Final Cut Pro 7 i Mavericks

Nie sądziłem, że dożyję tej chwili. Lecz właśnie zrobiłem krok wstecz w dziedzinie informatyki. Z własnej woli, nie przez przypadek. Walcząc o ten krok przez dwa dni, w trakcie których, jak w amoku, nie mogłem oderwać się od pracy. Maszyna nie chciała się poddać zabiegowi, a ja za wszelką cenę próbowałem ją przemóc. Dlaczego próbowałem? Ponieważ popędzała mnie nadzieja, że znów będę mógł normalnie, wygodnie pracować, jak kilka lat temu. Bez ciągłego wciskania klawiszy Command–S (czyli bez nieustannego zapisywania projektu w obawie, że zaraz program sam ”zakończy pracę”).

Właśnie zainstalowałem w moim komputerze firmy Apple jeden ze starych systemów operacyjnych o nazwie Lion. Najpierw stworzyłem do tego oddzielną partycję na dysku, ale potem nie było już łatwo, bo mój obecny system operacyjny – Mavericks – nie chciał się poddać i nie chciał uruchomić instalatora systemu starszego niż on sam. Nie chciał zrozumieć, że nie jest taki świetny i że wolę coś starszego.

Lion to system o numerze 10.7, zaś Mavericks – 10.9, czyli o dwa numery wyższy. Ha, ale jest jeszcze nowsze „cudo” – Yosemite, o numerze 10.10. Ja jednak dziękuję za te nowości. Ponieważ program Final Cut Pro w wersji 7 to świetny program do montażu wideo, a jednak w systemie Mavericks staje się kompletnym bublem. Koszmarnym dziadostwem, który zawiesza się w najróżniejszych momentach, przy najprostszych operacjach montażowych. Drodzy specjaliści z Apple, nie chcę waszych nowości, które niszczą coś, co było bardzo dobre. Wracam do przeszłości.

Co prawda Apple wypuściło nowszy Final Cut Pro X, który pracuje w Mavericks, ale gdy czytam opinie użytkowników nie czuję się do niego zachęcony. Chcę móc spokojnie pracować, nie zaś przesiadywać na forach użytkowników Apple, którzy błagają o ratunek.

W Bibliotece Jagiellońskiej

Do Biblioteki Jagiellońskiej już nie wchodzi się od Alei Trzech Wieszczów. Zauważyłem to z chwilowym tylko zdziwieniem. Nie byłem tu dość dawno…

W dużym, nowym foyer, ale dość niskim, zauważyłem kilka stanowisk, każde z nich było wyposażone w komputer. Przejścia schodami na piętro pilnował rosły mężczyzna w nieskazitelnym mundurze ochrony.

Aby wejść do czytelni, należy się zarejestrować. Obsługujący rejestrację zadał mi kilka pytań, na które nie widziałem w pierwszym momencie, jak odpowiedzieć. Przestudiowałem wcześniej informacje na wielkim dotykowym ekranie, ale jakoś nie wpadł mi w oko cennik, regulamin ani warunki korzystania z biblioteki lub czytelni. W końcu, zamiast płacić dziesięć złotych, co umożliwiłoby mi korzystanie z czytelni do końca roku, wybrałem wariant jednodniowy. Okazałem dowód osobisty, podyktowałem mój numer telefonu, na małej karteczce zapisałem adres email. I podałem mój zawód – fotograf… Przy pytaniu o zawód poczułem zapach z lat osiemdziesiątych…

I dowiedziałem się, że nie mogę wypożyczyć książki, ponieważ nie jestem zameldowany w Krakowie. Ale ponieważ tu pracuję, wystarczy zaświadczenie z zakładu pracy, że jestem zatrudniony na umowę na co najmniej trzy miesiące, a najlepiej – na czas nieokreślony. Ha, wypożyczanie książki w jednej z najstarszych bibliotek w Europie to prawie jak starania o kredyt w banku.

Otrzymałem przepustkę, na której dumnie wypinało się moje imię i nazwisko, zawód, jakiś nieokreślony rząd znaków oraz kod – GB. Co on znaczy? „Gość Biblioteki”. Podsunięto mi kartkę do podpisania. Że znam regulamin i że będę go przestrzegał. Zapytałem, gdzie mogę znaleźć regulamin? „Jest w internecie” – usłyszałem. Pomyślałem tylko „no tak, ale ja jestem tutaj, nie w internecie” i podpisałem.

