Tuż przed północą

Zbliżała się północ. Dwa dni wcześniej temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni i nie chciała się podnieść, nawet w ciągu dnia, w południe. A co dopiero teraz, gdy światło latarki wydobywało z ciemności kształty podwórka. Jeszcze nie tak dawno te same ściany, sucha ziemia, oddawały ciepło zgromadzone podczas dnia. Teraz tkwiły martwe, wrogie wręcz. Między gałązkami iglaków, między oczkami ogrodowej siatki, przepływał zimny strumień powietrza, opływał to, co pozostało, nie sprzątnięte, po lecie. Turystyczne krzesełka, ogrodową huśtawkę o przekrzywionym daszku. Zakręcał za rogiem i miało się wrażenie, że powracał z drugiej strony budynku, dopadając przechodnia od tyłu.

Wychodząc z domu na trzy minuty szkoda nakładać kurtkę. Może nacisnąć na uszy czapkę, to wszystko. Dlatego ramiona przeszywa zimny wiatr, niespodziewany gość, którego tolerować można tylko przez chwilę. Lecz podwórko należy już do niego. Szepcze pozostałym liściom: czas się żegnać.

Docieranie do sensu, po raz nieustający

Jesiennym popołudniem krajobraz stoi nieruchomo w atmosferze bez drgnienia wiatru. To szkolne boisko, przebudowane przy pomocy funduszy z Unii. Stąd poliuretanowa nawierzchnia, zgodna z normą PN-EN14877:2008, z aprobatą i rekomendacją techniczną ITB, kartą techniczną potwierdzoną przez producenta, atestem PZH oraz autoryzacją producenta wystawioną dla wykonawcy wraz z potwierdzeniem gwarancji. Ostatnie zdanie to nie żart, pochodzi ze specyfikacji „Orlik 2012 – Boisko w każdej gminie”.

Ale my, siedząc na plastikowo-aluminiowych trybunach na tym boisku, my, czyli mój syn i ja, nie mieliśmy pojęcia o atestach, gwarancjach, rekomendacjach. Dla sześcioletniego chłopaka to jeden z nielicznych jeszcze w jego życiu chłodnych, jesiennych wieczorów, kiedy siedzi bezczynnie i patrzy na ciemniejące niebo i jeszcze szybciej ciemniejące zarośla wokół placu. Naprzeciwko nas, w odległości niecałych stu metrów, wznosi się szeroka, wielka ściana zachodniej części budynku szkoły. Na niej, w jej środku, jak samotny, skazany na bezterminową misję dozorca – lampa na krótkim wysięgniku. Patrzy w dół. Ma, zdaje się, oświetlać teren, ale nie oświetla.

Bezczynność chłopaka jest jednak pozorna. Wie o tym ojciec taki jak ja. Bo ten sam wieczór, tego samego dnia, tej jesieni i w tym bezruchu, wywołuje u mnie feerię impulsów zapisanych w czterdziestoletniej pamięci. Wszystkie wspomnienia zapachu, uczucia chłodu pełznącego przy ziemi, widoków martwiejącego pomarańczowego nieba łączą się z wieczorami pełnych tęsknot. I teraz właśnie przeszłość, i utrwalona latami tęsknota, i teraźniejszość, stapiają się razem, że trudno orzec (a owo orzeczenie jest właściwie niepotrzebne), czy to się dzieje teraz, czy to zaczęło się lata temu i trwa do dziś, czy jest to coś, co zawsze było, jest i będzie.

Bo jest dość prawdopodobne, że siedząc chłodnym wieczorem na szkolnym boisku w małym miasteczku, docieramy właśnie do sensu. Do sensu wszystkiego. To by się nawet zgadzało. Docieramy do tego, co jest niezmienne. Wiem o tym ja, ale ten mały nawet tego nie podejrzewa. Choć przypuszczam, że jakimś niezrozumiałym dla mnie sposobem – przeczuwa. Tak mi się wydaje, kiedy patrzę na niego. Bo jest dziwnie, jak na siebie, spokojny i zamyślony.

