Po wyjściu z garażu, smugi śniegu jak węże

W stodole przerobionej na garaż paliło się światło. W zasadzie to nie garaż, tylko warsztat samochodowy. Waldek starał się pracować nie dłużej niż do osiemnastej. Zaczynał o ósmej. Z przerwą na obiad albo na załatwianie różnych spraw. Wtedy jechał kilka kilometrów na północ lub na południe, w zależności od tego, co miał do załatwienia. Jego zagroda stała w polach, trzysta metrów od drogi krajowej, łączącej dwa miasteczka. Miał do nich siedem i osiem kilometrów.

Zanim zgasił światło popatrzył na warsztat. Między kanałem a podnośnikiem, i wokół wszędzie, walały się części samochodowe, koła zębate ze skrzyni biegów, korbowody, półoś, lewarki, tarcze hamulcowe i sprzęgłowe. Każdego dnia, tuż przed zgaszeniem światła, przesuwał po nich wzrokiem i mówił sobie, że kolejny dzień zacznie od sprzątania. Lekkiego sprzątania, bo na generalne nie liczył. Może raz w roku. Ale następnego dnia zwykle pojawiało się coś pilniejszego do zrobienia. Klient przyjechał wcześniej, dziecko trzeba było odwieść do lekarza, odwiedzić urząd i napisać jakieś oświadczenie.

Zwykle też nie udawało mi się kończyć o osiemnastej. Albo śruba nie chciała puścić i trzeba było z nią walczyć, albo dźwignia zaklinowała się między silnikiem a skrzynią biegów. Dowieźli część zapasową, która okazała się nie dokładnie taka, jak trzeba. Czasem Waldek, tuż przed osiemnastą, przypominał sobie, że pod maską miał jeszcze coś wymienić, a właśnie zakręcił już wszystkie pokrywy i teraz musiał rozbierać na nowo.

Kiedy Waldek wreszcie kładł się, po lewej stronie łóżka miał okno. Usypiał i półprzymkniętym, lewym okiem patrzył na zaorane, przyprószone szronem pole. Przypominał sobie, jak dawno, gdy był dzieckiem, którejś zimy wiatr pędził asfaltem cienkie smugi śniegu. Wyglądały jak węże, nie miały początku ani końca. Wracał z ojcem z przystanku, z autobusu, węże wyraźniały w lodowatym świetle księżyca. Wzdragał się, trząsł od tego widoku, a ojciec trzymał go za ramiona i nic nie mówił. Za czwartą brzozą, bez liści, chwiejącą się od wiatru, który pruł głuchym odgłosem między konarami, skręcili w zaorane pole. Skiby stwardniały od mrozu. Ginęły między nimi węże, nie było ich tam.

Teraz wyobrażał sobie, że jest takim wężem i pędzi w nieskończoność. Że widział te wszystkie zakręty, brzozy, topole i pola, które zostawiał za sobą przez dziesiątki, może setki kilometrów. I że przed nim jeszcze kolejne pola, topole, lipy, wierzby, jesiony, klony, sosny i modrzewie, niezliczone zakręty.

Czego chciałem…?

Nocą pod kołami przesuwają się płytki chodnika. Chłód i rower. Na Bernardyńskiej, wśród aut, stał Polonez, z wycieraczkami zatrzymanymi w pół drogi, zanurzonymi w śniegu. Trochę śniegu, niewiele. Dwadzieścia lat temu więcej było Polonezów i więcej śniegu. Więcej samotności. Ten sam chłód, taka sama noc. Inny chodnik, mniej równy. Kościół Bernardynów był szary, przybrudzony.

Wtedy wszystko było jakby przesycone zapachem mojej uczelni. Nawet po wyjściu z niej ciągnął się jej zapach, tych korytarzy, sal wykładowych, sal ćwiczeń, nawet sali gimnastycznej. Cały Kraków miał ten sam zapach – przymusu, fascynacji, przerażenia, niemożności, samotności…?