Z przepustką mogłem pójść do szatni. „Proszę” powiedziała kobieta siedząca za kontuarem, w niebieskiej koszuli z trzema belkami na pagonach. Nie od razu zrozumiałem, że to do mnie, bo ani drgnęła, a jej wzrok nie oderwał się nawet na chwilę od monitora. Na podstawie przepustki otrzymałem klucz do szafki, w której należało schować plecak. „Niezbędne rzeczy proszę wziąć do koszyka albo do ręki” – powiedziała i dodała jeszcze kilka szczegółów, których nie zdążyłem zapamiętać.

Przepustkę przeglądnął ochroniarz w nieskazitelnym mundurze, by przepuścić mnie schodami na piętro. Tam odetchnąłem i wszedłem do pierwszej czytelni, którą napotkałem. Tak naprawdę interesowała mnie właśnie czytelnia, nie samo czytanie, nie tym razem. Szukałem dużej przestrzeni z jak największą ilością książek. Zacząłem się rozglądać, gdy zza kolejnego kontuaru dobiegł głos: „słucham”. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zignorować, a przecież nie potrzebowałem pomocy. Zwróciłem się do mężczyzny i powiedziałem z uśmiechem „ale ja nic nie mówiłem”. „Nie szkodzi” – odparł tamten – „i tak musi mi pan powiedzieć, czego pan potrzebuje”.

„A czy mam panu pokazać przepustkę?” – nie mogłem oprzeć się, by nie dać lekkiego pstryczka – „bo oprócz rejestracji, gdzie ją otrzymałem, sprawdzano mi ją już dwa razy”. „Oczywiście” – odparł, więc podałem zieloną karteczkę. Miałem też przygotowaną odpowiedź: „szukam czytelni, gdzie mógłbym obejrzeć książki, albumy fotograficzne”.

Poinformował mnie, że z moją przepustką mogę w zasadzie skorzystać tylko z czytelni głównej. I że powinienem zaglądnąć tam do działu „sztuka”, znajdującego się na galeryjce. Jeszcze zademonstrował mi sposób na przeszukanie katalogu, czego wysłuchałem cierpliwie, nawet jeśli nie było mi to potrzebne. Chciałem wreszcie dostać się do jakichś półek z książkami, im większych, tym lepiej. Szedłem korytarzem, a obok przesuwały się drzwi, prawie wszystkie z napisami „przejście służbowe” albo z nazwami działów, które brzmiały dumnie, bez których biblioteka z pewnością nie mogłaby się obejść, a które mnie kojarzyły się raczej z rozbudowaną organizacją. Byłem sam i zastanawiałem się, czy za chwilę nie pojawi się kolejny pracownik, który sprawdzi moją przepustkę i zainteresuje się nieodwołalnie tym, czego mogę potrzebować.

Dotarłem do czytelni głównej i stanąłem nieśmiało w wysokich drzwiach. Byłem pewien, że siedząca na podwyższeniu kobieta odezwie się do mnie „proszę” albo „słucham”, ale nic takiego nie nastąpiło. Zrobiłem krok naprzód, potem jeszcze jeden. Nic. Skręciłem w prawo i wkroczyłem na schody prowadzące na galerię. Mogłem iść tak wolno, jak chciałem i rozglądać się bez ograniczeń. Nikt mnie nie obserwował, może oprócz kamery, ukrytej w zwisającym ze ściany, jak wielkie grono, czarnym obłym kształcie. Stanąłem i nabrałem powietrze w płuca, chcąc wchłonąć tę przestrzeń, w której od setek lat unoszą się najznamienitsze myśli ludzkie, ulatujące z kart ksiąg ustawionych na półkach wokół.

