Lepsza jakakolwiek decyzja, niż żadna

Nie raz zastanawiasz się, czy podjąłeś dobrą decyzję. Pomińmy tutaj kwestię tego, jaka decyzja została podjęta. I zwróćmy uwagę na to, że w ogóle została podjęta jakaś decyzja.

Niektóre nie tak głupie książki mówią, że podjęcie jakiejkolwiek decyzji będzie zawsze lepsze, niż nie podjęcie żadnej. Jeśli więc zastanawiasz się, czy podjąłeś właściwą decyzję, to możesz i tak się cieszyć, że w ogóle podjąłeś jakąś.

Ludzie próbują czasem wyrwać się ze stagnacji, ale paraliżuje ich wizja, że cokolwiek by się zmieniło. Paradoksalnie, często lepiej zmienić cokolwiek, niż tkwić w sytuacji patowej. Nawet, jeśli zmiana jest niemiła, drastyczna, powoduje sprzeczne i silne uczucia.

I kolejna rzecz – doprowadzenie do sytuacji, w których stają naprzeciwko sobie jawnie sprzeczności, jest bardzo kształcące. Wierzę w to, że lepiej się nie oszukiwać, nawet jeśli jest to bolesne, niż trwać w niedopowiedzeniach.

Nieuniknione uczucia

Tkwią w nas uśpione, ale silne lęki, które czasem, w pewnych konfiguracjach przestrzeni, osób, nastrojów, dochodzą do głosu i biorą zupełną kontrolę nad nami. Logiczne myślenie zdaje się nie działać. Ależ nie, ono działa, ale jest zupełnie podporządkowane lękom. Wtedy z łatwością znajduje się wszelkie argumenty, które potwierdzają, że strach jest uzasadniony. Nie ma innej opcji, inne możliwości nie istnieją.

Ogarnia mnie gorzki śmiech kiedy czasem ktoś powie, że to logika ma panować nad emocjami i koniec kropka. Postulat jest nie tylko utopijny, ale chybiony nawet, gdyby rozpatrywać go jako abstrakt ideologiczny. Bo ludzka konstrukcja jest z góry określona – najpierw jest emocja, a dopiero potem, ewentualnie, może zadziałać logika. Bez emocji człowiek nie jest w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji, czyli w konsekwencji – żadnego działania.

Dlatego, żeby zapewnić sobie w miarę jako takie życie, trzeba próbować wpływać na swoje emocje. To jest trudne, bo działa jak bomba z opóźnionym zapłonem. Na emocje, które będziemy czuć za pół roku, za dwa czy pięć lat pracujemy już dziś i pracowaliśmy w ciągu poprzednich lat. Własne emocje trzeba obchodzić z tyłu, okrężną drogą, bo zaprzeczyć im, rozkazać im się nie da. I co gorsza – emocje i tak trzeba przeżyć, i tak nas dopadną. Również te okropne, czyli rozczarowanie, opuszczenie, strach. Nie uchronimy się też od nienawiści, na pewno – od zazdrości.

Błogosławić pustkę

Nie mam siły. W takich chwilach zastanawiam się i powątpiewam, czy udało się zrobić coś sensownego dzisiaj. Próbuję sobie przypomnieć.

Tak, było coś sensownego, ale zły nastrój i zmęczenie potrafią storpedować pozytywne wnioski.

O, psy szczekają w okolicy. Są jeszcze jakieś psy. Myślałem, że w ciągu zimy wyniosły się wszystkie. „Wyniosły się” to oczywiście eufemizm, bo żaden pies, który szczeka w zagrodzie, nie może ot tak się wynieść z wiadomego sobie tylko powodu.