Krajobraz Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, fot. Piotr Kubic

Nie przestaje

Z cyku „Bajki na dobranoc”

Popatrzcie na niego. Próbuje stworzyć coś. Nie zdradzajmy dziedziny jego prób. Zresztą to nieważne. On może tego nie wiedzieć, ale my wiemy, a przynajmniej niektórzy z nas wiedzą, że dziedzina tworzenia nie jest ważna wobec tego, co chcemy tu zaznaczyć. Tak więc niech ci, którzy nie wiedzą, zaufają tym, którzy wiedzą, albo po prostu zaufajmy sobie nawzajem: to nie jest ważne, co próbuje stworzyć nasz bohater. Czy jest to interpretacja wiersza, czy krótki utwór epicki lub liryczny, czy próbuje zagrać na fortepianie „Dla Elizy”, ale mu się jeszcze nie udaje.

Najpierw, zanim zaczął próbować, błysnęła mu myśl, krótka chwila, w której zamarzył, a nawet wydawało mu się realne, może nawet uwierzył, że mógłby tworzyć całkiem dobrze. Nie zastanawiając się długo i żyjąc ową myślą, spróbował. Przez godzinę, może dwie poddawał się owej fali, niosła go, więc tworzył. Nawet zachwycił się tym, co powstało, a nawet sądził, że może być to początek… że na pewno jest to początek całkiem niezłego dzieła. Wiara i nadzieja trwały dwie godziny.

Gdy wstał, przeszedł kilka kroków po mieszkaniu, wyglądnął za okno, wrócił i spojrzał, dzieło zaczęło tracić sens. Czym prędzej łapał drobne nici, które jak pajęczyna rozpływały mu się między palcami, wreszcie pozostał jak na placu, na którym rozsypane cegły pozostawił w przypadkowych miejscach roztargniony murarz.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Co stało się dalej – moglibyśmy opisywać, lecz znów zaufajmy tym, który doskonale wiedzą, co się dzieje w takich przypadkach i twierdzą, bez wątpienia, że nie ma czego opisywać.

A teraz puenta. Następnego dnia nasz bohater zaczął wszystko od początku, a nie myślmy sobie, że skończyło się inaczej. Tak i trzeciego dnia i czwartego, a również piątego i tak dalej, i moglibyśmy zacząć podejrzewać go o co najmniej lekkie upośledzenie, nerwicę natręctw, uzależnienie, manię, jak i całą gamę opisanych (i jeszcze nie opisanych) w literaturze medycznej zachowań, pochodzących z pogranicza albo wręcz sięgających daleko poza granicę tego, co powszechnie uważa się za stan zdrowia psychicznego.

Skoro już wszczęliśmy owe niecne podejrzenia, niech będzie nam wolno jeszcze nadmienić, trzymając się terminologii budowlanej, że po kilku tygodniach stanęła wreszcie pierwsze cegła na cegle. Nieważne, że uporczywy twórca wielokrotnie je przestawiał, przymierzał, rozdzielał i łączył na nowo. Ważne, że po miesiącach chronicznych działań powstało coś, jak kawałek ściany z narożnikiem i początkiem otworu na okno.

Tak będzie z każdym, kto próbuje i nie przestaje.

Gdzie przed osiemnastoma laty

Jestem i układam się do snu w miejscu, w którym, przed osiemnastoma laty, żyłem. Wtedy już od pięciu lat, dzień po dniu. Napisać, że tamten czas, dziś, to jak sen – to banalne, nawet jeśli prawdziwe. Lecz prawda często jest banalna, nawet jeśli nie chcemy w nią uwierzyć, tak na początek; potem bronimy jej zaciekle przed banałem, a w końcu okazuje się nim, w sposób tak oczywisty, że nawet szkoda o tym gadać.

