Kierowca poeta

Kaszlał jak podstarzała kobieta, której już wszystko jedno, jak wygląda i jak się zachowuje. Zresztą był gruby i niski. Poza tym prawie nic nie mówił, tyle tylko, ile musiał, a i wtedy mruczał pod nosem, byle tylko dało się go zrozumieć. Siedział nieruchawo za kierownicą i patrzył przed siebie, jakby za nim nie było autobusu pełnego siedzących i stojących ludzi. Zresztą to stary autobus, bez najmniejszej ścianki działowej między kierowcą a fotelami pasażerów. Tym razem wóz był przeładowany, zresztą jak zwykle wieczorem, więc ludzie stali ściśnięci tuż przy kierowcy, a jeszcze paru zmieściło się przy drzwiach wejściowych, zaraz przy przedniej szybie. 

Żadnej dyskrecji, intymności, warunków do samotnego skupienia. Ale z drugiej strony – żadnego zaniepokojenia kierowcy, żadnego skrępowania. Nic, prawie obojętność. Jak księgowy, który wykonuje swoje codzienne obowiązki nie poświęcając im ani odrobinę więcej uwagi ponad to, co konieczne. A ponieważ pracuje w swoim fachu kilkadziesiąt lat, nie musi poświęcać uwagi prawie wcale. Jakby przesuwanie wzrokiem po kolumnach cyfr, przekładanie papierów, stawianie pieczątek i podpisów dokonywało się samo, a ustalony rytm pracy – od godziny do godziny, z przerwą na kanapkę i herbatę, był czymś tak znanym i oczywistym, jak niezmienne funkcjonowanie świata od jego stworzenia.

W tym momencie niewiele dzieli nas od stwierdzenia, że kierowca ten to minimalista i olewus. Do pasażerów, jak musi już coś powiedzieć, to burczy, poza tym kaszle prostacko, czyli niegrzecznie, zaś bezmyślnie gapiąc się na drogę marzy tylko, by zakończyć kurs i wyrwać się do domu albo do kolegów na piwo. Ale bardzo prawdopodobne, że popełnilibyśmy błąd. Bo zastanawiający okazuje się zestaw pewnych szczegółów, które nie każdemu dane jest zauważyć.

Bowiem zdarzyło się, że tuż przy drzwiach wyjściowych, przy przedniej szybkie, trzymając się wygiętej rurki dla pasażerów oraz wytartego uchwytu na desce rozdzielczej, zajął miejsce inny kierowca. Ha, zresztą nic dziwnego, dziś prawie każdy jest kierowcą, i w tym kraju więcej jest tych, którzy byli kierowcami i przestali nimi być z powodu jazdy po kieliszku, niż tych, którzy prawa jazdy nigdy nie mieli.

Ale kierowca kierowcy nie jest równy. Jeden jedzie i tyle, a drugi czyni z jazdy – koronkę. Ten, któremu tym razem przyszło być pasażerem, zauważył, że wóz jest prowadzony nadzwyczaj dyskretnie i łagodnie. Ba, kwestia nie polega na tym, że jedzie się po prostu wolno, jak to mówią kobiety – „ostrożnie”. Nie chodzi też o to, że wozem nie szarpie przy zmianie biegów czy hamowaniu. Ten poziom jazdy pozostawiamy daleko poza naszymi rozważaniami.

Chodzi o styl, w którym kierowca wchodzi w dialog z maszyną, ale również drogą wijącą się przed wozem. Kiedy każdy zakręt, podejście do przystanku, każda zmiana biegów staje się, używając terminologii literackiej czy muzycznej, frazą samą w sobie, ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Frazy mają swój rytm, tworzą akapity, rozwijające się, biegnące i zamykające. Podejmowane na nowo wątki to nie powtarzanie tego samego schematu, ale każdy z nich jest czymś nowym, bo literat, poeta, kompozytor, czy w tym przypadku kierowca, za każdym razem bawią się podporządkowaną sobie materią.

