Beniamin i ja

Beniamin spokojnie oddycha, śpiąc w swoim łóżeczku. Cieszy mnie to bardzo, ponieważ dziś ja do tego doprowadziłem – poprzez kąpiel, ubieranie, usypianie… W sumie tego ostatniego nawet nie musiałem robić. To dziecko z gatunku tych, co mówią, że są śpiące, po czym idą do łóżeczka, kładą się, przewracają trzy razy z boku na bok i zasypiają.

Jesteśmy tylko we dwóch. Mieszkanie jest jeszcze bardziej tajemnicze niż gdybym był sam, bo czuję nie tylko za siebie, ale i za niego. A dla Beniamina mieszkanie bez mamy to jak dżungla nocą. Przynajmniej tak mnie się wydaje, że jemu się wydaje. Choć być może dramatyzuję, nawet jeśli mi się wydaje, że nie dramatyzuję, w przeciwieństwie do babci (mojej mamy) ubolewającej, że Beniamin jest bez matki, jak również ciągle tęskniący za siostrą. Te ubolewania wskazują Beniaminowi, o czym nie powinien zapomnieć, (że jest bez matki) i za kim w żadnym przypadku nie może przestać tęsknić. Skoro więc babcia ubolewa, a ja ubolewam nad nią, że nie widzi, jak ubolewa, może być więc równie dobrze, że ja nie widzę mojego własnego ubolewania, czyli dramatyzuję również, sądząc, że nie dramatyzuję, a wręcz przeciwnie – że stoję na straży trzeźwego osądu. Tak więc najprawdopodobniej koło się zamyka i już sami nie wiemy, czy to Beniamin tak bardzo tęskni, czy to my chcielibyśmy go takim widzieć.

Jeden zabawny moment z kąpieli. Mówię do niego: zatkaj korkiem wannę. On nic. Ja powtarzam. On pyta: co? Dziwi mnie to, bo zwykle tylko czeka, żeby wcisnąć korek w odpływ i pluskać się w wodzie. Po chwili dopiero zdaję sobie sprawę, że to samo polecenie wydaje mu Ioana, ale… po rumuńsku. Mówię zatem: cu dopul. I… teraz tak! Reakcja natychmiastowa. Fantastyczne…!

Oddział

Na oddział otolaryngologiczny, w niedzielę jak dzisiaj, wchodzi się głównym wejściem szpitala, a potem – korytarzami, które łączą się, rozdzielają, łamią pod różnymi kątami, zwężają, obniżają, rozdzielają i łączą znowu… Oomijają okulistyczny, urologiczny, przechodzą obok pracowni usg. Wreszcie – schody, nimi trzeba w dół, pod domofon: my do przyjęcia.

Jasna, ładna, czteroosobowa sala. Szpitalne łóżko i stolik-szafka na czterech kółkach, z szufladami otwieranymi na dwie strony i rozkładanym blatem. To twoje miejsce na przynajmniej dwa dni. Pod pachą ulubiony pluszak, a w torbie – kilka książeczek z opowieściami, oraz te do kolorowania. Za oknem – trawnik, wysokie drzewa i gawrony szukające czegoś do zjedzenia, pod śniegiem. To niewiele atrakcji.

Nie będziesz sama. Nie tak, jak dzieci, kiedy ja byłem dzieckiem. Nawet nie pamiętam, czy płakałem w nocy, pamiętam za to koleżankę z drugiej strony drzwi (Kałużna, jak wiele Kałużnych), z którą szaleliśmy na szpitalnym spacerniaku. A raz odgoniłem pielęgniarkę z wielką szczykawką, która chciała dobrać się do mojej ręki. W końcu zabroniono mi też bawienia się chodzikami i wózkami w wąskim, szpitalnym korytarzu, bo jeździłem zapamiętale. Pamiętam jak przez mgłę, ale to i tak sporo.