 Pustka pól

„Błogosławić pustkę” – kołacze mi się w głowie taki tytuł. Może jakiegoś opowiadania science fiction, których kiedyś czytałem dużo. „Błogosław rojne miasta” to z kolei utwór Marka Bilińskiego, lecz jego nastrój zupełnie nie pasuje do tego panującego w piątek wieczorem, wiosną, w starym centrum Krakowa. „Wódeczka za trzy złote!”, ten gromki okrzyk usłyszałem w przejściu przez środek Sukiennic, o godzinie dwudziestej drugiej. Powiedziałbym, że nigdy nie wziąłbym do ust niczego w takiej cenie w pubie, bo brzmi to zbyt ryzykownie: albo płyn będzie zabójczy dla organizmu, albo to taka speluna, że w czasie jego wychylania ktoś sięgnie do mojej kieszeni, żeby wyciągnąć portfel. Nie jest przecież tajemnicą, że w Krakowie w centrum, w barach, pubach, klubach i jak je tam nazwać najłatwiej można stracić telefon, portfel i cokolwiek innego wartościowego.

W małym miasteczku wyludnione ulice szumią przeciągłą ciszą.

Powrót wieczorem

Martwa cisza panuje w domu. Czy to możliwe, że jest tak cicho? Może to złudzenie, bo przed chwilą był jeszcze szum opon na asfalcie, odgłos silnika i pędu wiatru opływającego karoserię.

Słychać jednak delikatny, niewidzialny dźwięk jakby samolotu lecącego gdzieś wysoko w ciemności. A może to jakaś maszyna, pracująca w sklepie spożywczym naprzeciwko? Agregat wielkiej chłodziarki na przykład. Zresztą brzmiał tak samo zawsze. Lecz umilkł teraz, a ciągle zdaje się, że gdzieś w górze, daleko, mknie samolot.

Na podwórku kładła się jasna plama, podwójne romby wyświetlone jak projektorem. Na piętrze paliło się światło w pokoju dzieci. Można pomyśleć, że jeszcze nie śpią, choć dochodzi północ. Ale w pokoju panował bezruch i kołysały się dwa spokojne oddechy. W rozświetlonym pokoju, jak podczas słonecznego dnia. Obraz jak z Latającego Holendra, na którym wszystko zamarło nagle i tak pozostało na zawsze. Otwarta do czytania książka, pióro, które przerwało pisanie w połowie zapisu dziennika okrętowego, krzesła odsunięte od stołów, jakby ktoś właśnie wyszedł i miał zaraz wrócić.

W kuchni kłapie zegar. Ach jak kłapie niestrudzenie…!

Kto więc powiedział, że jest cisza.

Nie składam Wam życzeń

Święta takie ja te zasługują na szczególne życzenia. A z tymi jest problem. Bo jak, po czterdziestu kilku razach składania życzeń, sformułować jeszcze coś szczególnego?

Otóż da się. Lecz nie na szerokim forum. Na to trzeba głębszej refleksji, której nie da się wymyślić w pięć minut. Trzeba rozmowy z przyjacielem, szczerej, a jej przebieg trudno przewidzieć przed rozpoczęciem. Mógłbym porozmawiać z każdym z Was, jeśli tylko chcielibyście, i jestem pewien, że byłaby to ciekawa rozmowa.

Zaś głębszej refleksji nie można przełożyć na obrazek z jajeczkami i kurczaczkiem. Zresztą rozsyłanie tego samego obrazka do wszystkich znajomych graniczy z uwłaczaniem im. Nie mówiąc o uwłaczaniu samemu Świętu. Jakby nie patrzeć – składanie życzeń na forum to co najwyżej kurtuazja.

Święta Wielkanocne to coś bardzo wewnętrznego, o wiele bardziej, niż te grudniowe. Tam jest tylko radość, tutaj – przede wszystkim dramat, a potem radość. Radość wygląda inaczej, kiedy zostaje poprzedzona tragedią, poczuciem bezsilności, zniewagą. A potem, gdy uda się powstać, ale bez chęci zemsty. Tak jak u Hioba. Istota Świąt Wielkanocnych przechodzi ciągle moją zdolność pojmowania. Mimo, że od wielu lat, co rok, słucham, czytam, zastanawiam się i wspominam najstraszniejsze chwile przeżyte przez Zbawiciela.