Za oknem pobłyskują czerwone światła na kominach elektrociepłowni, jak osiemnaście lat temu, z kilku kilometrów; według ściśle określonego interwału, przewidzianego przepisami, dla ostrzegania choćby samolotów. Nie zakryły je rozrastające się drzewa. Światła sugerują, że nic się nie zmieniło, ale przecież nie światła decydują o tym. Tylko moja pamięć, a raczej moja jej interpretacja.

Tutaj, a konkretniej, w pokoju obok, powstawały moje marzenia. Westchnienia pełne wolności zderzały się z uniwersytecką rzeczywistością, codziennością, a raczej – próbowały się zderzyć, bo udawało się im dopiero podczas sesji egzaminacyjnych, zdecydowanie za późno. Niemożność prostej oceny samego siebie po tak długim czasie (który wcale nie wydaje się długi), czy to nie zastanawiające?

Świadomość przemijania, prędzej czy później, skłania nas do przyjęcia je za normę, za coś warte co najwyżej wzruszenia ramionami. Mój syn płakał ostatniej nocy, tęskniąc za matką, której nie miał obok. Ja, mając cztery razy tyle lat, co on teraz, wierzyłem jeszcze w zbawczą moc obecności drugiego człowieka. To okazało się zbyt bolesne. Dziś – nawet niedojrzałe. Jesteśmy skazani na samotność, i dopiero kiedy zdamy sobie z tego sprawę, kiedy przyjmiemy to do wiadomości, pogodzimy się z tym i nauczymy się radzić sobie sami, wtedy dopiero może pojawić się drugi człowiek i wtedy zbawcza moc może zacząć działać. Gdybym chciał zmniejszyć ból mojego syna (a na pewno chciałbym), powinienem mu tę myśl jakoś przekazać, im wcześniej tym lepiej. Lecz przekazać, tak po prostu, nie jestem w stanie. Jak tylko skazać go na doświadczenie…

W tym domu, w pokoju obok, przeszedłem straszne chwile. Tutaj dotarłem do granic moich możliwości, których przedtem nie znałem, z których nie zdałem sobie sprawy, nawet, kiedy do nich dotarłem. Teraz patrzę na siebie sprzed dwudziestu lat i mam wrażenie, że widzę postać poruszającą się we mgle, nieświadomą tego, czego dotykała, z czym się spotykała.

Śmieję się na tę myśl. Bo ona sugeruje, że dziś już wiem. A co ja wiem? A czy przed dwudziestu laty też nie sądziłem, że wiem? Oczywiście, że tak sądziłem. Chcąc być uczciwym dziś i przy okazji dowieźć, że czegoś się jednak nauczyłem, muszę stwierdzić, że… nie wiem. Co najwyżej – podejrzewam, przeczuwam, wierzę lub przynajmniej – mam nadzieję. Chwytam się jej, jeszcze raz, zaczynając od początku. Próbując najuczciwiej jak mogę podejść do samego siebie, a potem, jeśli starczy sił, do tego, co wokół…

Nieskończoność (pola) fot. Piotr Kubic

Dlaczego to zdjęcie jest tutaj?

Zrobiłem je, ponieważ urzekły mnie poziome pasy słomy. Wśród nich nie ma żadnego elementu, który by świadczył o tym, że mają swój początek lub koniec, że coś zmienia się w ich przebiegu. Wydaje się, że przemierzają przestrzeń w nieskończoność, ciągle takie same, nierozróżnialne, jednakowe, bez początku i końca. Są bezimienne jak nasze życie, jedno z wielu, nawet jeśli dla nas samych ciekawe, to z perspektywy czasu i przestrzeni nie różniące się od innych. Takie (po prostu) sobie.

