Niewzruszony

Czy istnieje coś takiego odbicie równowagi, na przestrzeni życia? Chodzi o to, że ktoś, kto przez jakiś okres czasu wykazuje cierpliwość, wyrozumiałość, nawet miłosierdzie względem innych, później doznaje odwrócenia tych cech – staje się niecierpliwy, arogancki, zuchwały i lekceważący?

Jeśli tak, znaczyłoby to, że na przestrzeni życia musi istnieć pewna równowaga, i że osobowość kogoś, obfitująca w jakimś czasie w pozytywne cechy, odbija je sobie potem w paskudnych negatywach.

No dobrze, to ja mam wrażenie, że właśnie tak jest – w moim przypadku. Przypominam sobie czasy, w których potrafiłem znosić ignorancję, impertynencję, głupotę innych; znosić na wesoło, żartobliwie, pełen dobrego nastroju. Potem przychodziły momenty, w których byle głupstwo wywołuje wściekłość.

Być ponad to, co marginalne, a jednocześnie – nie być naiwniakiem, "jeleniem". No, przede wszystkim we własnych oczach…

Umiem więcej

Ten moment, gdy w ludziach obok, którzy do tej pory jawili się autorytetami, ideałami, zaczyna się dostrzegać niekonsekwencje, słabości. Pierwsze uczucie to zaskoczenie, że "to chyba niemożliwe". Drugie może być jak "utrata gruntu pod nogami", no chyba, że ma się już własne, dobrze określone zdanie, wtedy należało by "wziąć sprawy w swoje ręce".

Ten moment ciągle mnie zaskakuje, a zdziwiony wściekam się raczej niż przyjmuję do wiadomości to, że po prostu wiem i umiem więcej. Wściekam się może też dlatego, że większa wiedza i doświadczenie nie gwarantują sukcesu, gdyż wcześniej trzeba przekonać do tego innych ludzi. I tu jest, zdaje się, problem.

Tu jest problem, bo przekonywanie ludzi rzadko wiąże się z przekonywaniem do wiedzy i doświadczenia (których oni raczej nie są w stanie zrozumieć), tylko bardziej z charyzmą i umiejętnościami wywierania wpływu na grupę (czytaj: na "średnicę" społeczną). A do sterowania ludźmi ciągle nie mogę się przekonać.

Matko

Na darmo wracać do matki. Ciepłe słowa, bezpieczne łono – to przeszłość, teraz tylko naprzód. Być samotnym to coś jak być dorosłym, wspierać zamiast być wspieranym, być twardym na ciosy zamiast się bronić. 

Opis nudny i wcale nie literacki. Pełen nostalgii mojej, prywatnej. Opis taki, na jaki pozwalają moje umiejętności.

Nie wiem, po prostu nie wiem. Tak, ten stan jest przeze mnie ulubiony, więc powinienem się cieszyć. A jednak…

Moja cała rekonwalescencja jest przeprowadzana według mojego uznania, wyczucia i inwencji. Żadnych konkretnych wskazówek od lekarzy, którzy się mną zajmowali. No, przepraszam, rehabilitant w klinice powiedział, że trzeba się przygotować do walki z bólem. Dobrze. Raz też posadził mnie na łóżku, raz przeprowadził korytarzem, był, zdaje się, z mojego stanu zadowolony.

Internista nie mógł się dopchać do mnie w tłumie wizytujących na obchodzie, rano. Miałem drobne uwagi co do dawkowania mi insuliny, które wydawało mi się kardynalnym nieporozumieniem. Na przykład stała dawka na pompie bez względu na to, czy właśnie zjadłem obiad, czy śpię, bo jest trzecia w nocy. Tak mi chciał wyrównywać cukrzycę. Chciałem go też uspokoić, że w mojej sytuacji cukier w moczu nie jest powodem do rozpaczy, niechby raczej zmierzyli aceton i ciała ketonowe. Internista po obchodzie szybko znikał a pielęgniarki mogły zrobić tylko to, co stało w papierach.

