Najtrudniej jest zwolnić

Po tych wszystkich dniach wytężonej, ekspresowej pracy – najtrudniej jest zwolnić. Zwolnienie jest konieczne, w przeciwnym przypadku nastąpi katastrofa. Gdzieś jest w końcu zakręt, przed którym trzeba wyhamować, by nie przestrzelić drogi i wylecieć w pola.

Brak zwolnienia – to myśli kręcące się nieustannie. To niemożność zaśnięcia. A bez snu koniec nadchodzi szybko. Pojawia się drętwienie mięśni, wewnętrzna drżączka, w końcu zaczyna boleć całe ciało. Boli tym bardziej gdy zaczynam odpoczywać. Paradoksalnie i podstępnie – przestaje boleć gdy siadam do komputera. To fatalny znak – to uzależnienie. W tej sytuacji nie ma innego wyjścia – jak przez ból, który będzie trwał dzień, dwa trzy.

Mózg wypełnia się watą, która nie myśli. Na każde powiadomienie o mailu, smsie, wiadomości – reaguje niechętnie, potem – strachem, w końcu – agresją. Czasem odruchem obronnym jest zobojętnienie, to ratunek.

Najtrudniej nic nie robić, gdy w głowie ciągle powstają nowe skojarzenia, pomysły, gdy wydaje się, że tak niewiele dzieli od kolejnej fajnej sprawy, którą można by się zająć. Życie jest piękne, tylko że wtedy nie można tego wyrazić. Trzeba koniecznie – nic nie robić. Usiąść, położyć się, nawet gdy nie da się zasnąć. Nie dzwonić do nikogo, mimo poczucia winy, że tak dawno nie dzwoniłem.

Mam prawo czasem nic nie robić. A czasem to wręcz obowiązek.

Podrywa, porywa

Wczoraj rano włączyłem ten utwór. Kiedy muzyka grała – składałem stanowisko do filmowania – statywy, lampy, kamera. Energia muzyki podnosiła senną atmosferę styczniowego dnia, do bezlistnych drzew za oknem, na krakowskich Plantach, dodawała kolory, jakby pąki miały już tuż tuż, wystrzelić.

https://youtu.be/tUbpwNWmjfI

Dziś zimowy poranek ten sam, lecz w głowie sam „włączył się” ten utwór i kręci, kręci. Nie zostawia spokoju, podrywa mięśnie i ścięgna, wstrzykuje do żył hormony. Jak się uspokoić, jak… od niej się uwolnić…

Napięcie. Emocje. Praca. Ferwor

Ekscytacja. Radość. Sukces. Problem. Walka. Staranie. Wzlot.

Tak nie można żyć w nieskończoność. Psychika lub ciało upomni się o chwilę spokoju. Choroba to nie defekt lecz pstryk! bezpiecznika psychiki.

Przez pierwsze dni problemem jest samo uspokojenie. Osiągnięcie stanu, w którym każda godzina przestanie mknąć jak ekspres, a zacznie się wreszcie ciągnąć. Nuda, gdzie jest ta zbawienna, ozdrowieńcza nuda, trwająca przynajmniej pół dnia?

Jesienny, bezlistny ogród za oknem. Woda i soki w pniach i konarach przestały płynąć, do wiosny. Oto przykład!

Znajda bezczelna

Do naszego domu trafiła mała kotka, znaleziona na drzewie. Zwróciła uwagę, bo miauczała przeraźliwie. Że to kotka – dowiedzieliśmy się od pani weterynarz. I że ma cztery miesiące. Biała, łatka czarna przy prawym uchu, łatka ruda – przy lewym.

Nasze trzy koty… co na to…? Najstarsza, matka, syczała ostro, gdy młoda podchodziła i przyglądała się ciekawie, patrząc tamtej „w twarz”. Starsza w końcu odwróciła się do młodej tyłem. „Spadaj”, „mam cię gdzieś”, „nie rozmawiam z tobą”, „nie widzę cię”, „nie interesujesz mnie”.

Młodszy rudzielec, syn owej matki, jest zbyt powolny i zamyślony, by zajmować się młodzieżą. Myśliciel, bujający w obłokach, ukrywa się w zakamarkach mieszkania. Jego siostra, najbardziej podobna do matki, ma najwięcej wigoru z tych trzech. Lecz ciągle za mało w porównaniu do znalezionej młodej-małej.

