„Niezwyciężony”

Fascynujące nagranie „Niezwyciężonego”, powieści Stanisława Lema, czytanej przez Andrzeja Łapickiego. Można posłuchać tutaj.

Można powiedzieć, że to „stara szkoła” czytania, ale nie wiem, czy rzeczywiście stara, czy po prostu bardzo dobra, znakomita. Może nie od razu to słychać, ale staje się jasne w porównaniu z innymi lektorami, którzy zabrali się za czytanie.

Na przykład – ktoś inny nagrał „Eden”. Po kontynuację należy się zwrócić na stronę audioteka.com, gdzie audiobook kosztuje ponad 30 zł. Nie kupię, ponieważ nie jestem w stanie zaakceptować czytającego. To nie ta wrażliwość, świadomość, mówiąc krótko. Eden nie jest żartem, komedią, tylko dramatem, a takie nastroje kreuje głos. Nie jestem w stanie słuchać bez nieustającego rozczarowania i kręcenia głową – to nie tak, nie tak.

Podobnie z fragmentem „Opowieści o pilocie Pirxie” – niepotrzebne emfazy, przeciągnięcia głosu, rytm, intonacja nadane sztucznie przez czytającego, nie wynikają z tekstu. Czy pracując w teatrze staję się wybredny? Na pewno. Malkontencki, kapryśny, rozpuszczony? Tak. Taki los.

Niezłe jest, jak się wydaje, nagranie „Cyberiady”, tutaj przesada, groteska, pozostaje w zgodzie ze światem przedstawionym.

U Andrzeja Łapickiego fascynuje mnie powściągliwość. Brak podbijania głosu, sztuczności, brak tego niskiego gardłowego brzmienia, które dziś jest wszechobecne w reklamach i przeniosło się na audiobooki. W czasie, gdy Łapicki nagrywał, nie było w Polsce reklam. Ale nie sądzę, że ma to znaczenie.

Pamiętam olśnienie sprzed kilkunastu lat, jedno z moi pierwszych, w teatrze. Jako młody, zielony jeszcze realizator dźwięku, obsługiwałem pewien spektakl. Jeden wieczór, potem drugi. Trzeci – to wydawało mi się już początkiem rutyny. Ale nagle ze sceny padły te same słowa, co poprzednich wieczorów, tylko że inaczej. Coś się nie zgadzało. Popatrzyłem w dół, z mojego stanowiska, i zdałem sobie sprawę, że dziś jedną z postaci gra inny aktor.

Do tamtej pory nawet podejrzewałem, że zmiana aktora to zmiana spektaklu… Ten, który grał teraz, był dla mnie płaski, mało znaczący, wypowiadający tekst i oczekujący na replikę partnera. Dziś wiem, że może wskoczył szybko na zastępstwo, że nie uczestniczył w próbach. Lecz wtedy poruszające było to, że ogromna różnica tkwiła w tym, co niemierzalne, trudne do opisania. Bo przecież tekst był ten sam, sytuacja ta sama, te same kroki na scenie, te same ruchy. A jednak to nie było to samo, aż tak bardzo, że żółtodziób jak ja nie mógł wyjść ze zdziwienia.

Miejsce świerszczy, które już nie grają…

…zajęły orzechy spadające na blaszany dach.

Wystrzał, za każdym razem.

Orzech spada z wysokiego drzewa, orzecha, starego, starszego niż Antek, który, odkąd pamięta, pamięta orzecha stojącego za stodołą. Stodoły już nie ma, przerobiona na garaże. Wysoki dach zdemontowano, bo zbutwiały łaty, które dźwigały betonowe dachówki. Blacha jest lżejsza, i oddaje soczystym dźwiękiem wystrzału spotkanie z orzechem spadającym z orzecha.