Pielęgniarki… Cały tłum, bo oprócz stałej obsady – studentki czy stażystki… Nie rozróżniam. Wspominam miło, odpowiadały na mój uśmiech, kiedy kolejna wlewka ketonalu zaczynała wreszcie działać… Wspominam miło pomimo targów o insulinę, gdy przełożona (jak sądzę) z marsową i zagniewaną twarzą podnosiła wysoko wstrzykiwacz, a ja nieustraszony dalej zadawałem jej pytania. Wtedy inna, zza jej pleców, nieduża, starsza, spokojna, uśmiechała się do mnie przyjaźnie.

Z pielęgniarkami zacząłem sobie wymieniać korespondencję na temat terapii insuliny na karcie, tej wieszanej na łóżku, było to w stylu:
Pielęgniarka: Pacjent odmówił przyjęcia insuliny.
Ja: To nie jest prawda. Mój podpis.

Zainteresował się tym dialogiem na obchodzie docent (czy ktoś równie ważny, bo docentów chyba już nie ma), jednak po wyjaśnieniu, że jestem tylko dziennikarzem społecznym samoukiem i dlatego lubię pisać, z godnością pominął sprawę. (Tak naprawdę ktoś szepnął mu do ucha, że "to zostało już wyjaśnione", o czym ja doprawdy nie miałem pojęcia).

Jeszcze o salowych. Miło wspominam. Czas na sali przed/pooperacyjnej biegł niezależnym trybem. Zmiana pościeli, ścielenie łóżek, mycie pacjentów o 5 rano było niezwykłe dla mnie, ale nie tutaj. Zresztą, większość pensjonariuszy i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. A nad ranem przynajmniej nikt nie przeszkadzał. Pstryk światło na sali, potem szło w obroty tych parę łóżek, i pstryk na koniec. Zaś za kilkadziesiąt minut przychodziła siostra mierzyć temperaturę.

Dwa razy stażystka, pani psycholog, przyszła rozmawiać, bo miałem bliżej nieokreślone stany w nocy (zwłaszcza kiedy bardziej bolało). Za drugim razem niewiele porozmawialiśmy, ponieważ w tłusty czwartek personel (raczej tyko stażyści) zaprasza siebie sms’ami na pączka. I jeszcze potem się widzieliśmy – wyraźnie się ucieszyła, kiedy nie zadano mi żadnych ćwiczeń ani wskazań do domu.
– To znaczy, że dobrze!
– To znaczy, że nie wiem, czy dobrze – ja na to. – Mięśnie i ścięgna jak skurczone sznureczki. Padam z nóg, gdy ból uderza w krzyżu (a cięto mnie przecież na szyi). Zawroty głowy, wszystko utopione w bólu (a co wam będę dalej opisywał). Mam sobie o tym poczytać w Internecie i sam znaleźć ćwiczenia?

Jedno muszę powiedzieć – operację zrobili, zdaje się, super. To ich specjalność, to widać. Żadnych późniejszych bólów po intubacji, w przełyku, gardle. Zwiodczenie mięśni oddechowych, zdaje się, pozostawia jakiś ślad na parę dni (prosiłem w myślach, żebym nie musiał kichać ani kaszleć). Coś tam jeszcze mi robili, bo przygotowanie trwało dwie godziny. Ale za to żadnych problemów neurologicznych z czuciem, poruszaniem kończynami, koordynacją ruchów, świadomością czy pamięcią. Ekstra. Super!

Raz widziałem, jak przygotowywali lekko starszego gościa do operacji na łóżku obok. Jakieś cztery osoby pracowały prawie bez słowa, każdy robił swoje – wkłucia, intubacja, EKG i jeszcze mnóstwo rzeczy. Przyjemność tę organizację oglądać.