Dziś w czteroosobowej, czterodziecięcej sali, rodzice, jak duchy, opiekuńcze anioły. Mały kolega pod ścianą wyjął odtwarzacz dvd i zaprasza na Scoobiego. Nie będzie źle, może trochę nudniej niż w domu, i bez posiłków na zawołanie.

Ojciec

Wczoraj, na ulicy Retoryka, ojciec pchający dwa wózki dziecięce przez przejście dla pieszych. Przepuściłem go przed maską mojego samochodu. On, w połowie przechodzenia, nagle, bo widocznie teraz o czymś pomyślał, wprawnym i zwinnym ruchem dotknął szybko dłonią nosków dwóch 2-3 letnich szkrabów, którzy okutani szczelnie w kurtki i czapki, chwiali się na swoich pojazdach. Znam ten rodzicielski ruch!

Potem przede mną okładka książki Strach Jana T. Grossa. Zupełnie nie zdajemy sobie sprawy, w jak szczęśliwych warunkach żyjemy.

Komórka

– Byłaś w sklepie? I jak? Udało się? No, mówiłem. Dużo wydałaś? Nawet nie tak źle. Ale to ciężkie było, przyniosłaś jakoś do domu? Dałaś radę? Dzielna jesteś, ale wiesz, że nie powinnaś tyle nosić. Jeszcze dzieci nosisz. No, przynajmniej tego małego. Mały darł się? Czego on tak się drze? Młoda się tak nie darła. Aha, nie spał. I nie jadł. Nie jadł, bo nie chciał. Wiem, spodziewam się. Uparty. Ale już nie ma odwrotu. Trudno, kiedyś przestanie. W sumie niegłupi chłopak, szybko się przekonał.

– Nie spałaś. Kiepsko. Może po południu. Jak przyjdzie mama. Nie przyjdzie? Dopiero wieczorem… A ojciec by…? Nie. Ale ty i tak się nie położysz. A jak położysz, to nie uśniesz. No chyba że już naprawdę… Stukają? Stukają za ścianą. Zmieniają kran i coś tam poprawiają. Wiem, nie uśniesz. Mam stopery, ale tobie stopery nie pomogą. Stukanie słychać. Tak, pranie mogę powiesić. Tak, miałem iść, ale przecież pół godziny to nie problem. Powieszę, he, na pewno nie tak dobrze, jak ty. Zdążysz. Na wpół do piątej zdążysz.

– Małemu zmieniłem pampers. Wsadziłem do wanny, jak przedwczoraj. Tak chyba łatwiej. Zresztą, lubi to. Nie, nie było mu zimno. Sprawdzałem. Ciepłe ręce i nos. No pewnie, że nie chciał wyjść. No i chciał stać na pralce, uparciuch, o mało się nie poślizgnął. Koszulka nie chciała przejść przez głowę, wrzeszczał wniebogłosy. Myślałem, czy nie naciąć, ale przeszło. Tak? Nie. Przewrócili kwiatek, kazałem sprzątać, ale jasne, że nie posprzątają. Młoda mu ustępuje. Oboje darli się: moje! Nie, nie wiem, kto pierwszy.

– Wracam. Może pięć kilometrów. Do apteki? Której? Naprzeciwko pomnika… po dwudziestej pierwzej. Nie wiem, czy sprzedadzą. Jak nie sprzedadzą, to doniesiemy. Boli bardzo? Swędzi. Już wolę, jak boli. No to na razie, jakby co jeszcze, to dzwoń…

Rezonans

Dręczy mnie obawa, że posiadam klucz do jego duszy, i mógłbym bez zbytniego wysiłku, ba – nawet przez nieuwagę – do niej sięgnąć, dotknąć, rozchwiać, zniszczyć… Doprowadzić jego emocje, tak podobne do moich, do szaleńczego rezonansu, bo on jeszcze bezbronny, nie zaprawiony w boju z nimi… Pozostaje nadzieja w dziecięcych mechanizmach obronnych, i w tym, że Opatrzność obroni dziecko przed jego własnym ojcem…