Nikt nie wie, kiedy spadnie. Z dokładnością sekundników w elektronicznych zegarkach, smartfonach, komputerach, nie można poradzić na to, że orzech spada. Wieczorem, w ciemności, wystrzał wzdraga nami, jesteśmy na podwórku, a tu: „bach”. Albo jesteśmy w okolicach altany, albo nawet gdy zasypiamy w pokoju na piętrze z uchylonym oknem. „Bach”, „bach!”

Wieczory zapadają wyraźnie wcześniej, niż na początku wakacji. Opłakujemy je, w ciszy, w duszy, nie dając po sobie poznać wobec ludzi niezainteresowanych, pędzących gdzieś, ignorantów. Ciemność wzmacnia wrażenia, a o wrażenia nam chodzi. W pierwszych sześciu dziesiątych sekundy ludzki układ nerwowy jeszcze nie wie, co się stało, słyszy tylko „bach” i całe to nieco ponad pół sekundy tkwi w niepewności, zanim rozum orzeknie: spoko, to tylko orzech na blaszanym dachu. 

Skoro nie ma świerszczy, Antek czeka na kolejny orzech. Nie jeżdżą samochody w sobotę wieczorem, spadają orzechy. Jeszcze pięć uderzeń, aż zaśnie.

Gdybym mógł…

…umierając, wydać z siebie jedno słowo, zdanie, wiersz, opowiadanie, miniaturę muzyczną, fotografię, która podtrzyma ludzi na duchu i sprawi, że z jasną twarzą rozpoczną kolejny dzień

wiedząc, że kiedyś i tak umrą

to byłoby mistrzostwo

które nie będzie mi dane

Zanim zasnę

Zanim zasnę, chcę zostawić drobny ślad. Póki istnieje moja świadomość, która umrze na chwilę, na kilka godzin, podczas snu. Wierzę, że powróci nad ranem, wraz z dzwonkiem budzika. Ale przecież to nie takie pewne. Lecz nawet, jeśli nie pewne, to nie biorę takiej możliwości pod uwagę. Ale nawet, jeśli nie biorę, to gdzieś tli się obawa, że jest ona jednak możliwa. Dlatego właśnie chcę zostawić drobny ślad, zanim zasnę.

Leon w tunelu

To był tunel, duży, o półkolistym stropie, przy średnicy 10-12 metrów. Wyglądał jak plac budowy, nieutwardzona, niewykończona nawierzchnia, pył, kurz, piasek, sypki cement, resztki pogiętych rur, prętów, jakieś worki tu i ówdzie, na wpół opróżnione, rozdarte, zmieszane z kurzem. Od tunelu odbiegały rozgałęzienia, krótkie przełączki, prowadzące do podziemnych, wysokich komór, również oświetlonych u stropu sodowymi lampami. Dzienne światło nie było tu znane.

Nagle, w tym tunelu, jedziemy pociągiem. Mkniemy żwawo, nie jestem pewien, ile osób jest w wagonach połączonych w długi ciąg, który wydaje się nie mieć początku i końca. Lokomotywa powinna być gdzieś z przodu. Nagle widzę, że pociąg, co jakiś czas, zostawia obok torów, przy ścianie tunelu, jakąś postać. Wyglądam przez okno, na ile pozwala pęd, oglądam się do tyłu i widzę, że został Leon.

Pędzimy dalej, a Leon jest coraz dalej, siedzi na brudnej ziemi, plecami opiera się o ścianę. Próbuję biec w stronę przeciwną do jazdy pociągu, korytarzem w wagonach. Leon ma osiemdziesiąt lat i słabą pamięć, pewnie nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje. Jeśli nie zrobię nic, nigdy go już nie zobaczę. Ale nie zdążę, musiałbym wyskoczyć, na nic to wszystko.

Leon niknie mi z oczu. Odwracam się i widzę moją córkę, która wyglądem przypomina dorosłą kobietę. Sara – wołam – zrób coś, pomóż mi! Jak to się stało, że wsiedliśmy do tego pociągu? Mój głos jest dziwnie słaby, skrzekliwy, chcę zrobić krok, ale przychodzi mi on z trudnością, chcę coś wymyślić, na pewno da się coś wymyślić, ale mózg nie chce pracować, nie wiem nic, nie wymyślę nic, pociąg pędzi, ja stoję bezradnie między siedzeniami.