No dobrze, ale ja ciągle nie wiem – więcej spać, czy raczej funkcjonować, iść na spacer czy czytać. Znajomi, ci związani z medycyną, radzą, żeby na siebie uważać. Ale co to znaczy – uważać? Co to znaczy?

Szukam własnego rytmu. I coś znajduję, np. śpię aż się obudzę (he he, to nie takie oczywiste), a potem muszę szybko wstać, nie bacząc na histerię fizyczną i psychiczną organizmu, bo zaraz będzie jeszcze gorzej. Po dziesięciu minutach chodzenia, drobnych prac domowych, histeria się kończy i jest całkiem dobrze! Jak również po posiłku – starczy jabłko, kawałek chleba. Ale zjeść jestem w stanie tyle, co moją piąstka (wychudzona, jednak), więc jem często.

Potem – działam – idę do miasta, jadę samochodem po córkę do przedszkola, pracuję na komputerze, sprzątam – powoli, jeszcze przygarbiony, ciągle czekając na ukłucie w skroń lub ciemię jak przelatującą kulą karabinową (sorry, nigdy nie widziałem i tego nie doświadczyłem, ale to pewnie podobne). Działam aż do wyczerpania sił. Nadchodzi moment, że jest stop, jak w meleksie, któremu skończył się prąd. Idę wtedy spać i śpię, aż się obudzę. Dwie, trzy, a nawet więcej godzin funkcjonowania, potem – godzina do czterech – snu.

Czy nie przesadzam z aktywnością? Nie wiem. Fakt, że ból z tygodnia na tydzień się zmniejsza, a ja jestem w stanie robić coraz więcej. Może to dowód, że jest OK… Jak trochę poszarżuję, to jest gorzej, ale zaraz potem – lepiej. Jak leżę cały dzień – to potem tragedia, jest najgorzej.

Może to jest tak, jak powiedział wujek, były kierowca pogotowia:
– Panie, żyj pan jak możesz. Jak pacjent ma umrzeć to i tak umrze, a jak ma przeżyć to przeżyje. Więc nie ma sensu pędzić na złamanie karku, tylko spokojnie, a wszystko się wyjaśni… 😉

Nie chce mi się

Przyłożyć głowę do poduszki i tak zostać. Więcej już nie potrzebuję, nie chcę. Tak byłoby najspokojniej. To, co widziałem, doświadczyłem w życiu już się spełniło – największe marzenia. Oczywiście te realne, bo są jeszcze i takie, w które nigdy nie wierzyłem.

Upalne lato, z podwórka już dawno wyparowały resztki wilgoci, dlatego lekki podmuch ciągnie tuman kurzu. Babcia na ganku, pod osłoną daszku, od lat tylko tam dochodzi. Spoglądam na nią, kiwa głową.
– Jak się masz?
Kiwa w stronę sąsiadów, których obejście przyklejone jest do cmentarnego muru.
– Tam bym chciała już być.
– Ależ co ty opowiadasz.
Słowa przecież idiotyczne. Sprzed siedmiu, ośmiu lat.
– Musisz jeszcze zobaczyć moje dziecko.
Zobaczyła rok później. W tumanie suchego kurzu leżała Sara, w wózku, z czapeczką, w śpioszkach. Babcia z surowym na twarzy nakazem pokazywała na migi (by jej nie obudzić): przykryj ją, przykryj, bo ci się przeziębi!

Babcię odwieźliśmy do szpitala na długo po tym, jak zaczęli ją odwiedzać goście, z telewizora. Tak naprawdę chodziło o to, że traciła siły, a jej krew w wynikach badań przypominała zgoła coś innego, niż krew. W upalny dzień kiwała na nas z okna samochodu.
– Ja już tu nie wrócę.
– Wrócisz.