Znając maszynę, moc jej silnika, ugięcie opon na zakrętach, skuteczność hamulców, znając drogę tak, jak kierowca busa, który dziennie przemierza ją kilka razy, można dokładnie przewidzieć, na ile rozpędzić tę kupę żelastwa wraz z pasażerami, aby mocy starczyło na każdym z pagórków, kiedy zacząć hamować przed zakrętem, na ile ściągnąć kierownicę i kiedy zmienić bieg, by silnik nucił w spokojnym andante. Tę poezję da się zauważyć, a wtedy pojawia się to, o co w sztuce chodzi. Wpierw – poczucie zaskoczenia, odkrycia, potem – zrozumienia i sympatii.

Kreatywności jest za dużo

Zabija mnie to, że w ciągu dnia prowadzę kilkanaście różnych spraw, z czego kilka jest twórczych. Wiem, że powiecie, że takie jest życie i wielu ludzi tak robi. Ale pomyślmy przez chwilę rozsądnie – to jest drenaż naszych mózgów, ale również – naszego samopoczucia, naszego życia duchowego, czyli osobowości, świadomości.

Żyjemy w świecie, w którym kultem stała się kreatywność. Kreatywność dla samej kreatywności, bo często zaczyna brakować tych, którzy by tę kreatywność byli w stanie odebrać. Nie są w stanie, bo sami muszą być kreatywni. Dziś widziałem takie hasło (Saramonowicza?) – „nikt już nie czyta, bo wszyscy piszą”.

Czuję się zawalony propozycjami – oglądnięcia spektakli teatralnych, imprez, książek do przeczytania. Ale wracam do domu, a tam czeka na mnie inne zadanie, które kreatywnością przewyższa to, co spotykam w pracy – rozmowa z dziećmi, reagowanie na to, co robią, bycie z nimi.

Reklama, którą oglądałem już kilkanaście razy

Jestem cholerykiem. Dlatego też teksty piszę wyłącznie pod wpływem emocji. Któregoś ranka, słuchając radia TokFM, nie mogłem się doczekać wiadomości, które są tam nadawane co dwadzieścia minut. Nie mogłem się doczekać, ponieważ przeszkadzał mi długi ciąg reklam.

Było to zjawisko niespotykane do tej pory w tym radiu. Otworzyłem Facebooka i napisałem na stronie radia.

Czekam i czekam, aż skończą się reklamy, i nie mogę się doczekać. Ilość reklam, jakie zostały wyemitowane przed wiadomościami o 8:40 zaczyna wyczerpywać moją cierpliwość. Zgodnie z Waszym życzeniem wyłączyłem AdBlocka w oknie, w którym słucham TokFM przez internet. Czy w zamian mogę liczyć na mniej reklam na emisji?

 

Pytanie zostało postawione oczywiście retorycznie. Retoryka miała dać wyraz mojej bezsilności, bo (oczywiście) nie mam w kwestii ilości reklam nic do powiedzenia. Jedyne, co mogę zrobić, to to samo, gdy dzwonię na infolinię do banku, operatora sieci komórkowej, do serwisu sprzętu RTV i AGD itd., czyli – rozłączyć się.

Dziś jednak zobaczyłem świetną reklamę. Oglądnąłem ją kilka razy, potem, w domu, pokazałem dzieciom. Zachwyciła mnie!

To reklama małej kamery sportowej, którą można przyczepić prawie wszędzie. W reklamie umieszczoną ją na grzbiecie orła, który wystartował z Wieży Eiffela. Cudowne, słychać szum powietrza, widać, jak ptak rozgląda się na wysokości za swoim trenerem. Wreszcie dostrzega go i pikuje, by czym prędzej osiąść na jego ramieniu.

Schlebianie w szołbiznesie

Znajomy poprosił mnie, abym zrobił montaż pewnego spektaklu. To nic nowego. Ha ha, śmiałem się, bo przez telefon wspomniał, że jest to zadanie właśnie dla mnie. Dlaczego się śmiałem? Nie dlatego, żebym się cieszył. Z moim doświadczeniem wiem, że należy w takich sytuacjach być ostrożnym. Schlebianie w szołbiznesie oznacza nadchodzące kłopoty.