Mała, po dwóch dniach nieśmiałości, zaczęła szaleć w mieszkaniu. W ciągu minuty widzieliśmy ją w kuchni, potem w pokoju, na parapetach, półkach z książkami. Wchodziła nam na klawiatury komputerów, wskakiwała na kolana. Lubiła szarpać nam dłonie – ostrymi ząbkami i pazurkami. Odskakiwała nagle, obserwowała nas zza fałdów kołdry lub koca, i znów rzucała się nam na ręce. Przypomniałem sobie, że tak było kilka lat temu, nasze koty, wtedy młode, zachowywały się podobnie. Tak, miałem na dłoniach drobne ślady pod pazurkach i ząbkach, z półek spadały drobne bibeloty, trącane łapkami, a z kuchni wyrzucaliśmy te żywe futrzaki, gdy wchodziły na teren zakazany – stół i blat kuchenny.

Młodzieży się chce, starszym się nie chce. „Po co kombinować?” „Daj spokój”. „Niepoważna”. „Bezczelna”. „Bez szacunku dla starszych”.

Po tygodniu, w sobotę rano, zadzwonił telefon: „to nasz kot!” A już zaczęliśmy się do niej przyzwyczajać, bo przecież właściciele nie znajdują się często. Jednak za tą małą ktoś tęsknił.

Pozory, pozory :)

W sobotę wybrałem się na krótki trening, gdyż miałem tylko godzinę, półtorej godziny czasu. Pierwsze 15-20 minut to rozgrzewka. Jadę wtedy drogą około dwóch kilometrów prowadzącą pod lekką górkę – wprost idealną właśnie dla rozgrzewki. Jednym z elementów rozgrzewki jest minuta bardzo szybkiego pedałowania. W ciągu jednej sekundy trzeba wykonać pedałami dwa pełne obroty. To się nazywa: kadencja 120 (120 to liczba obrotów pedałami na minutę).

Podczas tej jazdy wyprzedził mnie młodszy o jakieś 25 lat chłopak, jechał na rowerze trekkingowym i miał dwie nieduże sakwy. „Niezła górka, co?” – powiedział do mnie. Zdałem sobie sprawę, że mogę dość śmiesznie wyglądać – siwiejący facet na szosowym rowerze, z wyposażeniem do jazdy na długie dystanse, zawzięcie pedałujący na prawie płaskim terenie.

Bardzo cenną rzeczą, której nauczyły mnie treningi kolarskie, to nieściganie się z przygodnie spotkanymi rowerzystami. To może wydawać się dziwne i śmieszne, ale jest problemem ambitnych rowerzystów, którzy nie posiadają doświadczenia. Co więcej – tę umiejętność nieścigania się można wykorzystać w dziedzinach codziennego życia. Wygrywa ten, kto opanuje spontaniczną chęć bycia lepszym od innych, a zamieni ją w konsekwentną, sukcesywną pracę w dłuższym okresie czasu.

Podczas jazdy rowerem bardzo ważne jest to, aby realizować założony program i utrzymywać własne tempo. Treningi bywają bardzo różne, z różnym obciążeniem, różną kadencją, różnymi długościami interwałów. Podczas treningów nie jeździ się tak po prostu „na maksa”. Kto nigdy nie trenował może się zdziwić widząc, że ten, który trenuje, wlecze się jak ślimak i pozornie „mu się nie chce”. Tego rodzaju sport jest jak gra w szachy, podczas której warto przewidywać jak największą ilość ruchów naprzód. Partnerem jest tu nasze ciało, układy takie jak mięśniowy, krwionośny, oddechowy. Można od nich wiele wymagać, ale trzeba dać im również odpocząć. Koniecznie trzeba wyczuwać granicę, poza którą robi się niebezpiecznie, gdzie zacznę tracić zamiast zyskiwać, a nawet czeka mnie katastrofa.

To ciekawe, ale stosunek do własnego ciała nazwałbym szacunkiem. Podobnie jak w kontaktach z innym człowiekiem – jeśli on poczuje, że ma moją sympatię, że jestem po jego stronie, z nim – będzie chciał zrobić dla mnie wiele, i zupełnie bezinteresownie.