Babcia była naszym dzieciństwem. Ja byłem pierwszy, moja mama wkrótce po urodzeniu wróciła do pracy. Leżałem u Babci w pokoju na tapczanie, pod wiszącym na ścianie dywanem. I tak potem przez kilkanaście lat, przez ponad osiem godzin dziennie byłem u niej, a po drodze pojawili się moi dwaj kuzyni i brat. Wszyscy przeszli przez nią – jej śniadania i obiady, nauki, reprymendy, kary. Po powrocie rodziców z pracy Babcia czasem zwierzała się z tego, za co już nas ukarała, i dostawaliśmy jeszcze od rodziców.

Potem, chodząc już do szkoły, musieliśmy przecież jeść śniadania i obiady, a kuchnia należała do niej, więc słuchaliśmy tego, co miała nam do powiedzenia. I przestrzegaliśmy zasad i godzin bo "ja nie będę cały dzień rozkładać jedzenia i sprzątać po was".

Babcia nie wróciła.

Dziś wyglądam przez okno naszej kuchni. Krzewy pod oknem wypuszczają pąki. Uparte. Każdej wiosny tak samo. A mnie się teraz nie chce, w zasadzie to trochę Babcię zrozumiałem, że mógłbym iść tam, za mur, i się położyć.

– He he, brachu, a to ci się zachciewa!
To… Wiesiek! Zdałem sobie sprawę, że ostatnie zdanie powiedziałem na głos.
– Prześmiewco… A czemuż zawdzięczam wizytę o tej porze w sobotę? Ty, śpioch dokumentny?
– Mój ojciec robi kiełbasę i przysyła Wam trochę, na spróbowanie.
– Dziękujemy… Jakoś nie mam apetytu…
– To może twój ojciec spróbuje. Podobno też robi kiełbasę.

Co zrobić

Czy sztukę można wartościować? Starają się to robić krytycy, próbuje się poszukiwać kryteriów, według których można sztukę zmierzyć, ocenić, porównać z inną sztuką.

Ze względów kultury, kurtuazji, również dla bezpieczeństwa, jedni artyści (artyści na poziomie, ma się rozumieć) nie wypowiadają się negatywnie o innych artystach. Oceny pozostawiają dla siebie, jak również – odbiorcom, którzy nie są artystami.

Co zrobić jednak, kiedy obserwuje się nadmuchiwany balon, rosnący, coraz większy, w którym nie można dostrzec niczego szczególnego, oprócz… sprężonego powietrza. Tymczasem balon dalej rośnie, wypełnia pomieszczenie, już nie można wyjść, ruszyć się, nawet odetchnąć. A chciałoby się dostrzec jego sens, więc poszukuje się, rozważa, analizuje, lecz im dalej, tym mniej sensu; nie pozostaje nic, albo bardzo niewiele. Bo problem pojawia się, gdy jesteśmy w taką sztukę uwikłani, na nią skazani, i nie możemy po prostu wyjść jak zwiedzający z galerii. Potrzebujemy zatem poczucia sensu, wartości, tymczasem łapczywe ich poszukiwanie prowadzi do zadyszki, kołatania serca, paranoi ("jesteśmy super") a w końcu i tak – frustracji.

Nadmuchiwanie balonów jest zajęciem ryzykownym, nie tylko ze względu na huk, ale z powodu nadciągającej nieuchronnie śmieszności. Czy cienka granica oddziela coś od niczego? Kiedyś tak mi się wydawało, teraz – nie. Za pozornie drobnymi zmianami, które są widoczne, kryje się zupełnie inny sposób myślenia, inna osobowość, wrażliwość i wiedza – twórcy, kompozytora, reżysera, pisarza i tak dalej. A właśnie te szczegóły, wydające się dyletantom i amatorom drobnymi, niewiele znaczącymi, zmieniają tak wiele. Sęk w tym, że szczegół sam w sobie nie znaczy nic, lecz ciąg szczegółów, ich konsekwencja, prowadzi do niewidzialnego świata, zamkniętego w wyobraźni twórcy. Prowadzi, abo nie prowadzi. A nawet jeśli prowadzi, to czasem i niestety, do klaustrofobicznego i nie mającego wiele do opowiedzenia świata…
A ponieważ nie ma miernika sztuki, więc wszystko można nazwać sztuką, i być z niej dumnym, a nawet cierpieć z powodu niedocenienia i niezrozumienia.

