekawe – tańczące pary były rejestrowane przez dwie kamery, a obraz z nich był wyświetlany na ekranie w tle sceny, za tańczącymi. Obraz nie był niczym szczególnym, to proste powielenie tego, co widać gołym okiem.

A jednak to nie to samo. Dopadło mnie przejmujące wrażenie, że bardziej pożądany wydaje się obraz z ekranu, niż ten prawdziwy. Że przyzwyczajeni do ekranu, telewizora, projektora, bardziej akceptujemy i oczekujemy takiego właśnie obrazu. On podnosi rangę wydarzenia, jest czymś bardziej eleganckim, godnym uwagi. A przecież w zasięgu ręki, w odległości dwóch, trzech metrów, miałem żywe twarze tancerzy, ich prawdziwe ciała gnące się subtelnie, ich nieudawany wysiłek. Ale nie! To już nie jest to, czego oczekujemy. Na twarzach widać pot, na ekranie tego nie ma. Ekran jest czystszy formalnie, bardziej poukładany. Na ekranie kamerzysta wskazuje nam, na co patrzeć. Nie musimy poruszać głową, wszystko jest podane jak należy. A za tancerzami musiałbym się rozglądać w lewo i w prawo, czasem jakiś widz zasłoniłby mi widok, no i ciągle ta sama perspektywa – to mniej ciekawe, nudne.

Przejście do świata wirtualnego to tylko kwestia czasu. A kiedy zaczną zanikać nam mięśnie, a roztycie się jeszcze pogorszy stan zdrowia, pozostanie porzucić ciało i w całości przenieść świadomość do jakiejś krzemowej kości pamięci.

Twoo – nie klikać!

W czerwcu zacząłem dostawać emaile od znajomych, którzy ponoć zostawili mi gdzieś wiadomość. Wystarczy tylko kliknąć, żeby ją zweryfikować. Co ciekawe, byli to znajomi nie z Polski, a wiadomość była dostępna w ponad trzydziestu językach. Lecz nauczyłem się już wcześniej nie nabierać na tego typu emaile.

Trzy dni temu otrzymałem kolejny email:

Witamy na Twoo!

Witaj Piotr! Jesteś teraz użytkownikiem Twoo

 

Zaniepokoiłem się poważnie, ponieważ nie mam pojęcia, co to jest Twoo, a jestem pewien, że nie zakładałem tam konta.

Co wiem na pewno – nie wolno klikać na żaden link, który jest zamieszczony w takim mailu! Choć zachęca on do kliknięcia różnymi hasłami, czasem może wymieniać moich znajomych i podawać różne, dotyczące mnie szczegóły. Na przykład:

Otrzymałeś tę wiadomość, ponieważ posiadasz konto zarejestrowane jako Piotr [tutaj jest mój mail!] na Twoo. Zrezygnuj [link]

Nie wolno klikać na „zrezygnuj”! Nie klikać nigdzie! Każde kliknięcie może mieć trudne do przewidzenia skutki.

Wpisuję w google zdanie „co to jest twoo” i otrzymuję listę wyników. Część z nich zawiera w swoim adresie adres „www.twoo.com” – te konsekwentnie omijam. Znajduję link, który zawiera w sobie www.komputerswiat.pl – tę stronę znam i wiem, że jest godna zaufania. Zaczynam czytać i dowiaduję się, co to jest Twoo. Artykuł nosi tytuł

Masz profil na Twoo.com? Nie? Nie szkodzi. I tak cię dopadną!

Czytam i jestem oburzony. Nie znoszę praktyk, które stosuje Twoo. Wiem, że już się nie lubimy i nie chcę więcej oglądać Twoo. Jednego jestem raczej pewien – nie grozi mi nic wielkiego, jeśli wejdę na ich stronę. Ale – uwaga – nie poprzez link z maili, które dostałem! Wpisuję w przeglądarce internetowej adres www.twoo.com. Otwiera się strona zachęcająca mnie do rejestracji. Obok formularza – ikonki App Store, Windows Store, Google play, Cosmopolitan, wp.pl, MTV. Jest wielki licznik, który pokazuje, jak szybko rejestrują się inni użytkownicy.Mogę się też zarejestrować przez Facebook’a, a hasło obok głosi:

Nie martw się, nie opublikujemy nic na Twojej tablicy

Czuję doskonale, że te ikonki i linki są po to, abym zyskał zaufanie do strony i zrobił następny krok. Nic z tego! Już mi wystarczy. Wasza polityka zdobywania klientów jest dla mnie nie do przyjęcia.

W tę samą strunę

Nie mogę usnąć. A to dlatego, że dzisiaj uczestniczyłem w dwóch próbach w fabryce, w której pracuję. Jeśli się nie mylę, to dopiero dziś spektakl został złożony w całości, bez przerw. To, co tu napiszę, jest subiektywne, a z pewnością jestem pod wpływem chwili. Ale czy teatr jest od tego, by wyzwalać obiektywizm?