I rzeczywiście. Po oglądnięciu materiału, który został zarejestrowany z trzech kamer okazało się, że… jest źle i nie bardzo jest co montować. Nagrywali ponoć ludzie z jakiejś telewizji, lecz mam wrażenie, że kamery, którymi kręcili, mieli pierwszy raz w ręku (kamery, z których każda była znacząco inna, o innym obrazie). Trudności z trafieniem w aktora, prowadzeniem go podczas ruchu, nauka obsługi dźwigienki zoomu czy szukanie ostrości podczas widowiska (!). W dodatku fakt, że całość została nagrana zupełnie monofonicznie – po prostu tylko jeden kanał, podczas gdy drugi jest głuchy. No i niezliczona ilość drobnych ujęć, nawet takich 2-4 sekundowych; a najbardziej deprymujące jest to, że kiedy wreszcie coś ciekawego zaczynało się dziać w kadrze, to kamerzysta… przerywał ujęcie. Jak to wszystko ustawić w czasie? Jak rozpoznać, w którym momencie jestem, albo porzucić próbę synchronizacji i sklecić montaż zupełnie nie przejmując się tym, jak było naprawdę?

Oddzwaniam więc i mówię, że połowa ujęć jest z miejsca do wyrzucenia, że montaż tego do dłubanina, z której i tak nic dobrego nie wyjdzie. „Wiem o tym” – słyszę w słuchawce – „ale to nagranie to jedyna moja nadzieja”. No tak, tutaj stary dobry znajomy ma rację, że zadzwonił do mnie.

Doszło do tego, że muzyka z jednej ze scen krąży mi w głowie i nie chce opuścić. Scena jest oparta na starym pomyśle – to taneczna pantomima, w której jedna postać steruje drugą tak, jak animator steruje marionetką. To nic nowego, motyw stary jak świat. Ale nie sam pomysł decyduje o powodzeniu, tylko jego niepowtarzalne, szczere wykonanie. Przez tych, a nie innych aktorów, którzy tak a nie inaczej, z całym zaangażowaniem, uruchamiają swoją wrażliwość.

Depresja postpremierowa

Kiedy Ty odjeżdżasz, czuję się spokojny. Powiedziałeś to, co miało zostać powiedziane, krzywa emocji wezbrała i opadła, tak jak powinna opaść, by zgodzić się na odjazd. To doprawdy szczęście, kiedy można w spokoju się rozstać. Jakie to szczęście, o tym dowiaduję się dopiero wtedy, kiedy z innymi ludźmi to się nie nie udaje.

Poszukuję tego u innych, ale tak rzadko, prawie w ogóle, udaje się znaleźć. Czy my dwaj jesteśmy napiętnowanie podobną przeszłością? Mieliśmy wspólną, nadopiekuńczą matkę? I my dwaj spotkaliśmy się, już bez matek, ale wyczuwając siebie na tyle dobrze…

Dramatyczna to sytuacja, gdy szuka się w kimś czegoś, co przecież powinno być. Bo świadczą o tym niewątpliwe, jak by się wydawało, symptomy. Szuka się uparcie i nieustępliwie, a jednak na próżno. W końcu przychodzi się pogodzić, że tego czegoś nie ma. Mimo, że za każdym razem, za każdym spotkaniem, ujrzeniem, spojrzeniem, wymianą zdań można by przysiąc, że warto szukać.

Teatr to iluzja, przecież wiem o tym. To nieustająca obietnica, że za scenografią, muzyką, światłami i aktorstwem jest rzeczywistość. Tej rzeczywistości oczywiście nie ma — nie ma w samym teatrze. Teatr ma pozostawić w nas niedosyt. Kiedy wreszcie to zrozumiem? Kiedy przestanę się na to nabierać?

Lecz nie problem w tym, by nie nabierać się na teatr. Problem polega na tym, że z ludźmi, którzy tworzą teatr, nie da się normalnie porozmawiać, nawiązać nici kontaktu. Mimo, że na scenie rozgrywa się to, co dobrze rozumiemy i czujemy, to poza sceną to coś przestaje istnieć. Albo jest tak zmutowane, że nawiązanie kontaktu z twórcami na poziomie tego, co przekazuje spektakl, graniczy z ekwilibrystyką na wysokiej linie, której nijak nie można dostrzec. Próbowałem to robić i mam już dość tych prób. Stąd jakaś dziwna żałosność premier i bankietów premierowych, podczas którym czuję, że rozgrywa się jakieś spore nieporozumienie.

Oczywiście zawsze pozostaje opcja, że jestem nienormalny, przewrażliwiony, dziwny. I dla spokoju wszystkich, również siebie, wybieram ją bez większego rozczarowania.