Różne oderwane

Ledwo człowiek poczuje się lepiej, a już zaczyna snuć szerokie plany i roić najróżniejsze pomysły. Jeśli pozwolisz, abyś zaczął w nie wszystkie wierzyć, utoniesz. "Reżyseria to sztuka eliminacji pomysłów" – wtedy rozbrzmiewa mi w uszach to zdanie.

Inne fajne zdanie, które pochodzi z książki Kapuściński non fiction (cytuję z pamięci): pisanie wierszy wymaga nicnierobienia. (W kontekście do literatury reporterskiej, która wymaga działania). Jak to jest, że słyszymy tysiące mądrych zdań, na które nie zwracamy uwagi do momentu, w którym sami, po ciężkich bojach, długim czasie, i tworząc sami całą teorię – sami odkryjemy te stwierdzenia.

Jak to jest? Ponieważ człowiek nie może uczyć się w danym momencie czegokolwiek. Tylko tego, co jest aktualnie on the edge, czyli tuż tuż na granicy jego obecnej wiedzy. Jeśli to coś będzie zbyt blisko, znudzi (bo już wiadome), jeśli zbyt daleko, to znudzi (bo jeszcze nie ma szans być zrozumiałe).

Jak macie czas to popatrzcie jeszcze na ten film (w ramach rojenia planów i pomysłów, w ramach choroby i łóżka próbuję poszerzyć wiedzę). Myślałem, że tak pięknych siedemnastoletnich dziewcząt się nie retuszuje. Muszę to pokazać córce, zanim będzie chciała wyglądać tak, jak dziewczyny z czasopism. Dziewczyna oryginalnie ma, moim zdaniem, świetną figurę, a
jednak… A jednak nie jest! I choćbyś była fantastyczną nastolatką, to
i tak będziemy poprawiać!
Najciekawsze jest dla mnie to między 0:45 a 1:45. Głos zza ekranu (mniej więcej): teraz kilka drobnych pociągnięć – spłaszczyć brzuch, wyszczuplić talię, wyszczuplić ręce; to jest zaledwie siedemnastoletnia dziewczyna o jeszcze dziecięcej twarzy, twarz też wyszczuplimy; zawsze zwracajcie uwagę na linie szwów, zamków błyskawicznych, aby poprawki nie wyglądały nienaturalnie.

Na przystanku

Znów przystanek, i znów odwilż, tym razem słoneczna, z zapachem topniejącego śniegu i wysychającej gdzieniegdzie ziemi. W naszym małym miasteczku, z wiatą pomalowaną w tajemnicze wzory nawiązujące z pewnością do symboli któregoś z klubów. Rozrzucone wokół szpargałki, jak na przystanku; moje zamiłowanie do rzeczy wtórnych sprowadza mój wzrok do niezmiętej ostatecznie kartki…

Sam ze sobą. Jak nie niszczyć innych? By dać im tylko to, co dobre, a schować się, uciec, gdy szpetna szala przeważy. Pozorny spokój, ale wewnątrz – czekam na znak, moment, pretekst, żeby uderzyć – błyskawicznie i z całym impetem, bez drgnienia powieki; wykrzyczeć (ale co), zmiażdżyć, stłamsić. Może tropić siebie i zwodzić innych (w dobrej przecież wierze) – ja taki nie jestem – choć jestem taki; żeby nie narażać ich na owo zdziwienie twarzy, szerokie otwarcie oczu – że "co mu się stało". Nic mu się nie stało, on tylko się krył, chował, oszukiwał nas, było mu dobrze i nam, ale się skończyło, wyszło szydło, bez ideału, każdy – prymityw, niewdzięcznik, fałszywy, udawane zrozumienie, cierpliwe słuchanie, głupota i bajka… To tylko kwestia czasu. Nie odbierać telefonów, chodzić boczkami, niczego nie obiecywać, nikomu nic nie robić, nie przyzwyczajać, nie sugerować; przykleić uśmieszek i mieć wszystko… Ale! Już wiem. Te ciosy trzeba skierować na siebie… I już… Już będzie dobrze…