Określenia, które mi się nasuwają, to same pozytywy. Na scenie popłynęły strumienie emocji bez żadnej skuchy – udawania, symulowania. To, co się tam działo, to świetne wzajemne zrozumienie i wyczucie scenicznej załogi w służbie tematu.

Fantastyczny pomysł, by aktorzy grali na instrumentach, nie został pogrzebany w praktyce. Odnaleziono formę, w której bardzo dobrze sprawdzają się instrumentaliści, którzy przecież nie są muzykami. To, że nie grają idealnie, świetnie pasuje do formy przedstawienia, nic mnie w tym nie uwiera, nie razi. Muzyka żyje wraz ze spektaklem, towarzyszy akcji, a instrumenty, niektóre dość duże (jak kontrabas czy wiolonczela), nie przeszkadzają na scenie, przeciwnie, zostały zręcznie wplecione w obrazek.

Niesamowicie wzruszający jest moment, gdy syn grając na kontrabasie (Adam Szarek) dialoguje poprzez dźwięki z martwym już ojcem, leżącym na łóżku i snującym dźwięki na wiolonczeli (Marcel Wiercichowski). Inna scena – bezsenność dziecka i nocny strach, którego rolę bierze na siebie Wojtek Leonowicz. Pojawia się on w mroku, ponad scenografią, nad łóżeczkiem, grając na trąbce z tłumikiem. Takich posmaków jest więcej, bo cały spektakl oparty jest na starannie konstruowanych nastrojach, o ściśle określonym zakresie i równowadze.

Wojciech Leonowicz i Adam Szarek,

Zawsze czuję radość, kiedy w nowych postaciach, w stworzonych od zera rolach, zobaczę znanych mi ludzi, tym razem – Adama Szarka, Marcela Wiercichowskiego. Wojtek Leonowicz, w drugoplanowej roli gra dokładnie tyle, ile trzeba; wystarczy rzucić okiem, by dostrzec tę dystynkcję i oszczędność. Anna Rokita, jedyna kobieta, ma w roli matki i gospodyni domowej dużo do zrobienia, a przy tym jeszcze świetnie śpiewa. 

Dowiedziałem się też, że Przemysław Branny całkiem dobrze radzi sobie na akordeonie i jazzuje na fortepianie, Patryk Kośnicki sprawnie używa perkusji, mając za partnera, w sekcji rytmicznej, Tomasza Lipińskiego na banjo. Ci dwaj ostatni pokazują zresztą aktorski pazur w dramatycznej, rodzinnej scenie dzielenia arbuza.

Co bardzo cieszy – nie dostrzegłem żadnych śladów farsy. Spektakl ma sporo momentów humorystycznych, wzbudzających uśmiech, ale zostały one zrealizowane bez środków, po jakie automatycznie sięga aktor, który na co dzień gra w farsie. I to też jest fantastyczne.  

Spektakl, przez poetykę, skojarzenia, nastroje, trafia do moich wspomnień, wrażeń i obserwacji związanych z życiem rodzinnym, stosunkiem człowieka do człowieka oraz tematem przemijania i śmierci. Cóż, zdarza się, że ktoś uderzy w strunę, która u mnie rezonuje. Wydaje się, że tym razem zrobiła to reżyserka.

Wrażenia z próby spektaklu Artura Pałygi Ojcze nasz w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, Teatr Bagatela, Kraków.

Stronniczy przegląd cytatów Stanisława Radwana

Pochodzący z wywiadu Nie uważam się za kompozytora. Zachęcam do przeczytania całego tekstu.

„Kilka dni po rozpoczęciu roku szkolnego oznajmiłem w domu, że więcej do szkoły w Makowie nie pójdę, bo zdechnę z nudów”

„Mieliśmy bardzo fajnych profesorów, często wyrzuconych z różnych powodów z Uniwersytetu Jagiellońskiego”

„…zrozumiałem, że nigdy nie przekroczę pewnej granicy. Żeby dobrze grać na fortepianie, trzeba ćwiczyć ponad osiem godzin dziennie, by dojść do takiego wymiaru skupienia, w którym osiągasz absolutną jedność pomiędzy tym, co wykonują twoje palce na klawiaturze, co myślisz o muzyce, jak ją grasz, co słyszysz, co czujesz i co cię porusza… „

„…impuls muzyczny, który wydaje się takim cudem, że można od niego zwariować…”

„Czasem przed egzaminem mój profesor Ludwik Stefański uprzedzał kolegów, że nie zgadza się z moją interpretacją danego utworu muzycznego, jest jednak bezradny, bo wie, że nie ma argumentów, które sprawią, bym ustąpił”

„Zdarzyło mi się na przykład napisać fragment muzyki na wiolonczelę, poza jej skalą. Wiolonczelista się zdenerwował: 'Jak ma to grać? Poza gryfem?'”