Fascynujące rzeczy, które nie są nowe

Czyż nie jest coś fascynującego w tym, że dostaje się na przykład narty, których wcześniej już ktoś używał, ktoś mi nieznajomy? Jadąc wyciągiem narciarskim zabijam nudę i rozmyślam o tym, jakiego śniegu dotykały moje narty, zanim trafiły do mnie. Może był on alpejski…? Nigdy nie byłem w Alpach, więc może były tam przynajmniej moje deski. Kim był poprzedni właściciel? Może była to kobieta? Czy jeździł szaleńczo od rana do wieczora, kiedy już wyruszył na stok, czy rekreacyjnie, przepijając co dwa, trzy zjazdy, ciepłą herbatą…

Mój samochód skończy w tym roku dwadzieścia jeden lat. Przypominam sobie, że dwadzieścia lat temu jechałem z przyjaciółmi z Krakowa do Kryspinowa. Kierowałem samochodem, który wtedy też miał dwadzieścia lat. A przed nami wlokła się szeroka jak szuflada, czarna karoseria eleganckiej (w tamtym czasie) i nieosiągalnej dla nas limuzyny. Dziwiliśmy się my młodzi, jak można jechać tak leniwie samochodem, który mógł mknąć szybciej niż dwieście kilometrów na godzinę. Dziś siadam za kierownicą właśnie tego modelu… Nieosiągalne stało się z czasem osiągalne. A czy ma jakieś znaczenie to, że zaledwie dwadzieścia lat później?

A może to dokładnie ten sam samochód! To byłoby niezwykłe…

Przemijanie. Kierowca swojego pierwszego auta pamięta, jak na karoserii zobaczył początki rdzy. (Może podobnie czuje przystojna kobieta, która zauważa u siebie pierwsze zmarszczki.) Rdza z czasem będzie coraz wyraźniejsza, coraz częściej będą też pojawiać się awarie, a właściciel będzie próbował ratować co się da, jak długo tylko będzie miało to sens. (Miesiąc temu odkręciłem dolne światła przeciwmgłowe, ratowanie ich nie miało sensu.)

Cicha radość. Cicha, bo się nią nie chwalę. Nie chwalę się, bo raczej nie ma komu. Bo kiedy próbowałem się nią chwalić, słuchacze patrzyli na mnie dziwnie. Radość polegająca na utrzymywaniu przy życiu czegoś, co inni dawno by już wyrzucili i kupili nowe. Nie chodzi o utrzymywanie rzeczy bezwartościowych, lecz takich, które ciągle mają swoją wartość i czar, mimo, że wyglądają na bezużyteczne, a według niektórych wręcz wstydliwe. Jak samochód Pana Samochodzika.

Sklepy z używanymi ubraniami. W naszym małym miasteczku, w centrum, są co najmniej cztery. Kiedy idę tam, bo potrzebuję nowych (starych) spodni to czuję, że naprawdę mogę wybierać wśród rzeczy, na które mnie stać. Może to wrażenie pozostało z dzieciństwa, gdy często słyszałem, że nie mamy pieniędzy. Nie wiem do końca jak było, ale tak zapamiętałem. A potem, kiedy zacząłem żyć z moją dziewczyną, nie mieliśmy pieniędzy, to fakt. Może wtedy właśnie jest najtrudniej iść do takiego sklepu.

Dziś nie mam podobnych kompleksów, uśmiecham się tylko, że ktoś mógłby mi zarzucić, że kupując używane, fajne spodnie za sześć złotych, nie przyczyniam się do wzrostu produktu krajowego brutto. Jakoś nie obchodzi mnie tak rozumiany patriotyzm. Próbuję też trzymać się z dala od wszystkich ideologii życia na fali, które próbują wycisnąć z nas maksimum pieniędzy. Jeśli nie muszę brać kredytu, by kupić nowszy samochód, to po co miałby to robić? Auto za czterdzieści tysięcy wcale nie musi być bardziej trwałe od tego za piętnaście.

W naszym świecie ciągle są nisze, takie małe schowki, w których można nieźle się odnaleźć. Najgorsze to płynąć z falą, to najmniej ciekawe i najdroższe, wbrew pozorom. Jeśli tylko uda się uwolnić od szeroko wciskanej nam ciemnoty – musisz to lub owo mieć, masz się tak a tak ubierać, trzeba być takim a takim.