Kto to mógłby tu napisać? W naszym małym miasteczku, gdzie wystarczy rzucić tylko okiem na konkurujące ze sobą nędzne, niewydarzone gazetki, a język traktowania kondycji naszej mieściny, a szczególnie – konkurentów w walce o dosłownie najpodlejszy przywilej, wywoła mdłości. Kto to mógł napisać – kogo stać na ten choć drobny rachunek. Kto napisał – nie wiedział – listy donikąd drze się po napisaniu na kawałeczki, albo pali, najlepiej – jedno i drugie. A może chodzi o wypuszczanie w przestrzeń, o kozła azazela, jak wobec nieznajomego z przedziału, że właśnie im więcej osób to wchłonie i poniesie gdzieś, to pewniejsza ulga? Nadjeżdża bus, co robić? Wziąć ze sobą? Jeszcze mi gdzieś wypadnie i ktoś pomyśli, że to moje. Cisnąłem ukradkiem w kąt pod wiatą, drugą ręką sięgając po przygotowane pięć złotych na bilet.


Noworoczne

Noworoczne nabożeństwo w naszym zborze. Powiedziałem sobie, że nie dam się "wtopić" podczas składania życzeń – kilka słów, najwyżej dwa zdania, raz dwa i po sprawie.

To pensjonariusze domu spokojnej starości. Twarze przeorane, gdy podchodzę do nich, ożywają, zmartwychwstała na chwilę siła iskrzy w poblakłych źrenicach.

Oto kobieta; kilka lat temu, będąc w dobrej kondycji, przeszła wylew, paraliż. Wróciła, siedzi na wózku. Jak moja babcia, ma dystynkcję, przy podejściu – zrywa się do przodu, wyciąga rękę tak, jak widziałem to na kursach komunikacji – z dłonią otwartą ku górze. Dziecko mogłoby się wystraszyć jej twarzy i głosu, który od tamtego czasu bełkocze w dźwięku, lecz nie w sensie słów, pełnych poruszenia i starannych myśli.

Albo ona. Wstaje, żeby podać rękę, podnosi ją razem z łokciem i ramieniem, nie może inaczej. Do Domu przyjechała na wózku, dzięki rehabilitacji już od kilku lat chodzi samodzielnie. Jej delikatna skóra opina nieforemną, kiedyś piękną twarz, miękki głos z historycznym dziś tylnojęzykowym "ł" jest cichy i melodyjny, choć rwie się między słowami.

On, jeszcze dwa miesiące temu zabierał głos, był inni niż reszta, ofukiwał nas czasem i miewał rację, jakby mój brat – dostrzegał wielostronność tego świata. Dziś przejście krótkim korytarzem zajmuje mu dwadzieścia minut, teraz siedzi wpatrzony, z ustami w grymasie zastygłym niczym w drodze do uśmiechu.

Przeżycia, uczucia, które dawno temu spękały ich twarze, giną w nigdy już dla mnie nie poznanej historii. Nieznane, zapadła tajemnica. Znów. Było, a nie jest, zostawiło ślad; czy komuś będzie służyć…

Życzenia. Żadne "zdrowia, szczęścia, pomyślności". Tym, którzy jeszcze chodzą – żebyś jak najdłużej chodził. Kto na wózku – byś jeszcze mógł jeździć. Uśmiechającym – nadal uśmiechu, pogodnym – jak najdłużej spokoju… I w ciszy godnego dobrnięcia do końca. Życzenia ponad miarę… Nie życzy się zmian na lepsze, raczej nikt się ich nie spodziewa…

Dałem się wtopić.