Sobotni zmierzch

Ach, nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie dopadnę klawiaturę! Jest pięknie – z okna mojej izolatki, "pokoju gościnnego", który kiedyś był pokojem mojego brata. Niebo w odcieniach bieli i czerwieni, spadzisty dach pokryty śniegiem, obok niego – w dali bezlistne gałęzie drzew i krzewów ogrodu, zatopionych znów w bieli. Na prawo od nich, gdzieś tam, kryje się linia cmentarnego muru. Za nim, znów podobne do krzaków i drzew – groby, w bieli. Plątanina. Mógłbym zrobić zdjęcie i pokazać Wam, ale ten widok nie będzie dla Was piękny, tak jak jest dla mnie. Byłby wręcz brzydki, bo nie mówiłby Wam o całej przeszłości z nim związanej. O oparzenia pokrzywami moich czteroletnich kolanek w upalne lato, zapachu zgniłych jesienią jabłek, których nie udało się zebrać wśród wysokiej trawy, widoku opuszczonych aż do wiosny resztek skrzynek, rozkładanych stołeczków, drewnianych podpórek, które pracowały przy zbiorach agrestu. O naszych gonitwach, czterech chłopaków, ukrywaniu się, tarzaniu w ziemi, między łodygami i żerdziami fasoli. O…

—–

Wychodząc dziś z Reserved w Galerii Kazimierz, dzierżyłem reklamówkę z dwiema parami spodni. Przeceny sięgają 50%, nie ma to jak kupić coś z przeceny. Jestem jak myśliwy, któremu udało się ubić wyjątkową zwierzynę i teraz ciągnie ją do obozowiska.

Gdy wychodziłem ze sklepu odezwał się alarm. I cisza. Nikt mnie nie goni, o nic nie pyta. Rozglądam się niepewnie. To chyba pójdę? Nie, to jakiś podstęp. Cha, jutro tu wrócę w nowych spodniach, i co wtedy? Pamiętam – kiedyś zwiedziłem pokój do rewizji, przetrząśnięto wszystkie moje rzeczy, ochroniarz wpatrywał się we mnie przez 10 minut. Miałem czas zbadać, jak przyśrubowane jest krzesło do podłogi.

Wracam więc. Znów alarm. Patrzę na moje spodnie – przymierzałem kilka par, więc może z roztargnienia…? Idę do kasy. "Czy ten alarm coś znaczy?"

———-

W domu oglądamy Animal Planete. Człowiek w skafandrze do nurkowania filmuje rekiny.
– Patrz, Sara! To rekiny! Pływają!
– Tak? Chcę oglądać!
Cieszę się, że dziecko chce oglądać coś poza Cliffordem. Oglądamy. Okazuje się, że widzimy pierwsze nagranie kopulacji rekinów. Bezwzględny rarytas!
– Tatuś, dlaczego on ją gryzie?
– Bo ją lubi. Chce być blisko niej.
– Dlaczego?
– Bo tak chce. Później urodzą się małe rekinki.
– Ale dlaczego on ją gryzie?
– Ją to nie boli. To tak, jakby ją całował.
Babcia nosi w przedpokoju Beniamina. Mówię:
– Babciu, oglądamy kopulację rekinów. Nikt tego wcześniej nie sfilmował.
– I dziecko to widziało?
– No tak.
– "Seks zwierząt" – czyta babcia tytuł programu. – Nie masz już co dziecku trzyletniemu pokazywać, na co to jest jej potrzebne?
– Ale przecież to przyroda, to jest piękne.
No to może jednak Clifford…

————–

W ramach choroby nadrabiam zaległości filmowe. Wczoraj – "Na wschód od Edenu", oraz "Cześć Tereska". Zastanawiam się, co stanowi o tym, że film mnie porusza. Ten drugi nie zdołował mnie tak bardzo, może dlatego, że jego obrazy są dla mnie dość znajome.

————–

Mam zakaz dotykania dzieci, za to nakaz wszelkiego leczenia. Nie wiem, czy pewne lekarstwa stosowane razem nie znoszą się. Nic nie wiem. Może tylko tyle, że przestałem się tym przejmować, i może to będzie wreszcie jakiś sposób?