Update

To się nazywa po angielsku update. To przykład, że w języku polskim nie ma takiego słowa, a by się przydało. Mówiąc po naszemu – o tym, co u mnie słychać ostatnio.

Oto opowieść o wędrowaniu z moim synem, zamieszczona na blogu fotograficznym.

Wędrówki ojca z synem

Dla mnie było to mocne przeżycie, które potem wspominam często podczas kolejnych dni. Wiem też, że programuję mojego chłopaka na takie wyprawy, które on i tak bardzo lubi. W przyszłości będzie ich chciał, będzie tęsknił do tego, choć nie od razu będzie wiedział, do czego. Dowie się po latach. Wiem o tym, robię to z premedytacją. Ale człowiekowi potrzebne są fascynacje, marzenia i dążenia…

A oto moje fotografowanie telefonem komórkowym. Dzięki niemu odżyła moja fotografia. Znalazłem starą radość i beztroskę fotografowania, podczas której nie czuję na karku oczekiwań żadnego działu marketingu ani żadnej komisji konkursu fotograficznego. To jest tylko moje, fotografowane najczęściej w chwilach, w których znajduję strzępy wolności, będąc w zniewoleniu – jadąc do pracy lub z pracy tramwajem i autobusem.

On a walk #bw #blackandwhite #allshots #bnw #bwsqare #bnwlife #bnw_lover #bw_love #bnwlife #monotone #monochromatic #bnw_society #insta_bw #instagramers #bw_crew #Nokia #Lumia #igerspoland #landscape #Poland #Polska

Zobacz w Instagramie

Instagram to też przeżycie – napotykania ludzi z całego świata, z którymi łączy mnie podobny sposób odczuwania wobec obrazów codzienności. Ludzie z Rosji, Chin, Korei, również USA i oczywiście Polski, okazują mi się bliscy, bo interesują nas podobne tematy, podobnie patrzymy na to, co wokół. To jest fantastyczne. Zobaczcie wpis na blogu fotograficznym pt. Instagram, lekarstwo na krytykę fotograficzną. Jest tak kawałek radości z oglądania cudzych zdjęć. 

A przy okazji – popatrzcie na zdjęcie powyżej. Jest ono w czołówce jeśli chodzi o ilość lajków na moim profilu. A czy ja je szczególnie lubię? Nie. Ale charakteryzuje je prostota. Świat został uproszczony do kilku pasm o różnych walorach plus drzewo z lewej. Intrygujące jest obserwowanie, jak mój gust spotyka się z gustem innych.

A oto zdjęcia z sesji nagraniowej muzyki ze spektaklu „Tato” w Teatrze Bagatela.

https://www.facebook.com/media/set/?set=a.730662070320864.1073741889.151910891529321

Spektakl niezwykły, ponieważ podczas jego przebiegu wszystkie towarzyszące fragmenty muzyczne są wykonywane na żywo przez samych aktorów. Zdjęcia pochodzą z nagrania samej muzyki, stąd brak scenografii, kostiumów oraz atmosfera pracy w studiu.

Tworzyć, marzenie w etapach

Rozwój artysty charakteryzują różne etapy i przeszkody do pokonania. Jedną z nich jest opór otoczenia. Opór ten istnieje również nawet wśród najbliższych, znajomych, w jego kręgach, nawet tych, artystycznych.

Wynika on chyba z zaskoczenia. „Co? On maluje? Aha, coś tam sobie maluje. No dobrze, niech maluje. Sam fakt, że maluje nie świadczy o tym, że ma coś wspólnego z artystą. Bo artysta, wiadomo, to Picasso, Rafael, Van Gogh. A ten kim jest? Lekarz? Inżynier? Kierownik zmiany, sprzedawca w Tesco, bezrobotny? Co on namalował? Ktoś to widział? Ktoś wystawił?”

Lecz nie chodzi chyba tylko o zaskoczenie. Oto ktoś pretenduje do grona artystów. Nawet, jeśli tak naprawdę nie pretenduje. Lecz sam fakt malowania, nie takiego sobie od soboty, tylko malowania malowania, stawia malującego w oczach otoczenia w roli pretendenta. Oczywiście aspirującego, nieudolnego, takiego, który „jeszcze wiele musi się nauczyć”, „może kiedyś”, ale pewnie i tak się nie nauczy.