Pies też ma pomysły

O, inny ciekawy fragment z Maraia:

Uważaj, by pomysł nigdy cię nie porwał, i nie zmuszaj się do twórczej pracy przed czasem. Bo sam pomysł jest niczym. Pies też ma pomysły. Każdy partacz ma notes pełen doskonałych pomysłów – literackich, socjalnych, politycznych. „Dobry pomysł” błyska, bo coś przeczytałeś, usłyszałeś bądź czegoś doświadczyłeś, bo jakieś ziemskie zjawisko dotknęło naskórka twojej duszy – a ty już ostrzysz ołówek i z pomysłu wyciosujesz dzieło, powodujesz, że do rozmiarów dzieła puchnie to, co jest niczym innym, i niczym więcej, jak pomysłem! Uważaj, bo to pokuszenie jest częste w życiu twórcy. Nie tylko dzieła winny leżakować latami; także pomysły. Jeśli z pomysłu nie wyniknie przeżycie, odrzuć go, jakkolwiek byłby mądry, kuszący i gustowny. Przeżycie pisze się samo; pomysł piszesz ty. A to niedobrze.

Sandor Marai, „Księga ziół”, Czytelnik, Warszawa 2009, str. 115

Sandorze Marai, jesteś wielki.

Samotny pan na rowerze

Krakowskie ulice. O godzinie 22:17 tak ciepłe, że nawet zmarzluchy, takie jak ten pan na rowerze, mogą dziś czuć się dobrze w koszulkach z krótkimi rękawami i krótkich spodniach. Skąd wiem, że ten pan to zmarzluch? Znam go nieźle. Wiem na na przykład, skąd właśnie wyjechał i dokąd zmierza. Z dużym prawdopodobieństwem mogę nawet określić, co będzie robił później, kiedy odstawi rower i wejdzie do swojego pokoju.

Domyślam się też, o czym teraz myśli. Otóż wyobraża sobie, jak te same krakowskie ulice odczuwa się o godzinie 22:17 ale 11 stycznia. Czy w styczniu jeździ on na rowerze? Tak, zdarza mu się. Zdarzało mu się jeździć o godzinie 22:17 w styczniu. Teraz czuje, jak dwudziestostopniowe powietrze owiewa go, ale on, dla kontrastu, przywołuje z pamięci dwunastostopniowy mróz i siebie na rowerze, w nim. Dlaczego to robi? Zdaje się, że należy do gatunku przekornych. Bardzo możliwe, a nawet jest pewne, że właśnie w styczniu, sunąc po zaśnieżonym bruku i opanowując uślizgi opon, myślał o lecie i o sobie, jak w krótkich spodenkach przemierza nocną atmosferę Krakowa.

Zostawmy go już, niech spokojnie odjedzie. Przecież i tak wiemy, co zrobi za chwilę, ale nie będziemy tego opisywać. Bo on, zsiadłszy z roweru i wszedłszy do swojego pokoju, mógłby zasiąść do komputera, znaleźć tego bloga i przeczytać. A wtedy, najprawdopodobniej, zrobiłby na przekór. Nawet jeśli miało by mu to nie wyjść na zdrowie.

Z cyklu: Znalezione listy

Basen składa się z trzech pól wypełnionych wodą. Najgłębsze podzielone jest na podłużne pasy za pomocą plastikowych pływaków nawleczonych na linki. Woda jest tam chłodna i choćby dlatego niewielu decyduje się w nim zanurzyć. Środkowe pole sąsiaduje z małym kręgiem jacuzzi, jego głębokość pozwala szkolnemu dziecku stanąć na dnie, a usta utrzymać nad powierzchnią wody, choć z trudem. Wpada do niego kilka silnych strumieni podwodnych i jeden – znad wody, wypływa ze spłaszczonej rury, która wznosi się z wyłożonego drobnymi, niebieskimi płytkami nabrzeża. Środkowe pole łączy się z najpłytszym poprzez małą przerwę w nabrzeżu, która jednak zawsze przegrodzona jest metalową, lśniącą balustradką o dwóch wewnętrznych szczebelkach.