Wywinąć, nie wywinąć

Zatrzymała mnie policja za wyprzedzanie na ciągłej linii. Udało się wywinąć, tłumaczyłem, że śnieg przysypał i nie widać, że jest ciągła. "Polskie" tłumaczenie – przecież znam tę drogę na pamięć. "Panie K…., przecież tędy pan dojeżdża codziennie do pracy!". To znaczy – wiem, że była ciągła jeszcze wczoraj. Przecież do dzisiaj mogli przemalować… ?

Ale nie wywinąłem się w drodze powrotnej. Od… psa. Uderzenie w ciemności, mignął ciemny kształt, jakby bela. Och, jakie uderzenie! Trzask czegoś tam na zewnątrz. Auto jedzie dalej prosto, kieruje się jak zwykle – nie jest tragicznie. Zawracam – tak, to pies, myślałem, że zamarznięty, tak tąpnęło. Ale przy tej prędkości i miękkie ciało jest jak belka. Odłupany spojler, rozbita dolna lampa. Zbieram z drogi plastiki. Kłaki sierści wbite w obręcz… skrzywiona…?

No i tak to… 

Jedno zdjęcie

Wczoraj – w poczekalni naszej pani doktor, godzina 21:40. Pani doktor od 8 rano bada małych pacjentów. Wieczorem przyjmuje w domu.


Właśnie do lekarza…

…idziemy z dzieciakami. Dzisiejszy dzień stał pod znakiem czarnego nastroju. Sara przy temperaturze 39,5 stopni wmawiała mi, że jestem motylkiem. No, ona i na zdrowo ma takie pomysły, ale, wystraszony, próbowałem jednak zachować ludzką (nie: motylą) twarz. Beniamin nie ustępował jej w gorączce, za to dystansował – w płaczu. Obydwoje nie chcieli za nic w świecie opuścić ramion swojej matki. Przez cały dzień. W tej sytuacji nie mogło być mowy o moim chorowaniu, zająłem się po trochu śniadaniem, obiadem, praniem i innymi „drobnostkami”. Po południu pojawiła się zainfekowana babcia w maseczce chirurgicznej na twarzy. Pomyślałem, że taka maska może powodować niedotlenienie mózgu… Wieczorem – byłem u lekarza, który doprawdy nie mógł wyjaśnić tego, że po przejściu dwustu metrów serce wali mi jak dzwon a ciało rozgląda się za najbliższym łóżkiem. Inne objawy sugerują, że końska dawka antybiotyku mogła wypalić mi dziurę w żołądku lub gdzieś w pobliżu, więc zlecił kolejne badania i dał następny tydzień zwolnienia. Mam nadzieję, że koledzy z pracy ani ich bliscy nie zastrzelą mnie przy pierwszej okazji. Starania lekarza, laborantek itd. poszłyby na marne, za to rodzinie sytuacja by się wreszcie wyjaśniła – czy mogą na mnie liczyć, czy nie.


Zaliczeń w szkole podczas weekendu – przynajmniej tego mi nie żal…  

Z codzienności

Dziś w blogu – pakiet z codzienności.

Niestety, chorujemy już rodzinnie. Rodzice – załatwieni przez grypę, więc odpada opieka nad dziećmi. Sara – 38 stopni. Wytrzymała tylko 3 tygodnie od ostatniego antybiotyku. Ja – dziś badania, jutro znów do lekarza, gdyż wcale nie jest dobrze. Ioana – ciągle pracuje nad tym pechowym tłumaczeniem, śpi 3-4 godziny na dobę…

Ciekawe jest to, że od chyba już tygodni nie mogę się uspokoić wewnętrznie. Bardzo dobrze znam to rozedrganie, które łączy się z ciągłym napięciem. To mieszanina lęku, uczucia przytłoczenia, obowiązkowości, bólu, nie zawsze określonego, zimna, słabości ciała, i w efekcie – braku panowania nad rzeczywistością, zniecierpliwienia, irytacji na wszystko, co wokół. Dramatycznie odkrywam, że moja głowa odmawia myślenia. A przede mną tyle spraw do załatwienia.