Dlaczego tytuł tego wpisu to „Pozory”? Bo podczas jazdy rowerem może okazać się, że ten, kto jedzie wolniej, dalej zajedzie. Bo w codzienności ciągle spotykamy się z powszechnymi opiniami, które przy bliższym poznaniu okazują się w jakiejś części nieprawdziwe. Bo nasza szybka ocena sytuacji nie tak rzadko rozmija się z rzeczywistością. Kierujemy się pozorami, bo nie mamy czasu albo możliwości zgłębiać spraw. Przeważnie uchodzi to płazem, ale czasem jest przyczyną poważnych konsekwencji.

Małpy wszędzie

Do urzędów, banków, przychodni, klubów sportowych, wszędzie, gdzie zawierane są umowy, przychodzą małpy. Małpy nie czytają umów, klauzul, aneksów, tylko podpisują elektronicznym rysikiem to, co podsuwa im na szklanym ekranie elegancko ubrana doradczyni/doradca klienta, siedząca po drugiej stronie biurka.

Jeśli trafi się małpa głupsza niż inne, zacznie czytać podsunięty jej papier i ze zdziwieniem zauważy, że nie bardzo rozumie, co jest na nim napisane. Jeśli małpa będzie jeszcze głupsza, zada pytanie eleganckiemu doradcy klienta. Wtedy okaże się, że z drugiej strony biurka też siedzi małpa, która odpowie: nie ja zapisywałem ten papier. Co więcej, wezwany na pomoc dyrektor placówki również będzie co najwyżej szympansem*.

Jesteśmy skazani na bycie małpami w dżungli paragrafów. Ci, którzy próbują zejść na ziemię, szybko wypadają poza obieg. Jeśli próbują zrozumieć to, co im się podsuwa, zadają pytania, mają odwagę zauważyć, że nie rozumieją – mogą oczywiście zrezygnować z usług.

* szympansy są uważane za najbardziej inteligentne spośród małp

Lot nad szosą

Wpinam buty do pedałów. I frunę.

Nie. Nie tak od razu. To musi trochę potrwać. Rozgrzewka. Ależ to brzydkie słowo. Wolę słowa proste, praktyczne, codzienne, oczywiste: jedź ot sobie, spokojnie, jak gdyby nic, bez pośpiechu. Jedź tak, dopóki nie poczujesz, że zaczyna być dobrze, że pedały prawie same się kręcą, że można zmienić bieg na wyższy. Zmień bieg i poczuj, że jest inaczej, że cały ten układ, w którym tkwisz – asfalt, metalowe ustrojstwo toczące się po nim, na którym siedzisz, że twoje ręce, nogi, ciało, że powietrze, słońce, zapachy nadbiegające z wiatrem – że to wszystko przeszło na inny poziom, ale ciągle tworzy pewną całość, która przebiega i koncentruje się w twojej głowie.

Człowiek powstał mimo oporu, który od zawsze był przeciwny. Człowiek trwa dzięki uporowi, który w nim kiełkuje, i który wzrasta, gdy tylko wywącha zewnętrzny opór środowiska. Upór przeciwko oporowi – to cała tajemnica. Naszego napędu, frustracji, determinacji. Ona nas napędza, nawet tych najbardziej leniwych, postawionych w końcu w sytuacji bez wyjścia.

Opór wiatru. Opór pagórka. Opór twardej kierownicy i siodełka. Więcej powietrza w nozdrza, krwi w tętnice, więcej glukozy, tlenu, wody. Na przekór martwym cząsteczkom powietrza, które próbują cię zatrzymać. Kiedy maszyneria zaczyna wreszcie działać – mózg, umysł, świadomość – unoszą się nad drogą i lecą ponad asfaltem.

Idź na spacer. A…

…zobaczysz… No nigdy nie wiadomo, co lub kogo zobaczysz. Wiadomo, na 10 spacerów może jeden będzie niezwykły. Ale który? Wtedy moglibyśmy tylko na niego się wybrać, jeśli zależy nam na niezwykłości, albo ten właśnie pominąć, jeśli zależy nam na szarej, potocznej codzienności.

Dzisiejszy spacer odbywał się w blasku słońca, a jednocześnie przy lekkim mrozie. Nieczęsto bywało tak tej zimy, a sytuacja to szczęśliwa, bo pozwala na swobodny przemarsz różnymi rodzajami traktów, łącznie z gliniastymi i błotnistymi, które zastygły w czasie nocy, a teraz – błyszczące.