Właśnie tam też, w rogu basenu, rozwija się spiralą z góry, pomarańczowa, duża rynna. Do jej szczytu prowadzi boczna klatka schodowa, a tam, gdzie się spotykają, na górze, świeci się czerwone światełko, ale co jakiś czas, na chwilę, zmienia się na zielone.

Po zjeżdżalnią, w hali, pozostaje sporo wolnego, niewykorzystanego miejsca. Zresztą trudno je wykorzystać, bo promieniście rozchodzą się tam metalowe wsporniki, na różnej wysokości. Przechodzenie pod nimi grozi urazem głowy i ramion, dlatego zagrodzono tę część. Stoi tam kilka nieużywanych, plastikowych leżaków. Na jednym z nich widnieje biały przedmiot, jak złożona na pół kartka.

basen, fot. Piotr Kubic

Rzeczywiście, to kartka. Do tamtego miejsca dotarła sprzątaczka, która około godziny czternastej, czyli w połowie dniówki, obchodzi basen. Kartka leżała tam jakiś czas, bo lekko przykurzyła się podobnie jak wokół niej leżak. Zdziwiło to sprzątaczkę, bo nie uważała się za osobę nieuważną ani leniwą. Zbieżność kolorów przemawiała na jej korzyść, bo biel na bieli nie zawsze udaje się zauważyć.

Wewnętrzna część strony była pokryta równym, choć niezbyt wyraźnym pismem. Były to jakieś przemyślenia, czemu sprzątaczka niezbyt się dziwiła. Nieraz widziała na basenie zamyślone osoby. Najczęściej w jacuzzi, która z jednej strony otwiera się na halę i znajdujące się na jej dłuższym boku wielkie okno. Za nim stoją wysokie drzewa w parku miejskim, między ich koronami prześwituje niebo. Zamyślone osoby widuje najczęściej w południe, kąpiący się w najcieplejszej, płynącej silnymi strumieniami wodzie kierują twarze w stronę okna i drzew, i mogą tak patrzeć, podczas gdy minuty upływają na elektronicznym, basenowym zegarze.

Niczego już nie wiem na pewno, przed niczym nie mogę się uchronić. To, o czym myślałem, że nigdy nie będzie mnie dotyczyć, właśnie mnie spotyka. Z czego się śmiałem, powtarzając za znajomymi popularne żarty, objawia się niebawem moją praktyką życia. Myślałem „jestem inny niż inni”, a okazuje się, że jestem taki sam. Co więc mogę powiedzieć o sobie? Co przewidywać, co postanawiać? Nie wiem. Pozostaje tylko patrzeć, jak okoliczności zmieniają się wokół mnie i we mnie, szybciej, niż jestem w stanie je zrozumieć i zareagować. Tak, najbezpieczniej byłoby tylko patrzeć…

„No i popatrzył sobie”, sprzątaczka wsunęła kartkę do kieszeni ciemnobordowego fartucha.

Nie wszystko jedno

Było już ciemno, kiedy zbierali rozrzucone w trawie zabawki. W altanie, na trzech stołach, z których każdy inny, zostały brudne talerze, filiżanki, jednorazowe kubki. W altanie ciągle nie ma elektryczności, i żeby jej nie było jak najdłużej, pomyślał. Na przekór.

Pomiędzy koronami drzew, na północnym zachodzie, daleko, jeszcze paliło się niebo, mocnym pomarańczem. Ale już tylko w jednym miejscu, gasnąc nagle na linii horyzontu. Za kilka dni nadejdzie ten najdłuższy dzień i słońce zajdzie w najdalszym miejscu w kierunku północy. Potem znów z każdym wieczorem zacznie przesuwać się na zachód, aż w grudniu, najkrótszego dnia, zajdzie na południowym zachodzie. Drzewa będą wtedy nagie, homo sapiens otuli się ciepłą kurtką. Za sześć miesięcy.

Cóż to jest sześć miesięcy. Po nich nadejdzie kolejnych sześć i może znów te urodziny. Nie wiadomo.

