Szczęśliwy

Najzwyczajniej szczęśliwy. Z powodów zwyczajnych. Aż głupio pisać, tak zwyczajnych. Ot, ociepliło się. No szczęście! Dwa dni w pracy, mimo problemów ze zdrowiem i niepewności, jak skończy się praca ponad dziesięć godzin dziennie. Skończyło się nieźle. Jeszcze się udało, jeszcze teraz. Nikt nie wie, jak długo jeszcze będzie się udawać.

Jutrzejszy dzień bez obowiązków. Niewiarygodne. Te wszystkie lęki, strachy, towarzyszące przez lata. Jak to się dzieje, że kiedyś znikają. Dlaczego nie zniknęły wcześniej? Za młodu? Można by wtedy tyle zrobić, wiele dokonać. Zamiast bać się.

Nadchodzi jesień. Trochę szkoda, że nadchodzi. Ale skoro musi nadejść… Urok w wietrze, zimnie (jednak? czyżby?) w plusze. Urok w martwiejącym ogrodzie, płowiejącym, w którym zostały pod drzewami letnie krzesełka. Urok kiedyś nie do pojęcia – skąd ten urok. Teraz po prostu jest.

Jeszcze jeden dzień.

Liczyłem na więcej

(aby poznać kontekst, przeczytaj krótki poprzedni wpis)

Dlaczego bywa tak, że kiedy liczy człowiek na porządną przygodę, kończy się ona, zanim się zacznie?

Torba spakowana, pidżama, kapcioszki, szczoteczka, maszynka do golenia, nawet sztućce i talerzyk, w pękatej, niewielkiej torbie. To wszystko wróciło do domu, razem ze mną.

Co za czasy! Że w trzy godziny da się załatwić konsultację lekarza specjalisty, i to za pieniądze z NFZ! I to w miejscu, gdzie pierwszy raz jestem, nikogo nie znam, żadnych zwyczajów nie znam, korytarzy nie znam.

Tradycja upada. W rejestracji bierze się numerki, nie ma równych i równiejszych. Dyskutować z rejestratorką nie ma po co, tak szybko przeglądnęła dokumenty, które w dłoni mej uwidziała, i dwie minuty nie minęły, jak wyekspediowała nas dalej, piętro wyżej. Opowieści przygotowane miałem, szczegóły dramatyczne, nazwiska, kontakty, adresy, ale na nic się zdały, ucięte jednym tej kobiety zdaniem.

Lekarz – tutaj tchnęło wspomnieniami, jakie mam z przeszłości – spóźnił się godzinę wedle grafiku wiszącego na drzwiach. (Ale jakich drzwiach, przesuwających się samoczynnie i bezszelestnie, otwieranych elektronicznym kodem!) Cóż jednak, że się spóźnił, jak w ciągu trzydziestu minut nadrobił zaległość. Rozdzielił gremium na dwie grupy i przyjmował prawie po dwóch naraz. Przy tym rzeczowy, cierpliwy i tłumaczący do znudzenia. Tak więc mimo starań naszych, by na oddział szpitalny się dostać, zdołał ów felczer zagadać nas i zbałamucić tak, że ochotę straciliśmy do ponownych pytań i nalegań. I to wszystko bez wrzasku i bez obrazy. Odesłał mnie do domu.

Zanim więc słońce najwyżej stanęło, już byliśmy załatwieni, na trotuarze przed wielkim budynkiem, zaskoczeni i bezczynni. Tylko przy wyjeździe z parkingu przyszło trochę się zżymać, cyfrę za postój usłyszawszy, ale że kasjerka odmalowana i miła, a i to jedyny koszt dziś w szpitalu owym, tak i humoru na koniec nie straciliśmy.

strumienie letniego powietrza

Kocham zapach lata, gdy o drugiej w nocy otwieram drzwi do kuchni, a tam strumienie chłodnego powietrza. A miałem być nie w kuchni, nie w naszym mieszkaniu, nie w tym miasteczku. Miałem być daleko. Zbyt łatwo przyjąłem do wiadomości, że wakacyjnych planów, nagle, nie ma. Podejrzanie łatwo.

Może dlatego, że teraz wystarcza mi to szczęście, że mogę wejść do kuchni. Jeśli chcę, proszę, i o drugiej w nocy. Wchodzę i już. Tak po prostu. Piękne. I to że w ogóle wstaję z łóżka. A potem zaraz wracam do niego, jeśli chcę. Kładę się, i znowu wstaję. Że to się da, że to działa. Że nawet mogę się przewrócić na drugi bok, między położeniem się i wstaniem. No nie, po prostu mega, niesamowite. Próbuję jeszcze raz, znów wstaję, idę do kuchni, otwieram drzwi, a tam strumienie chłodnego letniego powietrza. Pewnie na Chorwacji są bardzo podobne. Ale co mi tam Chorwacja, jestem szczęśliwy, bo zamykam drzwi i wracam do łóżka. Kładę się, przewracam na drugi bok. Lekko wstaję – działa!