Między dziełami o filmie oraz o teatrze, gdzieś tam, powinna się znaleźć fotografia. Nie było jej. Ale przecież nie przyszedłem tu czytać, nie dziś. Rozglądałem się po czytelni próbując odczuć jej nastrój. I zdecydować, czy mógłbym tu zrobić jedno zdjęcie? Potrzebowałem usiąść na dole, za którąś z ławek, zabrałem więc z półki Teatr ogromny Schillera, grube tomisko tekstów wszystkich Grotowskiego i jeszcze małą pozycję traktującą o dziennikarstwie w dobie internetu. Zszedłem na dół i dotarłem do ławy w samym środku czytelni.

Otworzyłem Grotowskiego. Sam początek, pierwsze strony, potem środek, potem koniec. Atmosfera miejsca zmieszała się z podróżami ciałem i myślą tego człowieka teatru. W książce Schillera zaciekawił mnie rozdział poświęcony krytykom teatralnym. Nie przypuszczałbym, że na Boyu–Żeleńskim na przykład, jako krytyku, pozostawia tak niewiele suchego miejsca! I ta fantastyczna opowieść o innym krytyku, który po latach aktywnej działalności otrzymał możliwość wyreżyserowania sztuki teatralnej. Z tego, co zrozumiałem, nie udało mu się przeprowadzić ani jednej próby, ponieważ brać aktorska zbyt stanowczo jęła domagać się wskazówek, które pozwoliłby zaspokoić wysokie wymagania owego krytyka, jednocześnie wątpiąc, czy takie wskazówki jest on w stanie sformułować… Dość szybko uciekł z próby po czym, ja mówią jedni, zemdlał, a według innych – rozpłakał się…

perfekcja sięga zenitu

Okazuje się, że widzowie najbardziej śmieją się na farsie wtedy, kiedy aktorzy na scenie „się gotują”. Po latach doświadczeń z farsą, komedią, staje się więc jasne, że każda scena powinna choć raz „się zagotować” (trzeba, aby reżyser przewidział to już w fazie prób). Ekstaza na widowni sięga wtedy zenitu, słychać oklaski, tupot i dzikie piski, których nie można, ba, których już nikt nie próbuje opanować.

Z obserwacji wynika, że to nieprawda, różnica między dramatem a komedią polega jedynie na reakcji widza. We współczesnym teatrze aktorzy śmieją się razem z widownią, co okazuje się bardziej skuteczne.

Czas na wolność

O 22:03 skończył pakować kamerę, rejestrator dźwięku, statyw, aparat fotograficzny. Rozglądał się jeszcze, czy pod krzesłami nie została jakaś drobna złączka czy dekiel, którego brak potem spowoduje kłopoty. Wyszedł na zimne powietrze, na bagażnik roweru nałożył statyw w pokrowcu i przypiął długą gumą z haczykami. Guma była o wiele za długa, owinął ją więc wokół bagażnika.

Resztę rzeczy miał na plecach, w plecaku. „Dobrze mieć i rękawice”, bo zimno dość. Przedzimowy chłód wielkiego miasta owija się wokół samotnego rowerzysty. Około 22:15 dotarł do swojego pokoju w bazie. Wpierw kazał komputerowi skopiować sobie pliki wideo z kamery, gdyż to miało trwać dłużej. W tym samym czasie zaczął kopiować i zdjęcia. Zrobił ich może pięćdziesiąt. Zaraz potem zaczął je przeglądać. Tworzyły serie podobnych ujęć. Przeglądając je oznaczał każde z nich tak, by w końcu wybrać zestaw kilku, do zamieszczenia jako news w internecie. Mógłby pracować szybciej, gdyby szybciej chciał działać komputer. Lecz siedmioletnia już maszyna miała prawo się ociągać.

Nie mógł przypomnieć sobie, jak nazywał się prowadzący dzisiejsze spotkanie. Pomyślał, że gdzieś w internecie jest jeszcze jego zapowiedź, i rzeczywiście, znalazł to, czego szukał. To może niepozorny szczegół, ale zdjęcia bez podpisów robią dość amatorskie wrażenie.

Pliki wideo są już w komputerze, można więc zacząć ich konwersję. By móc je montować trzeba zmienić ich format. Zajmie to kilka godzin (bo komputer ma już siedem lat), tak więc jeśli konwersja zacznie się teraz, to jutro na piętnastą pliki powinny być gotowe. O piętnastej zamierza znów wejść do swojego pokoju. Aha, jeszcze plik audio z rejestratora też trzeba wgrać do komputera.