Czy można polubić to, że tak naprawdę niczego nie wiadomo?

Chyba można. Tak mu się teraz zdaje, wieczorem, a słońce już zaszło. Lecz może jutro przestanie się wydawać…? A jednak ma nadzieję, że uda mu się polubić i ten stan (że nie lubi, gdy nic nie jest pewne). Mówiąc więc uczciwie, jest w stanie się cieszyć i z tego, że uda mu się polubić różne stany, nawet kiedy mu się nie uda, albo kiedy stany wcale nie wskazują na lubienie czegokolwiek. I wbrew pozorom, wcale nie chodzi o to, że jest mu wszystko jedno.

Przed domem rosną te same iglaki, co sześć miesięcy temu. Delikatny, nocny, późnowiosenny wietrzyk przeciska się między igłami, a słychać go wewnątrz ponieważ okno jest uchylone. W grudniu dźwięk porywistego, zimnego wiatru przeciśnie się przez zamknięte wtedy okno. Wystarczy więc zamknąć oczy, by pomyśleć, że właśnie jest grudzień. Operacja zaiste absurdalna, bo kto w czerwcu wyobraża sobie grudzień i po co?

Może więc chodzi o osobowość, która zwykle jest myślami nie tu, gdzie ciałem. Na przekór, próżno liczyć na koniec tęsknoty. Lecz i ten osąd nie musi być słuszny, może się tak tylko wydawać, zwłaszcza wieczorem, po zachodzie słońca. Znów niczego nie wiadomo i na szczęście udaje mu się polubić ten stan, a nawet jeśli mu się nie udaje, to i tak lubi to, że mu się nie udaje. Na przekór przekorze, albo zupełnie w zgodzie z nią.

Teraz więc, kiedy ciągle nic nie wydaje się pewne, to wszystko wydaje się już jasne i wreszcie można zasnąć.

Odcisk buta

Całkiem możliwe, że wieczorne niespełnienie, które nie pozwala zasnąć, ma w swojej istocie wiele wspólnego z lękiem przed nieistnieniem (śmiercią). Zasypiając tracimy kontrolę nad sobą, świadomość nie istnieje, człowiek nie może stwierdzić niczego, nawet tego, że istnieje, tylko po prostu śpi.

Chyba każdy, któremu blisko do śmierci, ma chęć pozostawienia czegoś po sobie, choćby drobnego śladu. Ja, zanim usnę, chcę coś napisać. To jak ostatnie tchnienie, a skoro ze mnie ujdzie, staję się spokojny i czuję, że teraz mogę… zasnąć.

Dzisiejszy ranek wydaje mi się jakbym przeżył go tydzień temu. Tak wiele się zdarzyło do teraz. Lecz w końcu, w pościeli, to wszystko zdaje się za mało. Brak śladu jak odcisk obuwia na leśnej drodze, potwierdzającego, że ktoś tędy przechodził, choć go teraz już nie ma…

Cisza wypełniona wieczorem

Zgasł wreszcie długi dzień. Ostatnie jego światło było rozproszone, pochodziło z ciemniejącego nieba. Słońce, które pochyla się nad horyzontem, a potem za nim się skrywa (co stwierdza obserwator na ziemi) oświetla jeszcze położone wyżej chmury. Tak było u nas, gdy dom stojący na skarpie spoglądał w dół ciemnej ulicy, lecz zerknąwszy z kuchennego okna w górę, w stronę wschodu, widzieliśmy jakby ośnieżone szczyty górskie, oświetlone promieniami niedostrzegalnego już dla nas słońca mleczne skłębienia chmur, tylko ich górne grzbiety.

Potem, siedząc przy oknie wychodzącym na zachód, z wysokości pierwszego piętra widziałem już tylko kawałek bladoniebieskiego nieba, niewielki, jaki pozostał między drzewami i dachami sąsiednich domów. W dole – ciemnie podwórko. Za mną usypiały dzieci, w takt czytanej przeze mnie historii przejęły rytm słów i zamieniły go w spokojne oddechy.

