Przekraczam próg przedszkola – budynek w stylu socjalistycznym, wejście z dużymi oknami, ale osadzonymi w żelaznych ramach – estetyka odbiegająca od współczesnej. W korytarzu tuż za wejściem – kółeczko dzieci. Przy jednym stoi pani, w ręce – kijek.
– Uspokój się, bo jak ci przyłożę!…
Jak za starych, moich, dobrych oczywiście, czasów.
– Dzień dobry – mówię. Pani kieruje na mnie pytający wzrok, ale już dostrzegła moją minę, już wie, że pomyślałem o projekcie nowej ustawy w sprawie przemocy wobec dzieci. – Przyszedłem zobaczyć wyniki.
– Tutaj, na tablicy – wskazuje.
– Dziękuję.
Rzucam szybko okiem. Jest? Nie ma?? Przecież ma być pod "ku". No i jest! Sprawdzam jeszcze raz i jeszcze – ba, mogło mi się przewidzieć. Ale dostrzegam wyraźnie – pod numerem 60. Sara.
Przeglądam inne ogłoszenia, zaczynam je czytać, a pani odbiera to jako zagubienie. I spieszy mi z pomocą.
– Tutaj jest lista przyjętych, a tam lista rezerwowych…
– Tak tak, już wiem.
– Jak się nazywa pańskie dziecko? – jest zbyt uprzejma.
– Ależ proszę pani, dziękuję, jeszcze umiem znaleźć, przynajmniej tak mi się wydaje.
Że też muszę od razu podpadać! Tą miną, tą ustawą (choćby tylko w myślach) i tym sarkazmem!
Wróciłem do ogłoszeń. "Dyrekcja przedszkola informuje…", "Rodzice zobowiązani są…", "Zajęcia taneczne…", "Opłaty za…", "Różnica w zachowaniu dziecka w domu i w przedszkolu…" Zrozumiałem, że za kilka miesięcy rozpocznie się nowy rozdział, i że Sara wejdzie w tryby, a my razem z nią. I tak już przez następne kilkanaście lat. A w zasadzie do emerytury – jej emerytury – której ja nie spodziewam się już zobaczyć.
Wychodząc zauważyłem, że wszystkie dzieci mają kijki takie, jak pani prowadząca. A, to są zajęcia ruchowe! Więc może nie jest tu tak strasznie.
Sara i jej autoportret