Diody mrugają, komputer znów czyta, można więc się zająć pakowaniem plecaka. Laptop, zasilacz, myszka, czytnik kart, kabel USB-mikro USB, glukometr, paski do glukometru i nakłuwacz oraz wstrzykiwacz. Gdzie jest portfel, ma być w wewnętrznej kieszeni kurtki. Terminarz, czapka, szalik. Rzut oka na biurka, czy nie zostało coś, co powinien zabrać do domu. Trudno stwierdzić, bo na biurkach pozostało sporo rzeczy.

Teraz do tramwaju. Najbliższy jest o 23:04. To aż tak długo zeszło? Można podjechać 14-stką a potem przesiąść się na 4. W rękach czuje niepokojącą pustkę. Bo kiedy przyjeżdżał tramwajem, miał spore pudełko z grzejnikiem olejowym oraz siatkę z prowiantem.

Samochód stoi jako jeden z trzech samotnych już teraz na ciemnym placu, dzikim parkingu, wciśniętym między wiadukt, aleję, krzaki i niewielki, ale nowocześnie wyglądający pawilon. Samochód zapala bez problemu, ale trzeba go zatankować. Okazuje się, że nie działa jedna lampa z tyłu. Na stacji kupuje więc i żarówkę, ale trudno ją zamontować, coś się tam poprzestawiało lub wygięło. Mocuje się dłuższą chwilę.

Choć zwykle jeździ szybko, to tym razem nie miał na to ochoty. Nie było się z kim ścigać? A może zimowe opony szumią głośniej i sprawiają wrażenie większej prędkości. Ale było też coś innego, jakiś nowy dźwięk, powtarzający się, jakby ocieranie, od strony bagażnika… Pomyślał, że może coś się tam urywa albo pęka… Potem ucichł…

O wpół do pierwszej mógł spokojnie stanąć w przedpokoju, w domu. I kiedy wszystko wydało się załatwione pomyślał, że wreszcie ma czas tylko dla siebie. Teraz jest zupełnie wolny, bo zrobił co mógł, a ci, którym mógłby jeszcze czymś przydać, i tak już śpią. Teraz może podróżować nieskrępowanie po krainie wyobraźni i byłoby to prawdą, gdyby nie konieczność snu, w jaki każdy człowiek, czyli również nasz bohater, został wyposażony.

Chciał jeszcze oglądnąć ostatnio wykonane zdjęcia, te dla siebie, albo zaaranżować jakiś utwór, oczywiście w wyobraźni, bo stuk klawiszy elektronicznego pianina nie uszedłby bezkarnie… Chciał może pisać, gdy…

Niemożliwe. Przyszedł Wiesiek. O wpół do pierwszej w nocy przyszedł Wiesiek!…

Schlebianie w szołbiznesie

Znajomy poprosił mnie, abym zrobił montaż pewnego spektaklu. To nic nowego. Ha ha, śmiałem się, bo przez telefon wspomniał, że jest to zadanie właśnie dla mnie. Dlaczego się śmiałem? Nie dlatego, żebym się cieszył. Z moim doświadczeniem wiem, że należy w takich sytuacjach być ostrożnym. Schlebianie w szołbiznesie oznacza nadchodzące kłopoty.

I rzeczywiście. Po oglądnięciu materiału, który został zarejestrowany z trzech kamer okazało się, że… jest źle i nie bardzo jest co montować. Nagrywali ponoć ludzie z jakiejś telewizji, lecz mam wrażenie, że kamery, którymi kręcili, mieli pierwszy raz w ręku (kamery, z których każda była znacząco inna, o innym obrazie). Trudności z trafieniem w aktora, prowadzeniem go podczas ruchu, nauka obsługi dźwigienki zoomu czy szukanie ostrości podczas widowiska (!). W dodatku fakt, że całość została nagrana zupełnie monofonicznie – po prostu tylko jeden kanał, podczas gdy drugi jest głuchy. No i niezliczona ilość drobnych ujęć, nawet takich 2-4 sekundowych; a najbardziej deprymujące jest to, że kiedy wreszcie coś ciekawego zaczynało się dziać w kadrze, to kamerzysta… przerywał ujęcie. Jak to wszystko ustawić w czasie? Jak rozpoznać, w którym momencie jestem, albo porzucić próbę synchronizacji i sklecić montaż zupełnie nie przejmując się tym, jak było naprawdę?