„…potem poprosił mnie, bym nigdy więcej nie działał na podświadomość słuchacza, bo to nie jest żadna sztuka, tylko faulowanie. Słuchając dobrej muzyki człowiek, nie wiedząc zresztą o tym, sam wybiera, czy trafi ona do jego mózgu, serca, nerwów, czy krwiobiegu. I twórca muzyki musi mu na ten wolny wybór pozwolić. „

„…największym problemem każdego człowieka, który poświęca się twórczości, jest samotność. Nie odnajdziesz w sobie miejsca na prawdziwą twórczość, jeśli nie ogłuszysz się na pewne aspekty życia… mówię tu (…) o wyborze na całe życie”

Stanisław Radwan o twórczości

Wszystkim, którzy chcieliby tworzyć, polecam:

Żeby tworzyć, musisz ze swego życia świadomie wyeliminować ogromne obszary, a ja tego nie umiałem. Nie zostałem kompozytorem, bo nie umiałem skazać się na samotność.

Z rozmowy ze Stanisławem Radwanem

„Nie uważam się za kompozytora”, Katarzyna Zimmerer
Ruch Muzyczny nr 3/03-2014, tekst można przeczytać tutaj

odmłodzić duszę

Dobrze wiemy, że odzwyczajanie się i przyzwyczajanie do czegoś nowego jest jedynym środkiem, który utrzymuje nasze życie, odświeża nasz zmysł czasu – jedynym, dzięki któremu możemy odmłodzić, wzmocnić, zwolnić przeżywanie czasu i tym samym odnowić nasze czucie życia w ogóle.

Tomasz Mann, Czarodziejska góra

Widziałem

W Ikei chłopak obsługiwał stoisko z przekąskami. Najpierw zerkał na paragon, potem przybijał na nim pieczątkę „wydano”. A potem łapał za duże szczypce, i wybierał jedną, niewielką, podłużną bułkę. Bułkę przekładał do dłoni w foliowej rękawiczce, w której już była mała, papierowa koperta. A szczypcami sięgał do innego metalowego pojemnika, skąd wyciągał jedną parówkę. Parówkę wkładał do bułki, i to już w zasadzie wszystko – papierową kopertę, a w niej bułkę, a w niej parówkę, kładł na płaskim, karbowanym stojaku, na szklanej pokrywie lady.

No chyba, że klient zapłacił za „hot doga z dodatkami”, wtedy chłopak posypywał parówkę i bułkę prażoną cebulką, i obkładał plasterkami konserwowanego ogórka.

Kolejka klientów czekała spokojnie, przechodząc powoli obok automatów do sprzedaży przekąsek. Na ekranach prężyły się dumnie przekąski i napoje w różnych kombinacjach. Dotykając je palcem a następnie wrzucając monety, otrzymywało się prawo do odbioru zapiekanki, hot doga, ciastka z kawą i co tam jeszcze. Automat wysuwał powoli paragon, a reszta z hałaśliwym brzękiem lądowała w podświetlonej na niebiesko kieszeni.

Chłopak obsługiwał sam. Twarz miał lekko uśmiechniętą, w przeciwieństwie do znudzonych i zmęczonych twarzy klientów. Zresztą przeszli oni dopiero co przez kasy, a wiadomo, że do kas w Ikei prowadzi daleka droga. Choć od dawna przewidziano przejścia, skracające drogę, to tym więcej klientów czuło się zagubionych, a w tym zagubieniu zawsze ściągali coś z prawej lub lewej strony i wkładali do swoich koszyków. Jedyne wyjście i tak prowadziło przez kasy.

Chłopak miał na twarzy ten sam uśmiech, mimo, że spędził tu z pewnością więcej czasu, niż najdłużej przebywający klient. Może doceniał to, że nie musi błądzić w labiryncie mebli, zasłon i firanek…. A może niewidoczna kamera sprawdzała, czy rzeczywiście się uśmiecha. A może myślał o czymś zupełnie innym, może układał w wyobraźni kolejny wiersz, albo program komputerowy, bo fascynował się programowaniem i czekał tylko, kiedy skończy się jego zmiana.

Dość, że jego palce, dłonie przedramiona i ramiona pracowały szybko i sprawnie. A na nogach podbiegał co jakiś czas, wyjmując z lodówki kolejne porcje parówek. Ciekawe, na ile lat może starczył mu sił, ramiona nie będą chciały się podnosić, nogi – biegać, a kręgosłup, zniszczony pracą w jednej, tej samej pozycji…

„PoraWiatru”

Przedwczoraj napadłem na niewiele winną dziewczynę, która chciała dokonać zmian w projekcie plakatu, który zrobiłem. Tym gorzej, bo wyszło na to, że ja nie toleruję zmian w moich projektach. A to nieprawda. Toleruję i nawet ich oczekuję, ale muszą mieć one jakieś minimum spójności.