Studenci i absolwenci szkół artystycznych są w innej sytuacji. Na nich niejako ciąży obowiązek bycia artystą. Jeśli magister malarz sprzedaje marchewkę, jest jeszcze bardziej godny pożałowania. Nawet, jeśli nie przestał malować.

Zaskoczenie wynika zdaje się z niedowierzania, a to z ukrytej zazdrości, która pojawia się jako pierwsza. Wyprzedza wszystkie inne uczucia, ma tę przewagę, że jest najbardziej prosta, prymitywna. Najprymitywniejsze mechanizmy mają w mózgu najkrótsze ścieżki neuronowe, dlatego wyprzedzają wszystkie inne, szczególnie te bardziej cywilizowane. Zdają sobie z tego sprawę sami zainteresowani, dlatego próbują walczyć ze zjawiskiem, każdy jak umie najlepiej. Mimo to i tak czasem przegrywają. Jeśli nie-artyści zazdroszczą artystom, to zazdrość w gronie samych artystów przewyższa czasem tę pierwszą kilkukrotnie.

Zazdrość początkowo nie dotyczy sukcesów, bo tych jeszcze nie ma. Lecz wynika z faktu, że komuś udało się już pokonać jego własne, wewnętrzne bariery. Z ich istnienia zdają sobie sprawę ci, którzy próbowali, nawet jeśli im się nie udało. Jedną z barier jest organizacja czasu, wręcz całego życia. Trzeba stworzyć całą niezależną płaszczyznę życia, odgrodzić się od nawet najbardziej kochających, zamknąć drzwi i wrzasnąć „wara”, jeśli trzeba. Niewielu się to udaje, choć wielu marzy o tym, „by tworzyć”.

Inna bariera to objawienie się światu. Związana jest z przełamaniem lęku. Z przygotowaniem się na występowanie w roli osoby publicznej. Na to, że „jeśli zapytają, trzeba coś odpowiedzieć”. Że ktoś wzruszy ramionami, ktoś wyśmieje a inny wytknie poważne błędy i nieuctwo. Z przygotowaniem się choćby na to, że z trzydziestu przyjaciół, którzy obiecali przyjść na wernisaż, przyjdzie jeden.

Dlatego wielu artystów nie przekracza tego progu, tworzą do szuflady. A potem te szuflady, razem z ich biurkami, znajduje się w sortowniach śmieci.

Dlaczego trafiają na śmietnik? Bo stworzenie czegoś, w bólach, wieloletnich dociekaniach, kształtowaniu warsztatu, techniki, umiejętności posługiwania się środkami wyrazu, stworzenie czegoś interesującego, niebanalnego, to… dopiero początek. Potem pojawia się kolejne pytanie – co z tym zrobić? Jak pokazać? Komu? Nagle artysta odkrywa, że jemu podobnych są setki i tysiące, i każdy z nich stworzył coś bardziej lub mniej podobnego. Po co więc były te lata harówki?

Jeśli na temat twórczości pojawi się artykuł w prasie, wywiad w radiu, nie mówiąc już o telewizji, to pewna grupa znajomych zaczyna się martwić, czasem też i sprawdzać, czy „artyście woda sodowa do głowy nie uderzyła”. Najbardziej fatalne byłoby dla niego zrobić coś, co potwierdzi ich spodziewania. I jakby się nie starał, nie uważał, to zawsze zrobi coś, co zostanie jednoznacznie odczytane i skomentowane: no tak, do tego doprowadza sława.

Moment szczęścia

Jedne z najszczęśliwszych chwil w życiu są spędzane przy instrumencie. Przy instrumencie, który nie zobowiązuje, bo nie jest środkiem utrzymania. A ten, który na nim gra, nie jest zawodowym muzykiem i nie musi zdążyć z przygotowaniem się do koncertu.

Po dniach, tygodniach, miesiącach i latach ćwiczeń, urabiania materiału, gniecenia ciasta, stukania młotkiem w dłuto i odłupywania tego, co zbędne i szkodliwe, przychodzi czasem ten moment. Nie wiadomo, kiedy przyjdzie i dlaczego akurat wtedy. Próby zatrzymania go na własność kończą się żałośnie. Pozostaje więc jedynie cieszyć się chwilą i niczego więcej nie pragnąć, nie podtrzymywać żadnych nadziei.