Sara nie odpowiada, stoi nieruchomi, pociąg mknie dalej, czuję, że robi się duszno, jakby zaczęło brakować tlenu.

Zostawić i….. (nierozważnego) (w spokoju)

Antek miał uporczywy zwyczaj prostowania każdej głupoty, którą zauważył. To musiała być obsesja. Antek rzucał zajęcie, którym się zajmował, choćby było najbardziej słuszne, najważniejsze, nieodzowne, konieczne, do wykonania tu i teraz, aby wymyślać najróżniejsze sposoby udowodnienia autorowi głupiej sentencji, że jest głupia.

Przy czym Antkowi mało było stwierdzić głupotę, a nawet objaśnić ją wszystkim wokół, jakiej ignorancji byli świadkami, Antek chciał przekonać głupca o jego głupocie. Żeby ten się przyznał, po prostu.

Rzecz to nierozważna, ryzykowna, wreszcie: karkołomna. Tautologia, sprzeczność, nierozwikłane przeciwieństwo wewnętrzne. Bo głupiec, który wie o swojej głupocie, nie jest głupcem. Antek obsesyjnie podejmował się rzeczy niemożliwych, które również nie mogły przynieść chwały, prestiżu, awansu ani nawet pieniędzy.

Jest jeszcze jedno wyjaśnienie – że Antek sam był głupcem. Może po prostu paranoikiem. Może dręczyły go natręctwa, osobliwe, bo ideologiczne.

Na mostku kapitańskim

Wychodzę wieczorem na balkon. Ocalał, choć przez lata ojciec chciał się go pozbyć. Zamurować drzwi, pozostawić tylko otwór na okno. Chciał się go pozbyć, bo nikt na niego nie wychodził. Nikt nie wychodził dlatego, że kiedyś, na początku, na balkon wychodziło się ze strychu. Nie było mieszkań, był strych, bo „może kiedyś będzie tu mieszkanie”. Wprawiono drzwi drewniane o dwóch skrzydłach, podwójne, z szybami w górnej części. Wtedy wszędzie były okna podwójne, a szyby pojedyncze.

Potem powstało mieszkanie i ojciec z matką mieli tu sypialnię. Na balkon nikt nie wychodził, bo drzwi się spaczyły i nie dawały się otwierać. A jeśli już otwarte, to ledwo dawały się zamknąć. Nie było czasu wychodzić na balkon. Po co.

Potem zamieszkała tu młoda para, czyli moja dziewczyna i ja. Było zimno. Po dwóch zimach wymieniliśmy okna i drzwi balkonowe. Wtedy ojciec znów chciał zlikwidować balkon, na który nigdy nie było jeszcze balustrady. Jednak zrezygnował, nawet zafundował niezgorszą balustradę, za niezgorszą kwotę. „Coś ty, nie wiedziałeś, że to tyle kosztuje?” – powiedział. Nie wiedziałem. Balkon zastawiliśmy łóżkiem, szerokim, duży pokój podzieliliśmy na dwa, sypialnia była mała. Nie sposób przejść do balkonu. Przechodziliśmy może cztery razy w roku. Drzwi balkonowe uchylaliśmy by przewietrzyć, tyle. I tak były zasłonięte kotarami.

Wynieśliśmy się z sypialni, by spełnić marzenie córki o swoim pokoju z balkonem. Wreszcie drzwi otwierają się szeroko, prowadzi do nich prosta droga. Przechodzę przez nie, opieram dłonie o balustradę i patrzę przed siebie. W dole biegnie w poprzek ulica, oświetlona uliczną latarnią. Po drugiej stronie – pawilon i zarośla. Skarpa, krzewy, rosnąca radośnie trawa, drzewa, żywopłot. Dalej osiedle domków, jak nasz, tylko młodszych, dlatego ładniejszych. Grają świerszcze, nad głową przepływa w szumie samolot, schodząc do lądowania w Krakowie.