Pamiętam, kilka dni temu zastanawiałem się, czy może każdy człowiek ma limit na wstawanie z łóżka, taki na życie. No mogłem się nad tym zastanawiać, każdy może się zastanawiać nad tym lub owym. Dziś wiem, ten limit to bzdura. Nie żebym miał pretensje do siebie, że nad taką głupotą myślałem, przecież kilka dni temu miałem dużo czasu do zastanawiania się, patrzylem w sufit albo ścianę, godzinę, dwie, rano i po południu, w nocy też, o drugiej, i nawet nie próbowałem iść do kuchni, sprawdzać letnie powietrze.

Ale to było wtedy. Dziś wstaję i idę, więc już nie myślę. Nie ma o czym myśleć, koniec. Nie ma czasu myśleć. Szkoda myśleć o limicie wstawań z łóżka, o takiej bzdurze. Nie chcę, nie muszę, nie zamierzam wiedzieć, nawet jeśli on gdzieś jest, i zmniejsza się, raz za razem.

Jeszcze godzina

Jeszcze godzina, a będzie to pierwsza doba, od dwóch tygodni, bez środka przeciwb. To nie oznacza, że nie b. Ale tym razem wytrzymam.

Bo to jest inny b!!
To jest b, który niesie nadzieję!!!
O tym nie mają pojęcia ci, których coś tam od czasu do czasu pob.!!
Ale ma pojęcie na przykład kobieta, która rodziła bez z.

Ale cicho, cicho. Jeszcze czterdzieści minut. Jeszcze usłyszy ktoś, kto nie powinien, ktoś, kto w tych minutach mógłby przyłożyć trochę b, nie za dużo, tylko nieco ponad stan, ponad cienką linię, o której on dobrze wie. Bo gdyby przyłożył tak porządnie, mocno, to i mnie byłoby nie żal. Trudno, nie udało się, jestem tylko człowiekiem. Ale fatalne to uczucie, którego trudno się pozbyć, powstaje wtedy, gdy wiem, że mogłem, że jeszcze trochę, gdybym się postarał, że to coś, ten cel, leżał tuż obok, a mnie nie chciało się, z lenistwa, niedbalstwa, braku samozaparcia, silnej woli, nie udało się ostatecznie, w ostatniej sekundzie ostatniej minuty, tej pierwszej godziny, pierwszej od dwóch tygodni, sięgnąć.

 

 

b. ból, boli
pob. pobolewa
z. znieczulenie

Gram z Bólem w szachy

Ból fot. Piotr Kubic

Myślę długo, zanim wykonam ruch. Potem naciskam przełącznik zegara. Który tkwi przy szachownicy (łóżku). Wskazówki obiegły tarcze… Do dziś obiegły tarczę siedem razy. Siedem razy dwadzieścia cztery.

Od tygodnia gram z Bólem w szachy. Taka rozrywka intelektualna. Szachuje mnie, gdy jestem bezbronny. Najczęściej w drodze do ubikacji. Ale wytrawny gracz nie odbiera nadziei od razu.

O trzeciej nad ranem budzi mnie tępy ucisk w pęcherzu, więc zaczynam kalkulować kilka ruchów do przodu. Spuścić nogi z łóżka i zacząć wstawać. Prostując się, gdzieś w połowie drogi, poczuć „szach!”. Goniec skoczy mi na plecy, między łopatki, trochę z prawej strony. Zacznę szukać uniku, będę miał kilka sekund, zanim przebije mnie na wylot, do mostka. Kilka sekund zanim stracę oddech, potem jeszcze sekundy, by złapać się krzesła, biurka, szafki, czegoś, lekko wyprostować, poszukać ulgi. Ulgi! Szukać teraz! Jeszcze sekunda!

A może na razie nie wstawać? Sięgnąć po pastylkę, zapić i poczekać. Pęcherz rozciągnie się jeszcze, przez pół godziny nie pęknie.

Ale to nie frajda, brać pastylkę żeby byle iść do ubikacji. Frajda – powalczyć, choć trochę. Może się skręcić, trochę w lewo, trochę w prawo, może na czworakach? I na muszlę dotrzeć, choćby z Bólem na plecach, ale czysto, fair, bez dopingu. To byłoby całkiem całkiem, właśnie bez dopingu, i bez telefonu do przyjaciela. A po powrocie nacisnąć zegar i spać do rana. Czekać na Jego ruch.



Tąpnięcie musi być

Tąpnięcia. W pewnym domu zdarzają się co jakiś czas. Choć ta rodzina broni się przed nimi, a jednak prędzej czy później staje się jasne, że tąpnięcie jest nieuniknione. Tąpnięcie jest prowokowane i realizowane przez tzw. głowę rodziny. Szyja też prowokuje tąpnięcia, ale nie ma takiej ekspresji jak głowa, efekt jest słabszy. Wszyscy przeczuwają zbliżające się tąpnięcie, a jednak nikt nie jest w stanie podjąć kroków, by go uniknąć. Bo gdyby dzieci zabrały się do pracy, a rodzice dali radę bez emocji wyegzekwować konsekwencje, tąpnięcie byłoby niepotrzebne. Niestety, rodzicom szkoda i żal, dzieciom ciągle jest mało, wskutek czego tąpnięcie staje się jedynym wyjściem z impasu, przełamaniem zamkniętego kręgu, daje nadzieję na wolność. Do następnego tąpnięcia.