Oddzwaniam więc i mówię, że połowa ujęć jest z miejsca do wyrzucenia, że montaż tego do dłubanina, z której i tak nic dobrego nie wyjdzie. „Wiem o tym” – słyszę w słuchawce – „ale to nagranie to jedyna moja nadzieja”. No tak, tutaj stary dobry znajomy ma rację, że zadzwonił do mnie.

Doszło do tego, że muzyka z jednej ze scen krąży mi w głowie i nie chce opuścić. Scena jest oparta na starym pomyśle – to taneczna pantomima, w której jedna postać steruje drugą tak, jak animator steruje marionetką. To nic nowego, motyw stary jak świat. Ale nie sam pomysł decyduje o powodzeniu, tylko jego niepowtarzalne, szczere wykonanie. Przez tych, a nie innych aktorów, którzy tak a nie inaczej, z całym zaangażowaniem, uruchamiają swoją wrażliwość.

O pokusie

Spektakl skończył się o 21:40. Wyłączyłem wzmacniacze, potem stół mikserski, wreszcie zasilanie w realizatorce. Zamknąłem drzwi i zszedłem po schodach do mojego pokoju. Usiadłem przy komputerze, przy montażu filmu. 

Po chwili podniosłem głowę i spojrzałem na zegarek. Była 22:00. Czterdzieści minut zginęło. Nie! Te czterdzieści minut mojej bezgranicznej uwagi strawiłem na wpatrywanie się w ujęcia, wsłuchiwanie w słowa i melodie, w rozważania, gdzie przeciąć, czy tu, czy pół sekundy dalej.

Takie zapomnienie się jest piękne, lecz okropnie drenuje mózg. Wstaję, i nie wiem, gdzie jestem. Wczoraj, w podobnym momencie, kolega z pracy powiedział przez uchylone drzwi „cześć Piotrze”. Wystraszył mnie, podskoczyłem, a kiedy zaczął robić sobie głupie żarty, miałem ochotę rozerwać coś na strzępy.

Nie tylko drenuje mózg, ale fatalnie wpływa na ciało – mięśnie, stawy, pewnie też układ krwionośny. A oddechowy? Przestaję przecież oddychać, sam nie wiem, czy zapominam, czy blokuję. Podnoszę się z klęcznika (używam go na zmianę z krzesłem), przechodzę kilka kroków, żeby się rozruszać. W drzwiach zamontowałem drążek do podciągania się i rozciągania kręgosłupa. Po kilku dniach pracy w bezruchu moja fizyczność jest do niczego. Zresztą psychika również. Mięśnie domagają się ruchu („my też chcemy coś robić!), a skoro nie robią nic, to w jakiś sposób mszczą się na mózgu. Podejrzewam, że wysyłają mu jakieś jady, zatruwają, zazdrosne. Koniec końców – mózg też przestaje pracować, pozostaje wąski tunel, w którym światła jest coraz mniej, a dalej – ciemna otchłań, z której można wyjść tylko z bólem.

Pisanie tekstów, montowanie filmów, to niekończąca się huśtawka między światami. Jeden to ten nasz wspólny, ludzki, codzienny. Drugi to świat wyobraźni, który jest fascynujący, ale którego jednocześnie się boję, bo ma jakąś potworną siłę. Przeczuwam, że siła ta dysponuje walcem i czeka tylko, żeby po mnie przejechać, nie mrużąc oka. Czy warto mieć z nią do czynienia…? Odpowiedź nie jest oczywista. W sumie, po co mi to…?

Przypomniałem sobie coś:

O pokusie

Ilekroć zwątpisz w swoją pracę, ilekroć skusi cię zmęczenie, mdłości, dręczące uczucie utraty celu! – samooskarżenie, ze to tylko próżność, mroczne pożądanie, że lepiej byłoby porzucić to wszystko, doprowadzić do końca jedynie działania najkonieczniejsze i samozachowawcze, a więc: czytać i żyć; żyć bez znaczenia i przeminąć bez śladu – wiedz, że to najcięższa pokusa, jaką ci podsunie życie. Wówczas musisz być silniejszy niż prawdziwi bohaterowie, kiedy stoją oko w oko z niewykonalnym zadaniem. Wiedz, że do wszystkiego masz chyba większe prawo, aniżeli uciec przed pracą, jaką los wybrał dla ciebie.