Balkon delikatnie drga, zaraz porusza się do przodu. Patrzę w lewo i w prawo, a oto krańce budynku ruszyły w ciemności z posad. Z balkonem wysuniętym jak mostek kapitański zbliżamy się do asfaltu ulicy, przepływamy niezmiernie wolno ponad, już majaczą kształty na drugim brzegu. Wznosimy się nieco, by nie zawadzić o dom lekarza i otaczające go świerki, pod nami dachy i latarnie. Dalej teren i droga opada mocno, przez osiedle. Tam mój brat, czteroletni, rozpędził się na rowerze i goniłem go, żeby zatrzymać. Trochę dalej – zjeżdżaliśmy na sankach, gdy ojciec Krzyśka, kuzyna, zabrał nas jednego, jedynego dnia. Dzień był słoneczny i mroźny.

Jeszcze dalej – ulica Powstańców, na której poganiałem mój nowy rower, w zapachu jaśminów i upalnej wiosny, porannej rosy i pary tchnącej z asfaltu i zarośli. Przepływamy nad wysokim budynkiem szpitala, ponad światełkami z okien bloku C, który długą ścianą ciągnie się ze wschodu na zachód. Pamiętam dobrze salę na czwartym piętrze, we wschodnim skrzydle, pozdrawiam ją wyciągnięciem dłoni, choć z pewnością nikt nie patrzy teraz za okno i nie widzi mnie na mostku kapitańskim.

Dalej już prawie pola, tylko minąć ścieg obwodnicy dziergany światłami samochodów, szkołę, boisko, posterunek policji, rząd domów i ten ostatni, przy którym świeci samotna lampa. Potem tylko pola, wiatr ciepły, na szczęście, o tej porze roku, szczekanie psów podnoszących pyski do naszego ciemnego kształtu, chciałyby z nami, ale nie mogą, zostają w tyle, rozpływamy się w ciemności.

O świcie balkon stanie tam, gdzie zawsze, granie budowli niewzruszone na fundamentach, o piątej rano przymkniemy balkon, gdy ruszają ulicą samochody.

Camping

Spacer wieczorem po campingu. Ciepła bryza, mrok, nikłe lampy tu i ówdzie i ludzie siedzący tu i ówdzie, w drobnym świetle lub mroku. Dzieci grają w zbijaka na placu między domkami, ledwo widać postacie, piłkę jeszcze mniej.

Jadą na camping, pod namiot, gdzie wszystko zależy od pracy ich rąk. Obok dużych przyczep, małe namiociki, jedni zwieźli cały dobytek, inni tyle, by przetrwać. Tymczasowość ludzkich planów, miejsca, posiadania: camping.

Bardzo blisko siebie, udają, że nie patrzą, ale patrzą przecież, tylko lepiej lub gorzej się z tym kryją. Wyciągają macki – kto pierwszy zagada, wszystko jedno o co, byle spojrzeć w nową twarz, niezobowiązująco, bo za dzień, dwa, pięć już nas tu nie będzie. Szansa zostawić po sobie dobre wrażenie, nie zepsute dłuższą znajomością, zresetować własne, zleżałe błędy międzyludzkie, wrócić z lepszym wizerunkiem siebie. Katharsis na campingu.

–––

Usnąć w miejscu, które nie jest moje. Które zobaczyłem tylko na chwilę i którego nigdy już nie zobaczę. Ale zostanie we mnie, nawet jeśli nie w uświadomionych wspomnieniach. To przyśni się jeszcze kiedyś, albo rozpoznam je podczas kolejnej wyprawy, do zupełnie innego miejsca, kraju, u innego, niepodobnego do innych człowieka.

