W nowoczesnej galerii handlowej, w wielkim mieście, jakiś zwariowany
przedsiębiorca wynajął przestrzeń przeznaczoną na jeden z butików. Nie
wystarczył mu pojedynczy moduł, potrzebował co najmniej trzech. A że
zapłacił, nikt nie wnikał zbytnio, co miałoby się tam znajdować.
Wiadomo, że jak alkohol, to musi być koncesja, i tak dalej, ale to
przecież oczywiste.
Lecz nie pojawiły się tam używki. Co zatem? Tego nikt nie wiedział. W
dniu otwarcia nie było ciekawie – żadnych promocji, ogłoszeń przez
megafony, ani zespołu muzycznego, klauna, waty cukrowej i tak dalej. Po
prostu…. nic. Jedynie obrotowe bramki, jedna do wejścia, druga do
wyjścia. I jeden człowiek z obsługi, dość monotonnie ubrany, który
czasem pochylał się w stronę wchodzących, na coś zwracał uwagę, coś
wyjaśniał. Niektórzy pod jego wpływem wycofywali się, inni, szybko
sięgali do toreb czy niewielkich plecaków, takich, jakie zabiera się do
miasta na średnie zakupy.
Obrotowe bramki prowadziły do dużej sali, w białym kolorze. Światło
równomiernie rozświetlało ściany, nawet trudno było stwierdzić, skąd
pochodzi. Ale to nieważne, wątpię, czy ktokolwiek zwracał na nie uwagę.
Było wszechobecne, i jednocześnie – nieobecne, po prostu. Tylko tacy jak
ten np. fotograf, przez chwilę się nim interesowali, a nie mogąc
wyśledzić jego źródła (zresztą było naprawdę nieciekawe), dawali sobie
spokój.
Wzdłuż białych ścian ciągnęły się wąskie, drewniane ławeczki z trzeba
szczebelkami. Nie wyróżniały się zupełnie niczym, może tylko tym, że
były prymitywne i niewygodne. Brakowało im najprostszych nawet ozdób,
załamań, ponad te, który wynikały z kształtu samej sali. I więcej – nic.
Po prostu nic. Żadnego dźwięku (było nadzwyczaj cicho), ani ruchu,
nawet animacji wyświetlanych na ścianach ukrytymi projektorami. Należy
dodać, że absolutnie zabronione było wnoszenie napojów, przekąsek (nie
dla Mc’Donalda, Burger Kinga itp.), a ci, którzy właśnie kupili książkę
lub gazetę, mieli je czym prędzej schować.
Właścicieli sąsiednich butików ogarnęła irytacja. Ten „projekt”, albo
„nie projekt” (jak go nazwać?) nie mieścił się w wyobrażeniu galerii
handlowej. Powstały obawy, że zakłóci atmosferę miejsca i doprowadzi do
zmniejszenia zainteresowania, popytu, i ostatecznie – spadku dochodów.
„To bezczelność” – słychać było głosy krytyki, oczywiście w kuluarach i
przy koniaku, gdyż nikt nie śmiał wystąpić otwarcie, niepewny, czy będąc
pierwszym, nie narazi się komuś lub czemuś. „Projekt” swoją atmosferą
przypominał kościół, jednak zbyt wiele było w nim na opak. Zamiast mroku
– jasność, zamiast ołtarzy, figur i klęczników – pustka, i brak nawet
odzianych w najjaśniejsze (albo ciemne) habity postaci, przemykających
szybko i zręcznie z tackami w dłoniach.
Już po dwóch miesiącach wyszło na jaw, że obawy były płonne. Zamiast
spadku, zanotowano wzrost dochodów, na tyle, że fenomen miejsca zaczęli
badać uczeni. Okazało się, że klienci, spędzający choć piętnaście minut w
białym pokoju, powracają do galerii handlowej z nowym zapasem energii.
Sami przyznawali, że wśród białej pustki doświadczali olśnienia,
przypominali sobie kolejne artykuły, które mieli kupić, lub wpadali na
fantastyczne pomysły np. prezentów dla ojca, babci lub znajomych. Obroty
galerii zaczęły wzrastać.
Odkryto również kilka przypadków odnalezienia sensu życia. Owi
klienci nie posiadali się z radości, błogosławili niekonwencjonalny
pomysł butiku, w którym nic nie ma – pomysł z pozoru szalony, a
jakże zbawienny. I nawet nie mieli za złe tego, że sprawdzając operacje
na koncie, na końcu miesiąca, odkrywali pokaźny odpływ funduszy –
oczywiście tylko ci, którzy używali kart zbliżeniowych. Zresztą, kto
dziś ich nie używa, kto chodzi do galerii handlowych?