Jednakowoż stoki pagórków nachylone w stronę południa odmiękać zaczęły. Dno parowu zaś twarde, pokryte lodem w koleinach, tam ścieka woda z obu stromych zboczy. Dziki ten teren, ponad nim, na płaskowyżach, albo raczej obłych szerokich pagórkach, ciągną się pola. Wychodzimy na ich powierzchnię, przedzieramy się przez suche, wysokie trawy na nieregularnych pochyłościach, gąszcz niby krzewów i drzew starego ogrodu, zdziczałych, przerośniętych. Wzdłuż grzbietu góry prowadzi droga, kiedyś bita, dziś wyłożona nieszerokim asfaltem. Wzdłuż niej dwa domy, który stały tu od lat, i trzy kolejne, w budowie. To działki z szerokim widokiem – na północ, w stronę miasteczka i osiedla na następnej górze, na zachód – dalekie pola, a przed nimi, w dole, stacja kolejowa. Na południe – następne pagórki, na nich długie pasma pól.

W budowanych domach nikt jeszcze nie zaczął mieszkać, choć stoją już przykryte dachem i zamknięte w okna i drzwi. Garaże usytuowane oddzielnie, bliżej drogi, zaś domy w głębi. Mijamy wjazd na nieogrodzoną posesję, obok niego wzniesiono pryzmę dobrze ułożonych dachówek. Zza niej wyłania się garaż z jasnych, białych cegieł. Na zeszłorocznej trawie – zaskakujący kształt, jakby manekin, którego ubierają w sklepach z roboczą odzieżą. Leży twarzą do trawy, prosty, w jaskrawej, żółto-zielonej czapce i kurtce o takim samym kolorze, z nazwą jakiejś firmy budowlanej. Jakby padł na baczność, tylko ręce złożył na brzuchu, są niewidoczne. W pierwszej chwili myślę, że ktoś zrobił kawał i ubrał kukłę robotnika budowlanego. Lecz zaraz dociera do mnie, że wokół trudno liczyć na widzów takiego widowiska, nikogo, kto mógłby się pośmiać albo wystraszyć.

Kształt nie porusza się, nawet o drgnienie nie wznoszą się plecy. Zupełna martwota, jak stojącej nad nim pryzmy dachówek. Dotykam moją nogą jego nogi, pod nogawką roboczych spodni wyczuwam ludzkie ciało, jest sztywne, ale nie zamarznięte. Mamy ze sobą rękawiczki sterylne, dotykamy kurtki na plecach. Nie mamy odwagi odwrócić ciała. Gdy przyjeżdża policja i ambulans, ratownicy obracają tors, ukazuje się martwa twarz, brunatno-sina, prawie czarna.


Uaktualnienie: 11 lutego byłem na pogrzebie, stałem z tyłu. Myślałem, że może zamienię kilka słów z rodziną. Było zimno. Wiatr. Ksiądz musiał odśpiewać wszystko co trzeba. Potem odszedł szybko, podobnie jak kilkanaście obecnych osób. Na końcu pozostał mężczyzna z kobietą, sprzeczali się o coś, chyba o to, gdzie zostawić samochód. Zapytałem co się stało temu człowiekowi, po którym została mała urna. „Zdaje się umarł na serce” usłyszałem, gdy mijali mnie, idąc w stronę bramy.

A kiedy chwila szczęścia…? :)

Rozstaje fot. Piotr Kubic

Wracałem z Pieskowej Skały (przyjechałem asfaltem widocznym z prawej strony), był to grzbiet bardzo długiego pagóra, szerokie widoki, pustka, i nagle – takie rozstaje. Dopiero odwracając się zobaczyłem ten widok, gdyby nie chciało mi się odwrócić, gdyby nie chciało się zatrzymać – nie byłoby tego zdjęcia.

Zatrzymanie podczas jazdy rowerem nie jest takie oczywiste. Traci się rytm, wręcz trans, w który wpada się podczas jazdy. To rytm całego organizmu, nie tylko pedałowania, ale związanego ściśle oddechu, ale też jakiegoś rytmu mózgu, fal, które sprawiają, że godzinami można pokonywać wiele dziesiątek kilometrów. Podczas zatrzymania w trakcie niskich temperatur traci się też równowagę termiczną, którą czasem trudno uzyskać. Podczas jazdy trzeba zbalansować takie zmienne: wysiłek wyzwalający wewnętrzną temperaturę, chłodzący pęd zimnego powietrza, ilość warstw ubrań oraz przekąski. Zatrzymanie się burzy tę równowagę.