Volki z wiązaniami Salomon

Jedziemy na Małe Skrzyczne

Sara i Beniamin. Jedziemy na Małe Skrzyczne.

Jadę na nartach. Mam Volki z wiązaniami Salomon, kupione za jakieś marne pieniądze, bo znajomy z mojego miasteczka przywozi takie z innych krajów, wypełniając całą furgonetkę. Chce mi się śmiać, ale nie potrafię tego dobrze tego wyjaśnić. Trzydzieści lat temu zaczynałem się uczyć jazdy na nartach, mając polski sprzęt Polsport Compact i wiązania Gamma. Narty były dla mnie za długie, ale takie udało się kupić. Wtedy też nie miałem pojęcia, co to narty carvingowe. Jazda na stokach w Polsce była walką o przetrwanie, bo nie znaliśmy pojęcia utrzymanie trasy.

Na zachodni sprzęt narciarski patrzyliśmy nawet nie z zazdrością, tylko podziwiając lśniące plastiki o pastelowych kolorach, pogodzeni z tym, że nie możemy go mieć. Było fajnie.

Dziś mam sprzęt i tak lepszy od tego, o którym kiedyś marzyłem. Te narty, których ktoś już nie chciał, po naostrzeniu jeżdżą genialnie w porównaniu do moich sprzed trzydziestu lat. I tak sobie myślę, że niczego więcej mi nie trzeba. Z pewnością nowe Volki z kolekcji 2014/2015 w cenie 3499, przecenione z 4999, biją moje na głowę. Ale wcale mnie to nie interesuje i chyba to mnie tak śmieszy.

Sprzeciw początkiem samodzielności…?

Skąd bierze się tyle zniechęcenia rodziców względem dzieci? Dziecko, które jest już pełnoletnie i chce coś zrobić według własnego planu, spotyka się tylko z wątpliwościami, ubolewaniem, opiniami w stylu „tak się nie robi”. Ale nie same słowa są problemem, tylko ton, w jakim zostają wypowiedziane. Ton bezwarunkowy, bezdyskusyjny, ton oczywistości.

Przypominam sobie rodziców, którzy na różne sposoby próbowali odwieźć swojego dorosłego syna i jego żonę od wyjazdu za granicę. „Nie dacie sobie rady” brzmiała diagnoza. A może niepotrzebnie ubolewam? Bo taka postawa rodziców tym bardziej prowokuje młodych do samodzielności. Do podjęcia własnej decyzji wbrew. Do sprzeciwu. Sprzeciw jest dowodem na to, że ktoś, kto się sprzeciwia, rozpoczyna wreszcie własną drogę.

To chyba nie jest do końca wyjaśnione, którzy rodzice wychowują bardziej samodzielnego człowieka. Czy ci, którzy bardzo go kontrolują i ograniczają, aż wreszcie on ma tego dość i zdecydowanie zrywa pępowinę. Czy ci, którzy są liberalni i częściej pozwalają młodemu w jakimś zakresie samodzielnie eksperymentować i brać na siebie konsekwencję własnych poczynań. Może czyta to jakiś psycholog albo pedagog i wyrazi swoją opinię? Ciekawy jestem, na ile jest prawdopodobne usamodzielnienie się młodego człowieka bez sprzeciwu?

Próbuję obserwować, to wszystko co mogę

Niezwykłe, przerażające przeświadczenie, że tak niewiele ode mnie zależy. Prawie nic. Mam dzieci i próbuję jakoś na nie wpływać, na ile pozwala czas i moje zdolności. Ale czy potrafię ogarnąć to, co się z nimi dzieje, jakoś sprawdzić, co mają w głowach i co ja w tych głowach zmieniam, kiedy wchodzę z nimi w interakcję… Życie to poruszanie się we mgle, a naszym zadaniem jest przyzwyczaić się do tego. Czy nasze działania coś zmieniają? Ale nigdy nie wiemy, co tak naprawdę. Przypisywanie sobie zasług, że komuś pomogłem, uratowałem, choćby tylko zmieniłem, jest buńczucznym wyobrażeniem, które tylko człowiek nieświadomy może sobie knuć.