L4

Przeziębienie przeszło w stadium antybiotyku oraz L4. W sobotę wywalczyłem wypisanie antybiotyku w ambulatorium. Zrozpaczona pani doktor, będąc dopiero w połowie 24-godzinnego dyżuru, przyjęła mnie jako 98 pacjenta. Rozpacz zmieniła się w atak, ponieważ śmiałem przyjść mając tylko 37 stopni i gardło całkiem w niezłym stanie. Walczyłem z jej gorzką ironią przekonując, że po 2 tygodniach Bioparoxu gardło umarlaka będzie w super stanie, że przerobienie Nurofenu i Aspiryny skończyło się tym, że boli mnie wszystko od stóp do głowy, glikemia wariuje, ledwo powłóczę nogami i nie jestem w stanie ani myśleć ani ruszać się. Dlaczego "nie chciało mi się" iść do przychodni? Wobec takiej argumentacji trudno się bronić. Jestem winny, nic mnie nie jest w stanie wytłumaczyć. Cokolwiek powiem będzie potraktowane z ironią. Życie to dżungla, trzeba wyrwać co się da i uciekać. Dostałem więc końską dawkę antybiotyku, przewegetowałem jakoś cały poniedziałek w pracy i wreszcie… Wreszcie mogę wziąć zwolnienie…


Magisterium z pralki – cz 2

– Kochanie, pralka…
Tak zaczyna się większość moich "seminariów" sam na sam z Polarem PDP 885.

Rano obudziłem się z bólem stawów i mięśni. Niestety, rodzina – na śnieg, na sanki i do normalnego życia. A ja znów na bocznym torze. Poza tym nie mam się gdzie podziać, w każdym kącie mieszkania kogoś zarażam. Zacząłem rozważać spędzenie choroby w pracy… No i na dodatek ta piękna wieść:
– Kochanie, pralka nie odwirowywuje i nie pobiera wody…
– Tak? No to muszę zajrzeć.
– Ale ja już nie mogę czekać. Jutro jadę kupić nową…
To postawiło mnie na nogi.
– A skąd
weźmiesz pieniądze?
– Ja wiem skąd wezmę.
Ja… chyba też wiem. Szybko postanowiłem spróbować uratować oszczędności. Zresztą do tej pralki i tak bym zaglądnął, ale wizja wydania ot tak sobie zgromadzonej ciężko krwawicy wyrwała mnie z łóżka. Tak więc – zaczynamy!

Jak wiecie z poprzedniego odcinka "Magisteriów…" nie zakręcam śrubek od obudowy, więc jeden ruch – i wnętrze pralki ujawnia swoje tajemniczą zawartość.

Problem: pobieranie wody trwa zbyt długo, zamiast kilku minut – kilkanaście albo i kilkadziesiąt.
Przewidywana przyczyna – zatkanie kamieniem przepływu wody.
Tym razem nie mam pretensji do producenta, to w końcu dwanaście lat. Ani do siebie – stosowanie np. Calgonu nic tu nie mogło pomóc.

System zasilania w wodę składa się z węża (1), elektrozaworu (2), sterowanego elektrycznie poprzez przewody (3). Woda, w momencie otwarcia się elektrozaworu przedostaje się przez wężyki (4) do pojemnika na proszek (5), skąd następnie spływa do bębna piorącego pralki.

Podejrzewam, że zawężenie przepływu następuje w elektrozaworze (2). Jest to najbardziej precyzyjne urządzenia w całym torze zasilania wodą, i to w nim jest największe przewężenie przepływu.

Postanawiam wymontować elektrozawór i oglądnąć. Wyłączam wtyczkę z gniazdka, zakręcam kran wodny, odkręcam wąż (1). Pomiędzy wężem (1) i elektrozaworem (2) znajduje się małe siteczko. Jednak jest ono zupełnie czyste, więc nie tutaj leży problem. Szkoda. Teraz odpinam kable (3), robiąc wcześniej notatki z ich podłączenia: niebieski, fioletowy i brązowy. Biały jest wspólny. Te notatki to taka "nić Ariadny", która pozwoli wrócić do początkowego stanu – czyli złożyć wszystko z powrotem.

Odkręcam wężyki (4) oraz dwa wkręty mocujące elektrozawór (od tyłu pralki). Wyjmuję go i stwierdzem… że niczego nie da się w nim naprawić, wygląda na nierozbieralny. Można więc go tylko wymienić w całości. Nie ma w nim też śladów osadu kamienia. To ślepa uliczka i upadek hipotezy początkowej.

Nie wiem co dalej. Z głupia frant postanawiam, że podmucham w rurki wlotowe do pojemnika na proszek (5). Do tych rurek dochodziły wężyki (4). Przy dmuchaniu okazuje się, że powietrze z trudnością przechodzi przez kanały w pojemniku (5). Więc… mam cię!