Myślę, że nie udało się wtedy przekroczyć kilku progów, barier, które inni przekraczali. Prawie wszystko działo się poprzez intuicję, szczęście, jakiś heroiczny wysiłek – w dniach, tygodniach stojących pod znakiem przymusu, przyparcia do ściany, noża na gardle. 

Nie udało się przekroczyć progu np. operowania matematyką. Rozumiałem jej ideę, ale nie potrafiłem liczyć. Nie potrafiłem liczyć, bo za mało liczyłem. Za mało liczyłem, bo nie miałem cierpliwości. Nie miałem cierpliwości, bo nie umiałem znaleźć mentalnej drogi poprzez meandry, które należało badać intelektualnie, a to utrudniały mi zbyt silne emocje, kinestetyczny styl działania i myślenia. Mój syn ma ten sam problem i chciałbym choć trochę mu w tym pomóc.

Pamiętam, zdiagnozował mnie bardzo dobrze pewien asystent, na pierwszym roku, mieliśmy zajęcia z chemii. Nie miałem większego problemu z chemią, gdyż w liceum przećwiczył nas porządnie nauczyciel, ojciec mojego kolegi. Otóż ten asystent wykrył u mnie wewnętrzną panikę, gdy mnie przepytywał. Powiedział wtedy: panu potrzeba takiej spokojnej kontemplacji problemu, lekkiego podejścia, z rezerwą, z lekkim tylko zaangażowaniem.

Zaskoczył mnie tym, co powiedział, zadziwił. Niewiele rozumiałem z tego, jaka szkoda, że wtedy niewiele. Ale cóż to – szkoda? Nie ma na to rady. Dziś, przejeżdżając w ciemności pod głównym budynkiem uczelni pomyślałem, że w gruncie rzeczy nie lubię wspomnień z nim związanych. Że może nawet pomyliłem studia, że trzeba było iść na polonistykę, tak jak radziła jedna z nauczycielek w liceum. Była nawet pewna, a mnie to nie mieściło się w głowie. Ile musiałbym tomów przeczytać w jeden semestr? Czy to było dla mnie do zniesienia?

Nie było. Sam nie wiem, co byłoby dla mnie do zniesienia. Chciałem być kierowcą, nikim więcej. Tak jak mój syn teraz, chce tylko grać w piłkę. Widziałem tylko jeden model życia i pracy, jak u moich rodziców – etat, biurko, to samo miejsce, osiem godzin. Nie miałem innych wzorców. Nie wierzyłem, nie wiedziałem, że mógłbym zrobić inaczej. Wszystko działo się u mnie za wolno, o wiele wolniej niż u rówieśników. Teraz mam wrażenie, że przeszłość jak i teraźniejsze rozmyślania toną w powodzi podobnych wspomnień i rozmyślań, u setek tysięcy i milionów ludzi. Jestem pionkiem, jednym z nieskończonej liczby pionków, i jakakolwiek próba zaznaczenia swojego indywidualnego istnienia jest okłamywaniem siebie.

Albo chce się w życiu czegoś dokonać, albo kontemplować. Z tym, że to pierwsze jest o wiele trudniejsze – do realizacji jak i późniejszej oceny. Kto ma oceniać owe dokonania? Czy wystarczy, jeśli zrobię to sam, czy potrzebuję, by dokonania stwierdzili i inni? W jakiej skali, na jakim poziomie mnie one interesują? To śliski temat. Kontemplacja wydaje się o wiele bezpieczniejsza. Tu nie ma żadnej zewnętrznej miary, oprócz mojego własnego przeżycia i wynikającego z tego zadowolenia. Kontemplować można coś zupełnie nieistotnego dla innych, można stworzyć cały, własny świat, w którym wartość nadaję tylko ja. Wartość z gruntu subiektywną, tym samym wolną od iluzji i złudy obiektywności. Czyli wobec mnie samego – uczciwą.