Tak, mam problem, jak przeciwstawiać się, gdy rozmawiam z kimś o czymś, na czym on się nie za bardzo zna. A jeśli jeszcze wydaje mu się, że się zna, to dopada mnie czarna rozpacz. Ba, żebym jeszcze  w tej rozpaczy płakał, ale ja nie płaczę, tylko pomstuję, odżegnuję od czci i wiary. W końcu mówię, że OK, tylko ja się pod tym nie podpiszę, i proszę nie rozpowiadać, że to wyszło spod moich palców. Mój rozmówca / rozmówczyni rozumie z tego tylko tyle – nadęty pieniacz.

Dobra, wyspowiadałem się, może ktoś z Was ma pomysł na pokutę. Na koniec – dwa przykłady, które znalazłem na mieście. 

Wypasiony plakat

Oto wypasiona reklama jakiejś restauracji. Każdy wers jest napisany inną czcionką, wszystko wersalikami, oraz zawadiackie hasło: TU SIĘ BYWA. A, jeszcze zdjęcie – co ono przedstawia…? Całość to jeden wielki bałagan, a im więcej krojów czcionek, zawijasów, wersalików i im większe tego rodzaju zdjęcie, tym… Większe wrażenie, że grafik chciał dobrze, ale nie umiał, albo nie udało mu się obronić przed pomysłami zleceniodawcy, który uważał, że doskonale wie, jak należy projektować plakat. Koszmar.

A teraz coś, co od pierwszego wejrzenia mnie ujęło.

Pora wiatru

Chodzi o tę reklamę w środku, pt. „PORAWIATRU„. Świadomie sfotografowałem szerzej, by pokazać, jak świetnie wyróżnia się ona wśród bałaganu. Jaki to oddech do tego, co wokół i fantastyczny przekaz nastroju. Przysięgam, przeczytałem od razu – gdzie i kiedy grają. A to tylko jeden kolor, nawet nie cieniowany, plus biel papieru. Patrzcie, jak niewielki rozmiar w stosunku do wypasionego plakatu restauracji. Brawo dla projektanta, jaka to ulga zobaczyć coś, co zostało zrobione z wyobraźnią, lekkością, polotem.

Nie w czas

Mam wrażenie, jakby ze wszystkich rzeczy, które mi się trafiły w życiu, połowa z nich nadeszła nie wtedy, kiedy powinna.

Nauka historii, ze szczegółami, jakimi karmiono nas w szkole podstawowej a potem średniej, to w 80% było jak grochem o ścianę. Co ja z tego mogłem zapamiętać, a co tak naprawdę zrozumieć?

Podobnie literatura. Poematy, powieści, analiza strukturalna – co ja z tego pamiętam…? Ale i tak nie o to chodzi, by pamiętać. Chodzi o to, by to przeżyć, poczuć. Czy coś czułem? Tak, na pewno, ale o wiele za mało. Nie miałem szansy czuć wiele. A i tak to, co czułem, było często inne niż to, co powinienem czuć – według programu szkolnego.

Teraz przyszło mi zbliżyć się do Lermontowa. Co ja wiem o nim ze szkoły? Sądzę, że nic. Sięgam do historii i myślę, że tylko dzięki zbiegom okoliczności (np. kupionej dziesięć lat temu, przez przypadek, opasłej „Historii Świata”) i niewyjaśnionemu, osobistemu zainteresowaniu, jestem w stanie wyobrazić sobie okres historii, w której żył Michaił, wraz z ówczesnymi prądami, fascynacjami, lękami, oczekiwaniami.

Nie wiem, może to moja osobista cecha, że błyskawicznie ulatuje mi z pamięci to, co nie wiąże się z pewnym moim wewnętrznym poczuciem sensu. W czasach, gdy byłem nastolatkiem, nie widziałem sensu w tym, co próbowano mi wpoić. Zresztą wątpię, czy rzeczywiście ktoś tak naprawdę próbował. Należało przerobić program i tyle.

Tak więc czy nie był to czas stracony? Czy zamiast siedzieć w ławce szkolnej i łapać się tego, czego moja dusza nie chciała się za nic w świecie łapać, może zamiast tego należało robić coś zupełnie innego? Na przykład podróżować, być wśród różnych ludzi, widzieć ich zmagania, emocje, nadzieje. Tak mi się wydaje, że wtedy potrzeba np. historii i literatury przyszła by o wiele szybciej…