Chodzi o moment, w którym instrumentalista nie bardzo dowierza temu, co słyszy. Bo w porównaniu do tych setek, tysięcy godzin, podczas których ujarzmiał instrument, to właśnie dziś, w tym momencie, to, co wychodzi spod jego palców, brzmi zadziwiająco dobrze. Zbyt dobrze, świetnie po prostu, nieziemsko, jakby to nie on grał, tylko ktoś inny.

Nie będziemy tu oceniać, czy gra rzeczywiście świetnie, wirtuozowsko, bo jak powiedzieliśmy, nie jest to profesjonalny artysta i nie ma potrzeby porównywać go z kimkolwiek innym. Sprawa zamyka się w małym gronie – on, instrument, oraz… jeszcze ktoś. Kto? Tego do końca nie wiadomo. Ale że ktoś jest jeszcze, to zdaje się oczywiste, dowodzi tego zdziwienie grającego i jego wrażenie, jakby to grał ktoś inny. I to, że wie, że tej chwili nie może zatrzymać na zawsze.

Nie przestaje

Z cyku „Bajki na dobranoc”

Popatrzcie na niego. Próbuje stworzyć coś. Nie zdradzajmy dziedziny jego prób. Zresztą to nieważne. On może tego nie wiedzieć, ale my wiemy, a przynajmniej niektórzy z nas wiedzą, że dziedzina tworzenia nie jest ważna wobec tego, co chcemy tu zaznaczyć. Tak więc niech ci, którzy nie wiedzą, zaufają tym, którzy wiedzą, albo po prostu zaufajmy sobie nawzajem: to nie jest ważne, co próbuje stworzyć nasz bohater. Czy jest to interpretacja wiersza, czy krótki utwór epicki lub liryczny, czy próbuje zagrać na fortepianie „Dla Elizy”, ale mu się jeszcze nie udaje.

Najpierw, zanim zaczął próbować, błysnęła mu myśl, krótka chwila, w której zamarzył, a nawet wydawało mu się realne, może nawet uwierzył, że mógłby tworzyć całkiem dobrze. Nie zastanawiając się długo i żyjąc ową myślą, spróbował. Przez godzinę, może dwie poddawał się owej fali, niosła go, więc tworzył. Nawet zachwycił się tym, co powstało, a nawet sądził, że może być to początek… że na pewno jest to początek całkiem niezłego dzieła. Wiara i nadzieja trwały dwie godziny.

Gdy wstał, przeszedł kilka kroków po mieszkaniu, wyglądnął za okno, wrócił i spojrzał, dzieło zaczęło tracić sens. Czym prędzej łapał drobne nici, które jak pajęczyna rozpływały mu się między palcami, wreszcie pozostał jak na placu, na którym rozsypane cegły pozostawił w przypadkowych miejscach roztargniony murarz.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Co stało się dalej – moglibyśmy opisywać, lecz znów zaufajmy tym, który doskonale wiedzą, co się dzieje w takich przypadkach i twierdzą, bez wątpienia, że nie ma czego opisywać.

A teraz puenta. Następnego dnia nasz bohater zaczął wszystko od początku, a nie myślmy sobie, że skończyło się inaczej. Tak i trzeciego dnia i czwartego, a również piątego i tak dalej, i moglibyśmy zacząć podejrzewać go o co najmniej lekkie upośledzenie, nerwicę natręctw, uzależnienie, manię, jak i całą gamę opisanych (i jeszcze nie opisanych) w literaturze medycznej zachowań, pochodzących z pogranicza albo wręcz sięgających daleko poza granicę tego, co powszechnie uważa się za stan zdrowia psychicznego.

Skoro już wszczęliśmy owe niecne podejrzenia, niech będzie nam wolno jeszcze nadmienić, trzymając się terminologii budowlanej, że po kilku tygodniach stanęła wreszcie pierwsze cegła na cegle. Nieważne, że uporczywy twórca wielokrotnie je przestawiał, przymierzał, rozdzielał i łączył na nowo. Ważne, że po miesiącach chronicznych działań powstało coś, jak kawałek ściany z narożnikiem i początkiem otworu na okno.

Tak będzie z każdym, kto próbuje i nie przestaje.