Śmieszne – na najwyższym piętrze było laboratorium komputerowe. Siadaliśmy przy terminalach dużego, poważnego komputera pracującego pod systemem UNIX. Proste, wierszowe logowanie się i wylogowywanie. Ekranowe programy pocztowe, żadnej grafiki, żadnych obrazków. Małe, bursztynowe ekrany wielkich, grubych monitorów – wielkich, bo wszystkie musiały mieć kineskopy. Pierwsza korespondencja ze światem. Namiętne pogaduszki moich koleżanek na IRCu, najprostsze, najbardziej prymitywne terminale do IRCa  były ustawiane wszędzie, nawet na korytarzu, taką cieszył się popularnością. Ich ekrany świeciły bursztynowo.

Inny świat zaczynał się po wyjściu z uczelni. Wisła pokryta krą. Bulwary zaśnieżone. Cisza, względna, miejska cisza, na przystani, wzdłuż której leżały wielkie części pogłębiarki rzecznej (?), gdzieś między dzisiejszym Bulwarem Podolskim a Portową. I gdzieś tam, na pobliskiej ulicy, samotny Polonez, pod śniegiem.

Wstecz

Pustynia Błędowska fot. Piotr Kubic

Idzie z prawej strony w lewą, nie odwrotnie. Według naszego kierunku pisania, kreślenia, odczuwania, postać ta cofa się w przeszłość. Przecież wszystkie osie czasu, na wszystkich wykresach, mają strzałkę w prawo.

W dodatku idzie w dół, nie w górę. Dół to ziemia, gleba, niskość, podziemie, skrycie, grób. Nie szkodzi, że to dziecko. Dorosły człowiek pozostaje dzieckiem, co wyraźniej widać, gdy się starzeje. Odwraca się od traktu, wytyczonej drogi, zdąża w samotność, nieuchronnie. Zaraz wyjdzie z kadru i już go nie będzie.

Pustynia, martwota, zatrzymanie. Wieje wiatr i porusza ostatnimi źdźbłami trawy. U góry blade niebo i słońce wędrujące leniwie, niedostrzegalnie, jesiennie. Czas biegnie coraz wolniej. Nie ma nowych marzeń, do niespełnienia starych zdążył się przyzwyczaić. Zdąża do swego wiecznego domu, tam, gdzie czas się zatrzymuje.

Próbuj tworzyć

Wczoraj – spotkanie z fragmentami dramatów Petera Asmussena, dziś – Hanocha Levina. Można się zapomnieć i zatopić w świetnej literaturze, fantastycznej twórczości nie tylko pisanej, ale i malowanej, granej, tworzonej na deskach teatru, utrwalanej na celuloidowej niegdyś taśmie, i każdej innej, w której twórca sam się zapamiętał i zatopił. Lecz mimo spoglądania na niebotyczne szczyty niedosięgłych dzieł, onieśmielające, wprawiające w zakłopotanie, trzeba próbować tworzyć samemu. Nawet jeśli to, co powstaje, zdaje się liche i marne. Nie dać się zepchnąć do roli wyłącznie odbiorcy, który tylko kontempluje, konsumuje. Trzeba samemu próbować tworzyć, stanąć po tej bardziej niebezpiecznej stronie barykady, w której poszukujemy siebie po to, by ostatecznie odsłonić bezbronną pierś, wystawić ją na ciosy. Twórczość na tym polega, a jej doświadczenie jest bezcenne, nawet gdy kończy się klęską.

W miejskiej ciszy iść przed siebie

W miejskiej ciszy, o ile można ją nazwać ciszą, otworzyły się drzwi tramwaju, który stał już dłuższą chwilę. Do środka wpadło trochę więcej miejskiej ciszy, czyli zwykłego, wszechobecnego i wścibskiego szumu, który wypełnia ulice, skwery, parki, zaułki. Na zewnątrz było już ciemno, stonoga uformowana z tramwajów pobłyskiwała pomarańczowymi, migoczącymi miarowo światłami.

Gromada ludzi wylała się z wagonów i ruszyła przed siebie, na skróty, przez Planty. W milczeniu, bez komentarzy, zdziwienia, bez pośpiechu. Jakby oczywiste było, że tramwaje niespodziewanie stają i otwierają drzwi wcale nie na przystanku, a wtedy należy je opuścić i iść przed siebie.