Wieczorna cisza, która wypełniona jest szumem opon przejeżdżających samochodów i tykaniem ściennych zegarów. Szmerem wody w kranie za ścianą, u kuzynki-sąsiadki oraz szumem, który słyszy się w centrum mózgu, dokładnie między prawym i lewym uchem, między oczami a potylicą. Prawdziwą ciszę spotkać można chyba tylko we śnie.

Przeniosłem się do kuchni przed chwilą. Moje biurku jest w przedpokoju i zwykle tam pracuję, lecz towarzyszą mi tylko ściany, nawet jeśli wiszą na nich mapy nieba oraz plakat „Kosmosu” Gombrowicza. Teraz patrzę za okno siedząc w ciemności. Zza uchylonego skrzydła okiennego dochodzi odgłos jakby daleki, lecącego samolotu. Ale on nie cichnie tak, jak przelatujący samolot; wiem, że to agregat chłodniczy w sklepie po drugiej stronie ulicy. Agregat to banał, ale to nie ma znaczenia, skoro przywołuje historie przemierzania Kosmosu opisane przez Lema.

Ioana przysyła mi smsy zza dwóch granic, siedmiuset kilometrów. Otwieram szerzej okno, chłodny oddech ogarnia twarz. Zapach wydaje się taki sam, jak w tych wielu miejscach, które pamiętam, w których czaiła się tajemnica. Gdy miałem dziesięć lat ciemność w górskiej wiosce niedaleko Myślenic była tajemnicą. W niej wychował się mój ojciec, a gdy chodził nocą przez las, drogowskazem były mu gwiazdy. To opowieść dla mnie tak baśniowa jak marzenia człowieka o spędzeniu jednej doby na Marsie. Z tą jedną wioską związała mnie moja rodzina, tam przyjeżdżaliśmy i ją będę wspominał dopóki będzie żyła moja pamięć. Dla mnie niezwykła, choć takich wiosek i takich babć jak moja, w okolicy były setki, a w całej Polsce – tysiące. To przecież normalne, ale dla mnie – niepojęte, bo jest w tych dwóch faktach jakaś nieciągłość, niespójność, jakby pochodziły one do dwóch zupełnie różnych światów.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Ucichł jednak chłodniczy generator, znikł na chwilę tworzony przez niego czar tajemnicy. Beniamin przyszedł do mnie przez ciemność, obudził się. Wysuszyłem nieco wilgotne włosy, przebraliśmy górną część pidżamy i odprowadziłem go do łóżka, nad którym szybko rozległ się jego miarowy oddech.

To, że siedzę sam w kuchni wzięło się stąd, że nie ma w pobliżu mojej dziewczyny. Gdyby była, nie byłbym tu, w ciemności, nie siedziałbym przy otwartym mi w twarz oknie, nie ubrałbym czapki z daszkiem i polaru, nasunąwszy na głowę jego kaptur. I nie pisałbym. Więc skąd się bierze to pisanie?

Zapach ciepłego wieczora to też wspomnienie letnich obozów w wiosce niedaleko Koszalina. Kiedyś spałem tam tuż przy otwartym oknie, usypiał mnie ciepły chłód nocy, a budziło chłodne ciepło poranka. Dziś myślę, że było to jedno z najszczęśliwszych doświadczeń w moim życiu. I sumując już brawurowo i nieodpowiedzialnie najróżniejsze wrażenia i przemyślenia napiszę, że wszystkie sztuki teatralne, powieści i wiersze, skomplikowane dzieła muzyczne, malarskie i wszelakie zaczynają się i prowadzą do tego stanu, w jaki się wpada zasypiając wśród traw z widokiem na stojące drzewa. Drzewa czy to wśród letnich liści, czy nagie, z biegnącymi po nich strużkami zastygłego lodu.