Uczy się kłamać

Może wstyd powiedzieć, że podsłuchałem rozmowę. Ale nie taką, jak zawsze, tylko rozmowę człowieka ze sobą. Mówił głośno, nie wiedział, że ktoś go słucha. A ja nie mogłem się oderwać i tak po prostu odejść.

Uczę się kłamać. Ha, to może być nawet przyjemne, z pewnością intrygujące. Nareszcie przełamałem bariery, granice, zapewne zaszczepione w okresie dzieciństwa. Uczę się kłamać, nie tylko żeby lepiej na tym wyjść, ale żeby nie sprawiać przykrości, nie ranić, nie sprawiać bólu. To trywialne, wiem, lecz okazało się, że trywializm potęgą jest, jakkolwiek by nie odsądzać go od czci i wiary.

Kłamię, żeby nie milczeć. Bo milczenie bywa większą potwarzą, niż wypowiedziana prawda. A przecież najważniejsze, by było miło, przyjemnie, żebyśmy nawzajem nie podcinali sobie skrzydeł, nie zagaszali ducha, nie koncentrowali się na negatywach. Ma być pozytywnie! To i będzie!

Kłamię, kiedy ludzie proszą, by kolejny raz wysłać plik, który już wysłałem kilka dni, tygodni, miesięcy temu. Mógłbym przecież odpowiedzieć – ty nie szanujesz mojej pracy, którą już raz dla ciebie zrobiłem. Ten plik tworzyłem godzinami, dniami, może i tygodniami, wysłałem ci, a ty go po prostu zgubiłeś, skasowałeś, zapomniałeś. Bezczelny draniu! Czy ja jestem informatykiem, redaktorem, fotografem, lekarzem, inżynierem, menadżerem, tłumaczem, czy jestem twoją sekretarką od spraw zapomnianych?

Ale nie powiem tego, nie napiszę w smsie, messengerze, facebooku, whatsappie. Odpowiem – że mnie nie ma, wyjechałem, że jestem w kolejce do lekarza, na szlaku na Małołączniak, na łódce na Tajty i wrócę za cztery dni, a może nawet w Chinach, przecież zawsze chciałem zobaczyć Chiny, a nawet Dubaj. Albo że ja też skasowałem ten plik, bo przecież, do jasnej anielki, miesiąc temu skończyliśmy pracę, a nie umawialiśmy się na archiwizowanie, które zwykle robię nocami, na dwunasty dyskach twardych, a takich drobnostek nawet szkoda archiwizować, skoro wiadomo, że nikt nawet nie myśli o archiwizowaniu, bo potrzeba na już i na teraz, a nie na za miesiąc. „A ty mi tak po prostu prześlij jeszcze raz, bo sobie skasowałem, zmieniłem telefon, kliknąłem nie to, co trzeba, bo była burza, bo syn utopił mi dysk twardy, bo ty zawsze masz, trzymasz u siebie, bo jesteś zabezpieczony, no jesteś profesjonalistą”.

Zaczynam być profesjonalistą od mówienia nie całkiem prawdy. Trochę mi to zajmie, bo podobno dziesięć lat trzeba, by człowiek nauczył się czynności do tej pory mu nieznanych. Może zdążę przed emeryturą, ale odetchnę, pozbywszy się skrupułów. Tak tak, każdemu się może zdarzyć – zapomnieć, skasować, kliknąć. Mnie też się może zdarzyć. Ale od dziś przestaję się tym przejmować. Gdy mam w ręku wszystkie karty, nie zawaham się ich użyć. Wszystko po to, by było przyjemnie i miło. To nie będzie niczyja wina, ani twoja, niefrasobliwy kliencie, ani moja, bo przecież chciałem jak najlepiej. Lecz po prostu się nie da. Nie dziś, nie teraz, nie zaraz. Może za tydzień, muszę sprawdzić, ale nawet sprawdzić teraz nie mogę, bo zmierzam na Spitsbergen. Ale nie martw się, będzie dobrze.