Zaczęło się od tego, że ojciec zarekwirował wszystkie komiksy. Dość bezmyślnego przebiegania wzrokiem przez dymki. Potem skonfiskował najlepsze, zabawne książeczki, czytane po dziesięć razy, jakby należały do biblii. Opustoszały z książek niektóre półki; dobry impuls, by zapełnić je czymś świeżym.

Tąpnęło też i z innego powodu. Oto w kącie pokoju dziecięcego śpi po raz pierwszy mały, młody kotek. Efekt dyskusji trwających od miesięcy, które znalazły swoją eskalację i emocjonujący finał właśnie dziś. Tak, do tego domu trafił kot, w wyniku składanych ze łzami i solennie przysiąg, że będzie się miał kto nim zajmować. Przysiąg nie składali rodzice. Kiedy się to stało, matka zaniemówiła, ojciec poszedł grać na pianinie, córka czerwieniała z radości i syn powtarzał, że jest oszołomiony i nie czuje nic.

Tak nastał wieczór, dzień niedzielny. Oczekujemy poniedziałku.

Zagraliśmy koncert

Zagraliśmy koncert. Teraz można już usiąść i się zamyślić. Choć nie bardzo, bo jak usiąść i zamyślić, to oczy się zamykają, ze zmęczenia, chyba. Uczucie spełnienia? Tak się mówi. Szczęśliwie nie żyjemy z grania koncertów, nieczęsto gramy, więc jak już zagramy, to jest przeżycie.

A jednak dręczy myśl, żeby zostawić granie. Jest bardzo zaborcze. Granie wymaga, samego siebie. Nie pomaga marzenie o graniu, planowanie grania, ćwiczenie w wyobraźni – może trochę pomóc, ale pod warunkiem, że jednak gra się w rzeczywistości. Z kolei granie naprawdę liczy się wtedy, gdy gra się przynajmniej godzinę. Godzinę w jednym ciągu, nie chodzi o godzinę dziennie. Taką jedną godzinę dziennie trudno nazwać ćwiczeniem, to ciągle zabawa.

Niestety, podczas grania zwykle okazuje się, że nie idzie tak dobrze, jak się wcześniej wydawało. Nieszczęściem, z czasem słyszy się więcej niedoskonałości i więcej należałoby poprawić. A to oznacza, że granie jest drogą bez końca. Cel ucieka w czasie i przestrzeni.

Zapraszam na koncert

Gram 3 czerwca 2017 roku wraz z Pawłem Kupskim, który głównie śpiewa. Głównie, bo czasem gra też na gitarze. ArtCafe Barakah, Kraków, ul. Paulińska 28, godz. 19.00. Bilety 10 zł dostępne przed koncertem.

Drobne, nie tak liczne chwile wolności, gdy spod palców wychodzi coś, co zaskakuje mnie samego. Jak często można zaskakiwać samego siebie? Zwłaszcza, że przygotowanie godzinnego koncertu to dziesiątki i setki godzin ćwiczeń? Czy potem można jeszcze zaskoczyć samego siebie? Fatalne jest nudzić się przy własnym graniu. Złowieszcze. Granie to więc ciągła tęsknota do chwil, kiedy zaskakuje się samego siebie. To gonienie i zjadanie własnego ogona, którego czasem uda się dopaść, ale przeważnie – ucieka.

Więcej o koncercie Paweł Kupski Piotr Kubic

Fryzjerka

Poszedłem do fryzjerki. Tej, którą znałem trzydzieści lat. Ona jakoś zawsze miała czas. Nigdy nie rezerwowałem wizyty. Zanim doszedłem do drzwi jej salonu (przez całe życie mówiłem: zakładu fryzjerskiego) usłyszałem, że jej nie ma. I najprawdopodobniej nie będzie. I że mógłbym ją jeszcze zastać, zobaczyć, w szpitalu. Jeśli się pospieszę…

Młodsi mówią, że sama jest sobie winna. Lokomotywa. Starsi raczej milczą. No bo co powiedzieć…

————

Kobieta w średnim wieku wyszła ze szpitala. Zaczęła się zastanawiać, czy w miasteczku ktoś zauważył, że na ulicach nie było jej przez trzy tygodnie. I że teraz znów jest. Dziwna nadzieja, a kto miałby zauważyć i dlaczego. Na ulicy w miejscu jednego człowieka pojawia się inny, a nawet jak jest pusto, to i tak nie wygląda dziwnie. Czasem nawet, gdy idzie człowiek, to nie jest takie pewne, bo może i nikt go nie zauważy. Nie powie dzień dobry, co by znaczyło, że jednak istnieje, jeden i drugi, bo skoro ten mówi a tamten odpowiada, albo tylko słyszy i kiwnie głową… No nie wiesz, najzwyklej nie wiesz, jeśli ze szpitala kiedyś nie wyjdziesz, to czy ktoś w miasteczku sobie przypomni. Może jak zobaczy klepsydrę. Jak popatrzy. Bo niektórzy na klepsydry nie patrzą.