Przewrotna jesień nie zalała jeszcze deszczem, nie dzisiaj. Zimne powietrze i suchy, szorstki asfalt na skrzyżowaniach i przejściach dla pieszych, prawie namacalny w lekkim, ciągle letnim obuwiu. I miejski kurz o miejskim zapachu zalegający załamania tramwajowych szyn, czeka aż przykryje go pierwszy śnieg.

Można go odczuć tylko poprzez samotność. Gdy nikt na ciebie nie czeka, pył staje się bratem, chcesz wziąć go w dłoń i wsypać nieco do kieszeni. Zabrać ze sobą na linie autobusowe i tramwajowe, tam, gdzie się kończą, na najdalszych osiedlach, peryferiach, przy slumsowatych zabudowaniach. Gdzie otwierają się pola, wzdłuż drogi biegną zardzewiałe rurociągi, zatrzaśnięte bramy i furtki zarosły zdziczałą krzewiną. Pojechać i tam wyciągnąć pył z kieszeni, posypać nim głowę i już nie wrócić.

Niepodobna do siebie

Wieczorem, gdy mąż odwróci się na chwilę, dzieci majstrują w swoim pokoju, ona przechodzi przez drzwi balkonowe, na zewnątrz. Nie otwiera ich, po prostu przechodzi. Tylne wyjście kieruje na krótki ogród, a potem przestrzeń. Przechodzi między drzewami, nie omija ich, idzie na wprost, przenika… Dom nie ma ogrodzenia, ona nie chciała, a on powiedział, że to niepodobne do kobiety.

Przenika przez wysokie trawy, już zeschnięte, jakby leciała nad nimi. Nie boi się przechodniów, to już poza zabudowaniami, pola. Tamtędy nikt nie chodzi, a nawet gdyby, nikt by jej nie poznał, tak jest teraz niepodobna do siebie.

Spieszy się na ostatni czerwony rąbek, nad horyzontem. On tam jest, jeszcze, ona wie, czuje, jest przekonana. No nieważne skąd wie albo czuje i jak jest przekonana. Po prostu gdy dociera na płaskowyż, mały czerwony rąbek jeszcze na nią czeka. I skoro ją tylko zobaczy już wie, że teraz może zniknąć.

Słońce stoi najwyżej. Marta

Dzień gorącego lata. Słońce stoi najwyżej. Wspinamy się, Beni i ja, rowerami, na pagórek, ulicą Warszawską. Jedziemy obejrzeć nasze miasteczko z tamtej strony, z góry, tam, gdzie auta wyruszają na Warszawę. „Na Warszawę”, tak mówimy, choć nasza mieścina ma z Warszawą tyle wspólnego, co skarpetka z kapeluszem. Duszny zapach rozgrzanego asfaltu miesza się z pomrukiem podjeżdżającej do nas od tyłu ciężarówki. Tędy skracają sobie drogę auta jadące ze Śląska na północ, na Warszawę właśnie.

Tuż przed szczytem droga skręca w prawo i dochodzi do obwodnicy. Pędzą nią dalecy podróżni dla których my nie jesteśmy nawet epizodem na ich trasie. Za chwilę spłyną w dół i dwoma zygzakami, na przestrzeni dwóch kilometrów, miną tę mieścinę, jak dziesiątki innych.

Zatrzymujemy się przy przystanku, na którym kiedyś stała wiata z falistej blachy. Patrzymy na południe, tam w kłębach zieleni plączą się znane nam uliczki. Kościół, szpital, kaplica cmentarna. Szpaler drzew na horyzoncie, na przeciwległym pagórku, w odległości półtora kilometra. Gorące powietrze stoi, a my w nim.