Sandor Marai, „Księga ziół”, Czytelnik, Warszawa 2009, str. 123
dzięki margaret.ta

Tak więc… Trzeba dorobić napisy początkowe i końcowe. Nie pomylić się w obsadzie. Dodać loga sponsorów…

Samotne drzewo, fot. Piotr Kubic

Pożalę się

Padam na twarz. To efekt braku higieny psychicznej. Wczorajsze zmagania techniczne z filmem podłamały mnie. Mój laptop ma zbyt nowy system operacyjny, jak się okazuje, i starszy program do edycji wideo nie zawsze chce z nim współpracować. Nie miałem pojęcia, że tak może się zdarzyć. Lecz otrzymując kilkakrotnie komunikat „General Error” zaglądnąłem do internetu. Okazało się, ku mojemu zdołowaniu, że system Mavericks nie musi obsługiwać programu Final Cut Pro 7. To moja wina, zresztą zawsze jest wina użytkownika. Bo nie doczytałem wszystkiego, kiedy uaktualniałem system Mountain Lion do systemu Mavericks. Lepiej było go nie uaktualniać, w mojej sytuacji.

Eksport filmu trwał około godziny, po czym program zawieszał się. Było to wieczorem, a według umowy miałem oddać film do północy. Piękna perspektywa, prawda? Tak więc po okresie montażu, kreatywnego myślenia – co z czym połączyć, co wyrzucić, co zostawić – na koniec – gehenna techniczna. Na granicy wytrzymałości psychicznej – dochodzenie – co może być przyczyną problemu, jak go ominąć…?

W takich momentach dobrze rozumiem, dlaczego reżyser nie powinien zajmować się techniczną stroną przedsięwzięcia. Kiedy pracowałem np. przy nagraniach dźwiękowych, do moich zadań należało zestawienie sprzętu i uruchomienie tak, by wszystko działało. To już wystarczająco dużo pracy dla jednego człowieka. Kiedy myślisz o koncepcji, abstrakcji, formie, atmosferze, przepływie emocji, to chcesz, żeby technika była ci posłuszna. Inaczej – zapomnij o twórczości. Ja tym razem nie mam tego komfortu.

W końcu udało się coś wyeksportować, i choć materiał jest jeszcze do poprawy, to załączam go tutaj.

O pracy nad krótkim filmem

Dziś mam skończyć krótki film o warsztatach teatralnych dla młodzieży Lato w teatrze. To zaledwie kilka minut, ale chciałbym, żeby zawarły one pozytywną energię i dobrą atmosferę tego wydarzenia. Filmik jest prawie skończony, brakuje zakończenia.

Niesamowita jest ilość decyzji, gdy tworzy się nawet coś tak małego. Najwygodniej byłoby postępować według jakiegoś schematu, szablonu. Ale to jest mało ciekawe. O wiele ciekawsza jest wędrówka, która nie wiadomo do czego zaprowadzi. Ważne, aby ta droga była konsekwentna, a to oznacza, że trzeba odrzucić wiele pomysłów, które się pojawiły, a które zbyt poszerzają horyzont. Sfilmowałem wiele ujęć, ponad połowa z nich nie zostanie wykorzystana. Nie dlatego, że są złe, ale ponieważ nie ułożą się konsekwentnej linii, która zresztą i tak dopiero się wyłania. Czy żal mi tych ujęć? Tak. Ale trzeba być konsekwentnym.

Trudno mi postawić końcową „kropkę nad i”. Mam wrażenie, że jeszcze czegoś brakuje. A może trudność wynika z czegoś innego – z tego, że wraz z końcem filmiku zakończy się moja z nim przygoda…? Przy tworzeniu napotyka się na własne ograniczenia, niewyjaśnione trudności. Coś mi przeszkadza i nie jest to coś z zewnątrz, ale ewidentnie – z mojego wnętrza. Rozpoznawanie tego, przełamywanie, radzenie sobie z samym sobą, to codzienne życie twórcy.