To, co dzieje się wokół, przy czym pracuję, z czym się zmagam, i tak idzie własnym torem. Wszystko, na co ewentualnie mógłbym się zdobyć, gdybym miał tylko odpowiednią ilość odwagi, to patrzeć, ale już nie wyciągać wniosków, przynajmniej nie na poważnie. Płynę na fali, która mnie unosi, próbując nieznacznymi ruchami dłoni zanurzonych w wodzie choć trochę zmienić kurs. To niepoważne, dramatyczne, śmieszne.

Zresztą nigdy też nie wiadomo, czy emocje, które się przeżywa, nie biorą się ze zwykłych, zwierzęcych hormonów. Całe to piękno podczas słuchania muzyki, albo kontemplacji obrazu czy czegokolwiek innego, to tylko substancja chemiczna, która gdzieś tam w trzewiach się wydziela, a w innych trzewiach ginie.

Miłość, przywiązanie, obowiązkowość, odpowiedzialność, to może też tylko hormony, a niepotrzebnie przypisujemy im szlachetne źródło. Zachwyt drugim człowiekiem w większości przypadków to po prostu seks, czyli zwykła różnica płci i zaprogramowany nam pociąg jednej do drugiej. Byłoby lepiej, gdybym przeżywać mógł nie ja, ale ktoś inny, pozostawiając mnie tylko analizę i próbę poskładania tego, co widzę, w sensowną całość.

Męczące uczucie, że czegoś nie rozumiem… Nie pozwalające usnąć…

Basia

Żeglując po zasobach YouTube.com trafiłem na Basię. Miałem kasetę Basi, gdy jeszcze nie marzyłem by nosić ze sobą odtwarzacz CD, tylko walkman kasetowy. Kiedy to jej słuchałem? W czarnych chwilach, gdy byłem studentem. Albo gdy jechałem pociągiem na kurs żeglarski nad Zalew Chechło. Czyli musiało być to jakieś dwadzieścia lat temu. Czyli nie pięć lat wstecz, nawet nie dziesięć…

Ten upływ czasu dotarł do mojej świadomości, gdy na youtube zobaczyłem koncert Basi z 2013 roku, ale nie chodzi rzecz jasna o koncert, ale o nią samą…

Popatrzyłem na podpis pod filmem, potem posłuchałem głosu i nie miałem wątpliwości – to Basia Trzetrzelewska. Ale obraz nie zgadzał mi się z tym, który zapamiętałem, jak mi się zdawało, kilka lat temu. Nie kilka lat, ale dwadzieścia…

Przesuńcie suwakiem i popatrzcie na zdjęcia Basi. Różnica jest ogromna. Nie chodzi przy tym o głupie pastwienie się nad losem kobiet w ogóle, nad zmieniającym się ich wyglądem wraz z czasem. Chodzi o sam upływ czasu, a raczej o to, co w trakcie tego upływu się zdarza. Jakie mnóstwo zdarzeń, które zmieniają nas, niepostrzeżenie z dnia na dzień, ale ogromnie z perspektywy zaledwie dziesięciu, dwudziestu lat.

Wraz z Basią, jaką zobaczyłem z 2013 roku zdałem sobie sprawę, że pewien rozdział mojego życia odszedł w sposób nieunikniony ale i niezauważony przeze mnie. Że rozdział się zamknął mimo, że twierdziłbym coś zupełnie przeciwnego, że przysięgałbym, że niewiele się zdarzyło. Może trzeba się nie tylko pogodzić, ale i dostosować, dopasować do innej roli, niż ta, którą pełniłem dwadzieścia lat temu, nawet o tym nie wiedząc. Może wreszcie mógłbym dogonić samego siebie, a może raczej dogonić to, czego po mnie się spodziewa społeczeństwo w moim wieku. Bo czyż nie są śmieszne zdjęcia pięćdziesięciolatków, którzy dziś ciągle ubierają się w skóry i ćwieki, jakby ciągle mieli siedemnaście lat…