Nagle dostrzegam postać. Dziewczyna siedzi kilka metrów od przystanku, na zakurzonym poboczu. Ma stopy złączone, kolana podciągnięte w górę, na udach opiera notatnik, notebook albo terminarz. Jest zajęta sobą. Poznaję ją…

– Marta? Co ty tu robisz? Jesteś w naszej dziurze i nie dajesz znać? Ale historia! Przejazdem, oczywiście. Rozumiem, i tak nie miałabyś czasu wpaść. No ale przynajmniej sms… Widzę, piszesz, notujesz, organizujesz coś…

Powietrze zafalowało, lecz nie od wiatru. Trudno ogarnąć otoczenie. Odczuwam sygnały z każdej części ciała: gorąco, gorąco… Bezruch, Marta nie rusza się także. Łodygi wysokiej trawy stoją martwo w rowie, obwodnicą ciągną samochody, te w odległości kilometra są jak mrówki, te przejeżdżające obok nas to lśniące, jaśniejące w piekącym słońcu metalowe, wielkie i wydłużone krople. Czekam, nie chcę przeszkadzać.

Wtem czuję lekkie drgnienie. Coś rusza. Teraz widzę, że jesteśmy na platformie, która powoli zaczęła się przesuwać. Za nią zwyraźniała kolejna platforma, ciągną teraz obie, jedna za drugą. To pociąg! Marta siedzi w nim nieporuszona.

– Musimy schodzić – mówię do Beniamina. Chwytam jego rower i zestawiam w trawę, potem robię to samo z moim rowerem. – Schodzimy – mówię do Marty, biorę Beniamina na ręce i opuszczamy pociąg, który oddalając się jest coraz mniejszy. Falowanie powietrza ustaje, zostajemy znów w bezruchu.

Pisanie nocą

O czym może być książka pisana nocą?

O tym, że zawsze za pięć dwunasta, po drugiej stronie ulicy, gaśnie neon. Czerwony, z niebieskim przybraniem. Neon świecił już za naszego pradziadka, którego pytaliśmy, dlaczego wieczorem nie zapala światła w pokoju. „Mam neon” mówił i odmierzał sobie kilka kropel aloesu, które potem zapijał herbatą.

O świerszczach, które grają wieczorem gdy tylko przeczuwają najgorętszy tydzień.

O oczekiwaniu na sen, którego nigdy nie udaje się zauważyć. 

O smsach do dziewczyny śpiącej obok, szeptem, by jej nie obudzić.

O wędrówkach w strasznych snach, aż szczęśliwych.

O prośbach o przebaczenie.

Dziewczyna na tle zniszczonego domu. Poezja. fot. Piotr Kubic

Słońce wzeszło krwawo. Powtórka z lekcji przyrody

Słońce wzeszło. Krwawo, rdzawo. Tak samo jak w czerwcu i lipcu. Prawie tak samo.

Nas nie oszuka. Uczyliśmy się geografii, fizyki, trochę astronomii. Wzeszło nad domem Kwiatkowskiego. A w czerwcu wschodziło u Murawskiego. Różnica jest spora. Teraz słońce wschodzi zupełnie gdzie indziej. Już mniejsza o to, gdzie zachodzi. Na samym wejściu się spóźnia, tak przynajmniej dwie godziny. Wcześniej też ucieka.

Słońce chce być z nami coraz krócej. „Mam gdzie indziej więcej roboty”, tak się tłumaczy. Wszyscy tak się tłumaczą, kto dziś nie ma więcej roboty? Wiemy, że słońca nie da się powstrzymać, uczyliśmy się trochę astronomii. A z lekcji przyrody wiemy, co to oznacza. Żółte i czerwone liście na przykład. Na samym początku to nawet przyjemne, ale potem spadają i zostawiają nagie gałązki, gałęzie, konary, całe korony. Chodzimy wśród szeleszczących liści, ale też krótko, do pierwszego deszczu. Który musi nadejść i szybko nadchodzi. Potem liście zmieniają się w bryję, jeśli się ich zawczasu nie posprząta. Wszystko zmienia się w bryję, nawet bielutki śnieg. Niektórzy mówią, że zima to jedna wielka bryja, ja wolę powstrzymać się od oceny. Wolę o tym nie myśleć.