Wystawa Stanleya Kubricka, MN w Krakowie, fot. Piotr Kubic

Uczestnicy warsztatów na wystawie Stanleya Kubricka w Muzeum Narodowym w Krakowie. Więcej zdjęć na blogu warsztatów www.lwt.bagatela.pl.

 

Mam jeszcze taki dylemat. Chciałbym wstawić ujęcia z wycieczki do Muzeum Narodowego oraz do stacji TVN. Ale w ogólnym planie filmu trudno mi znaleźć na to miejsce. Brak mi uzasadnienia. Po drugie – ujęcia z muzeum oraz telewizji wymagają komentarza, inaczej nie będą czytelne dla widza. Najlepiej, gdyby komentarz dali sami młodzi. Trzeba go jakoś od nich wyciągnąć. Poszedłem zatem z kamerą na polowanie i mam kilka wypowiedzi. Po selekcji wybrałem trzy, każda inna. Jedna jest bardzo osobista i szczera oraz brzmi niesamowicie ciepło. Druga jest bardzo oficjalna – wyrażona przez młodego człowieka, który chce być dziennikarzem. Zaraz zobaczę, jakie ujęcia będą do nich pasować.

Znalazłem też miejsce w filmie, w którym uda się wpuścić ten inny nieco temat – wycieczek. Zobaczę, czy to będzie pasować.

Trzy monitory i dwie myszy

Na górze – dwa duże monitory. Nieco niżej – mniejszy, to laptop, leży na biurku. Spod blatu wysuwa się kolejny poziom, półeczka z klawiaturą i myszą. W sumie – trzy monitory, dwie myszy, dwie klawiatury, i tablet graficzny z elektronicznym piórem.

Gdy duży komputer zajęty jest jednym projektem, na małym można pracować nad innym. Gdy w drugim projekcie zabraknie natchnienia, montażysta wraca się od pierwszego i wena pojawia się znowu. Dziś drugim projektem był skrót spektaklu. Z dziewięćdziesięciu minut należało zrobić nie więcej jak trzy, cztery. Które fragmenty wybrać? Jak je ułożyć, czym połączyć, żeby coś powiedzieć, a zarazem stworzyć małą formę samą w sobie…

Pierwszy projekt to błyskotliwa relacja zza teatralnych kulis, trwająca znów nie więcej jak trzy, cztery minuty. Kręcona bez ścisłego scenariusza, dopiero podczas montażu nabiera sylwetki.

Z bezkształtnej mgły, pustki, w której, jak się zdaje, nie ma prawie nic, udaje się wyłonić drobną nić. W nieznanym krajobrazie, którego, zdawało się, nie ma, wyraźnieją kształty. Pojawia się trop, przepływ napięć, przeczuwa się go i poszukuje zarazem; „gdzieś tu powinien być” – tworzywo, które wywoła emocje.

Montażysta robi sobie przerwę i zagląda do pokoju naprzeciwko. Otwarte drzwi zdają się zapraszać. Znad komputerów podnoszą się dwie głowy, długie włosy, jedne ogniste, inne – bardzo jasny blond – odsłaniają kobiece czoła, spływają poza policzki. A jednak nie zafascynują się opowiadaniem o zmaganiu z montażem. Tak samo jak się podniosły, opadną z powrotem, tak samo razem.

Osiedle Dywizjonu 303, Kraków, Nowa Huta, fot. Piotr Kubic

Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych w wirtualnym świecie, szczególnie stąpa się po zwykłym, prawdziwym gruncie. Realnymi stopami, po szorstkim betonie, nie za pomocą myszki i nie patrząc w świecący nieskazitelnie ekran. Szary beton nagle staje się ciekawszy niż starannie dobrane kolory systemu operacyjnego. Szarość bogatsza od wymuskanych barw, a to, co na co dzień wydaje się zdawkowe i monotonne, teraz jest poszukiwaną oazą spokoju i pewności.

Czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko, czym się otoczyliśmy – sami siebie, my, ludzie – ma skłonić nas w końcu do powrotu do prostoty i natury.