Na początek zastrzegam – co napiszę dalej, będzie o mnie, a nie o innych. Dla każdego jest dobre trochę coś innego, choć oczywiście jako ludzie spotykamy się w pewnych potrzebach (np. jedzenia, snu).
Tyle lat trzeba było, żebym się przekonał, że moje dawanie świadectwa wiary nie polega na mówieniu o Jezusie, na częstym wyliczaniu, co On dla mnie zrobił, na cytowaniu wersetów Biblii do każdej sytuacji życia. Byłem uczony, że życie dzieli się na świeckie i religijne, a człowiek religijny powinien mieć jak najmniej wspólnego z życiem świeckim. Mój opór przeciwko śpiewaniu na ulicy utworów religijnych wynikał ponoć ze wstydu – tak mi mówiono – a wiary człowiek nie powinien się wstydzić. Co wiem teraz – to jest nie do końca tak, jak słyszałem. W ogóle często bywa, że słyszę coś, ale po dokładniejszych moich badaniach okazuje się, że sedno tkwi trochę w innym miejscu.
Tak więc wcale nie musi chodzić o wstyd czy o strach, jeśli ktoś nie wymienia publicznie Boga i swojej wiary. Chodzi raczej o świadomość, że wiara nie jest taka prosta, ale jeszcze bardziej o to, że prawdziwa wiara jest czymś osobistym, intymnym.
Sprawy nieba zostały ukazane prostaczkom (tak powiedział Jezus), ale to nie musi oznaczać, że człowiek ma zostać w tym stanie do końca życia. Słowa „niech wasze słowa będą tak-tak, nie-nie” nie mają spowodować, że ignoruję, nie dostrzegam skomplikowania sytuacji. A życie jest skomplikowane.
Trudno o tym pisać ogólnie, najlepiej byłoby na przykładach, takich, jak ten: https://youtu.be/NhFvXCVqkhM?t=1m50s (od 1 minuty 50 sekundy). Muzyka bez słów, więc ktoś powie, że jest świecka (w dodatku – jazz). U mnie wyciska łzy i jest oczywiste, że opowiada o Bogu. Ale inni stwierdzą, że absolutnie nie. Więc jak jest naprawdę?