W samym centrum bryi, w największym kryzysie, słońce opamięta się wreszcie, mam nadzieję. Do tej pory tak było, lekcje przyrody podtrzymują nas na duchu. Trzeba dobić do dna, by zobaczyć, że za dużo się pracuje. Wtedy zaczyna się wracać. Mówię mu o tym teraz, ale nie chce słuchać. W końcu samo zobaczy.

Pejzaż, fot. Piotr Kubic

Z własnej woli

Kolega Romek zaczął zamieszczać na Facebooku zdjęcia z Kaukazu. Na jednym z nich stoi w słońcu, a przed nim ściele się nieskończone pole warstw chmur. Nie, to nie chmury, przyglądam się zdjęciu. To zdaje się pole śnieżne albo lodowe. Piękne zdjęcie, kropla w kroplę jak te z podróży Martyny Wojciechowskiej. Ma chłopak szczęście. Ostatnim razem, jaki sobie mogę teraz przypomnieć, dawał zdjęcia ze skandynawskich fiordów. Siedzi sobie nad przepaścią, oświetloną finlandzkim słońcem tego najlepszego gatunku, jaki tam się przydarza. Gdzieś w dole o brzeg rozbijają się fale. Piszę: brzeg, ale nawet nie pamiętam, co tam w dole było – piasek, plaża, czy skały. Ale z pewnością było fantastyczne.

Dawno już kolega Romek nie zamieszczał zdjęć z Tatr, przestał też obwieszczać widoki alpejskie. Z prostej dla mnie przyczyny – przestał tam bywać. A to dlatego, że bywa teraz w innych miejscach. Nie może być tu i tam naraz, przypuszczam nawet, że nie chciałby, przynajmniej na razie, być tu, gdzie go nie ma, przecież jest gdzie indziej, i najwyraźniej z własnej woli. Domyśleć się tego można z jego komentarzy do zdjęć, krótkich i nie wątpiących: „wspaniały czas!”. Na marginesie – kolega Romek rozmawia tam z tubylcami chyba po angielsku, bo nasz czas może być krótki, może się dłużyć lub być nawet nieokreślony, ale nie żeby był sam z siebie wspaniały. I to też jest ciekawe.

Za każdym razem kolega Romek potwierdza, że przeżyte miejsca i w nich doświadczenia zbliżają go do Pana Boga. Raczej wierzę mu na słowo, nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Wierzę nie tylko dlatego, że oglądam zdjęcia, na których otwarte na pierwszym planie, Pismo Święte świetnie współgra z przełęczą w oddali, na wysokości trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Wierzę, bo znam szczególną łatwość Romka do zbliżania się do Pana Boga i wiem, że może to robić w każdym miejscu na Ziemi. Tym bardziej w fiordzie albo w drodze na Kazbek. Czyli wszystko się zgadza i nie ma tu żadnej skuchy.

Skoro Romek może to robić w każdym miejscu, to chyba nie po to jedzie na Kaukaz. No chyba, że chce odkryć zupełnie nowy sposób zbliżania się. Bo może być tak, że Alpy i Kaukaz dają zupełnie inne jakościowo zbliżenie. Nie chodzi przy tym o wysokość nad poziom morza, czyli o to, czy jest się wyżej, czyli bliżej nieba. Na tyle znam Romka, by o tak prostacką miarę go nie podejrzewać.

 

Pyzówka, rżysko, fot. Piotr Kubic

Takie prowadzę rozmyślania stojąc w Pyzówce. Rozglądam się wokół. O Alpach nie mam co marzyć, ale o Tatrach już tak. Majaczą w oddali. Ale na pewno nie na teraz. Dziś mam przed sobą okoliczne wzgórza. Jedno z nich nazywa się Trubacz. Nie „Turbacz”, tego jestem pewien, składałem litery na mapie kilka razy. Jest środek sierpnia i w tych okolicach, właśnie teraz, nie mogę liczyć na fotografię wśród śnieżnych lub lodowych pól, jak te na Kaukazie. Na spacer ponad chmurami też nie liczę. Ale spoko, również nie potrzebuję szczególnych warunków, w jakich mogę zbliżać się do Pana Boga.