Co jest fantastyczne i co wciąga w długodystansowym sporcie, to przemiana emocji. Sam początek to kilkadziesiąt minut na rozkręcenie się. Potem jest już super, ale prędzej czy później nadejdą gorsze momenty. Załamki, kryzysy, trzeba jakoś przetrzymać, przeczekać, może odpuścić tempo, może nie na siłę. Ale po nich, nie wiadomo dlaczego, nadchodzi przypływ sił i uczucie szczęścia.

Na punkcie roweru

Dostał „fioła na punkcie roweru”, ale tak naprawdę wrócił do fascynacji z dzieciństwa. Babcia z płaczem narzekała, że kiedy gotuje obiad, to trudno jej wytrzymać, bo za oknem, na rowerze, wzburzając kurz na podwórku, w kółko, maniakalnie, jeździ wnuczek. Tak naprawdę dwóch wnuczków, bo kuzynostwo mieszkało razem. Stan maniakalny, ten sam, który dziś obserwować można na skateparkach.

Od dwóch lat jeździ znowu. Ma rower sprzed 20 lat, zwykłego górala, tak wtedy nazywanego, zanim ludzie dowiedzieli się, że samych górali jest wiele rodzajów. Kiedy popękały opony, wymienił je na szosowe. Na tych oponach, któregoś wieczora, przeleciał przez betonową barierę, na asfalt. Pierwszą częścią ciała, która dotknęła asfaltu, była głowa. Dziwne, że potem, przez kilkanaście tygodni, bolało raczej żebro, nie głowa. Od tamtego czasu jeździ w kasku.

O rowerze myśli kilka razy dziennie. Cierpi, jeśli nie może pojechać, odlicza dni i godziny. Zaczął myśleć o rowerze szosowym, ale tak tylko w marzeniach, bo pieniądze są potrzebne na ważniejsze rzeczy. W internecie znalazł porady, co warto byłoby kupić, a co jest zbędnym gadżetem. Po kilku miesiącach rodzina wsparła jego marzenia i wsiadł na prawdziwy rower szosowy.

Następnego dnia wykręcił sto kilometrów. Za dwa tygodnie zrobił sobie wycieczkę na sto sześćdziesiąt. Potem kolega wziął go na rajd wokół powiatu. Rajd rowerowy dla cukrzyka na insulinie to dodatkowe wyzwanie. Kiedy poziom glikemii spada, nie ma zmiłuj, trzeba zostawić grupę i żreć – kanapki, batony, pić sok. Trzeba to wszystko mieć ze sobą, inaczej zostaje tylko telefon na pogotowie. No to żarł kanapki, goniąc peleton, glikemię zmierzył tamtego dnia chyba ze dwadzieścia razy. W ogóle cukier spada ogromnie podczas jazdy rowerem. Jeśli cukrzyk zwykłego dnia bierze 30 jednostek insuliny, to na rajdzie weźmie może 5, albo jeszcze mniej. A kiedy złapie w końcu balans między wysiłkiem, jedzeniem i insuliną, może jechać i jechać, na koniec świata.

Tajemnica dalekich dystansów na rowerze polega na tym, że trzeba jechać powoli. W trakcie rajdu grupa jechała naprawdę powoli i po 140 kilometrach nasz bohater nie czuł się źle. Była godzina 16:30, postanowił sprawdzić, ile sił mu jeszcze zostało. Miał przeczucie… Wybrał trasę bez podjazdów, Charsznica, Falniów, Biskupice, Kamieńczyce… Była akurat niedziela, zabrakło mu wody, wiejskie sklepiki już zamknięte. W Czaplach Wielkich znajomi prowadzą motylarnię, poratowali wodą, bo woda jest najważniejsza, może nawet ważniejsza od jedzenia. Potem Słomniki. Ze Słomnik na Glinicę. Robiło się ciemno, wybierał znane sobie drogi, żeby po ciemku znów nie przelecieć przez jakąś głupią barierę albo nie wpaść w wiejską dziurę. Jest pewna technika pedałowania, która pozwala wycisnąć z nóg resztkę sił. Na ulicach miasteczka, tuż przed godz. 22:00, licznik przekroczył dwieście.