Następny krok – wymontowanie pojemnika. Najtrudniej jest zdjąć wąż wypływowy (niewidoczny na zdjęciu). Mam nadzieję, że uda mi się go z powrotem założyć. Po wyjęciu pojemnika wkładam do kanałów śrubokręt… Zatkane. Wypełniam płynem do usuwania kamienia, zostawiam, idę dokończyć śniadanie.

Szukam w domu pilniczków i zabieram się za czyszczenie kanałów. Przy okazji zastanawiam się jak to możliwe, że zator nastąpił w tak szerokim miejscu. Po złożeniu wszystkiego razem wciskam włącznik i… pralka nie działa. "No tak, jest gorzej niż przedtem". Po chwili przypominam sobie, że wyjąłem wtyczkę z gniazdka. Wkrótce wodne tornado buszuje wewnątrz pojemnika na proszek. No i wirowanie też jakoś się naprawiło.

Kiedy kończę pisać ten tekst, rodzina wraca ze spaceru. Idę chorować dalej, pocieszony, że trochę tej choroby "odrobiłem" 😉

Kilka słów

Przestało boleć gardło! Decyzję o użyciu Bioparoxu uważam za genialną. Ach, czuję jakbym zmartwychwstawał – po tygodniu walki. Jestem szczęśliwy, naprawdę! Z tej perspektywy nawet to, że zobaczę się z dziećmi dopiero w poniedziałek rano, nie boli tak bardzo. Jakoś przetrzymam.

Beniamin nie śpi. Ioana wniosła go właśnie do kuchni, gdzie pracuję przy komputerze. Uśmiecha się od ucha do ucha, z roześmianymi oczyma i pochłaniającymi mnie. Ściska mój palec. Uczestniczymy w cudzie.

Ukrywamy z trudem

Przez szarą życia nudę płyniemy jakimś cudem

I ukrywamy z trudem, że kurs zgubiliśmy

to piękne,
wzięte z komentarza Małgorzaty

Tak to wygląda…

Chcę to z siebie wyrzucić.

Moja dziewczyna zgodziła się na tłumaczenie oraz korektę kieszonkowego słownika polsko-rumuńskiego. Była tak ucieszona nowym zleceniem, że nie zwróciła dokładnie uwagi na warunki zlecenia, nie sprawdziła tekstu. Okazało się, że tekst do korekty został przetłumaczony przez kogoś, kto miał blade pojęcie o tym, jak wygląda słownik, był niekonsekwentny i nie przejmował się szczegółami. Więc poprawek wymaga prawie każde hasło. Zaś część do tłumaczenia okazała się bardzo pracochłonna, co zresztą było już nam wiadome. Wynika to stąd, że tłumaczenie pojedynczych wyrazów (nawet bardzo potocznych), zabiera dużo więcej czasu, niż tłumaczenie tych samych wyrazów w ciągłym tekście. Z prostego wyliczenia wynika, że w sumie zajmie jej to jakieś dwa tygodnie. Na koniec należy jeszcze słownik wydrukować (we własnym zakresie) z poprawkami zaznaczonymi kolorem (300 stron). Jeśli wspomnę, że kolorowego tuszu nie używamy od lat oraz że jego cena to 25% wartości zlecenia, to… krew… m… z… Acha, powinienem jeszcze nadmienić, że Ioana zajmuje się domem, przeważnie sama robi zakupy, jeździ z dzieciakami do lekarzy (teraz obydwoje są chodzy), że 7-miesięczny syn żywi się tylko dzięki matce, zaś w nocy budzi się co półtorej godziny i nie toleruje wtedy nikogo do opieki poza swoją rodzicielką. Nie, oczywiście, nie jest źle, jedna babcia mieszka z nami, druga jest piętro niżej, a na życie na razie z powodzeniem wystarcza nam pieniędzy. Ale Ioana jest w pracy niesamowicie dokładna, wiele razy sprawdza sama siebie, nie toleruje żadnego błędu, nie potrafi olewać, nigdy się nie poddaje. Zasługuje na dużo lepsze warunki niż te, na które się zgodziła.

Trudno jest być jednocześnie wykonawcą i menadżerem, zwłaszcza samego siebie. A to są zupełnie, kompletnie, diametralnie różne dziedziny.

No i tak to właśnie wygląda…