Wybieram asfaltową drogę przez wieś. Nikt mnie nie zaczepia, nikt niczego nie chce. W połowie podejścia widzę dom, przy którym pracują mężczyźni, ocieplają go. Obejście nie ma ogrodzenia, między domem a przydrożnym rowem stoi chyba z dziesięć rowerków dziecięcych, plastikowych traktorków, małych ciężarówek. Wśród nich podnosi głowę tęga, młoda kobieta, ubrana w rodzaj dresu; trudno to stwierdzić, bo ubranie odeszło od swojej pierwotnej formy kroju i koloru. Gdy idę dalej ściga mnie odgłos plastikowych kółek toczących się po asfalcie. Po dwudziestu metrach zdaję sobie z tego hałasu sprawę, odwracam się, widzę małego chłopca, który jedzie za mną, schylony nad brudnoczerwonym traktorkiem.

W ostatnim domostwie przed lasem, tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna leśna droga, porusza się wahadłowym krokiem starsza kobieta. Trawa jest przystrzyżona, dom zadbany, wraz z stodółką i kurnikiem lśni odcieniem pomarańczowego, ciepłego brązu. Gdzieś w głębi, zza furtki, wychodzi stadko dorodnych indyków. Są bielutkie, czerwienią się ich korale. Za stadkiem i kobietą drepce chudy mężczyzna w sztruksowych, niegdyś brązowych spodniach, podobnej w odcieniu marynarce oraz kaszkiecie. Widzą ich kątem oka, bo sam miotam się na skrzyżowaniu dróg. Nie wiem, którą wybrać, a może po prostu nie mogę oderwać oczu, nie chcę pozostawiać za sobą obrazka pomarańczowo-brązowego gospodarstwa z bielutkimi indorami pośrodku.

Kobieta dostrzega moje roztargnienie, zagaduje dokąd chcę iść. Odpowiadam jej bez użycia angielskiego (ani innego obcego języka, nie tak jak Romek w szerokim świecie), zauważam nawet, że ona mówi polszczyzną bardzo zbliżoną do mojej, bez góralskich czy podhalańskich zaciągów i podmiany szeleszczących spółgłosek. Rozmawiam i nie robię zdjęcia indykom, z lenistwa, ignorancji, bo o wzruszenie siebie nie podejrzewam. Indory pozostaną tylko w mojej pamięci.

Droga przez las nie wyróżnia się zapachem kurzu i szumem wiatru w igłach sosen i świerków. Grzbiet wzgórza jest coraz bliżej, czesze tam wiatr sięgające najwyżej drzewa. Nadciąga daleki oddech, tym razem z zachodu, z ciepłym błogosławieństwem. Gdy nad czubkami drzew pokazuje się horyzont oceniam ile przeszedłem i obliczam czas. Bo mam wrócić na kolację, do rodziny, dzieci, więc na kontemplację pozostała mi jeszcze godzina.

Na kolejnych rozstajach dróg zakręca, podwinięte jak dywan, rżysko. Robię zdjęcie i potem obrabiam je w komputerze, by stało się ładne, ale i tak nie zbliżam się nawet do elegancji obrazów z fotografii Romka na kaukazkich dolinach. Tu wszystko takie zwykłe, szare. Nawet jak krajobraz ładny, to w środku stoi słup wysokiego napięcia. Ale nie jestem wybredny.

Nawet nie jestem pewien, czy to z własnej woli, czy z braku wyboru. Niektórzy mówią, że każdy miał lub ma wybór, tylko sam nie wie, kiedy go dokonał, albo kiedy (i czy) inni dokonali wyboru za niego. W każdym razie może to niewybredność, a może nieprzeciętna zdolność zbliżania się do Niego wszędzie. Może zaskakująca afirmacja, w szczególności wszystkiego, w czym się uczestniczy – asfaltowej drogi między wiejskimi domami, białych indorów, banalnego kurzu leśnej drogi i w ogóle całej tej Pyzówki („zapyziałej” powiedzieliby malkontenci), wszystko w sumie jakoś sprawia, że przyznaję, tak: jestem tu z własnej woli…