Dobranoc

Dzień pełen gonitwy…

Jak dobrze, że gonitwy przynajmniej na spokojnie… Najpierw odkryłem, jakiś czas temu, że na spokojnie można więcej zrobić i mniej się zmęczyć. A od niedawna nawet czasem mi się to udaje.

Teraz próbują pamiętać, że praca sama w sobie nie jest wartością. Jeszcze parę lat i może to do mnie dotrze na dobre.

Czasem miewałem pretensje np. do moich rodziców, że nie nauczyli mnie takich rzeczy. Ale teraz patrzę na upór mojego syna i mogę zrozumieć, że nauczyć mnie było bardzo trudno.

Dobranoc państwu (to cytat, ale skąd, nie pamiętam).

„Spotkałem nie tak mało kobiet”…

– Spotkałem nie tak mało kobiet, które nie potrafią po prostu być z drugim człowiekiem. Żeby z kimś być, potrzebują jakiejś zasłony – czegoś, co usprawiedliwi to ich bycie. Na przykład nie mieści im się w głowie, że można tak po prostu przyjść i pobyć. Przychodzą, ale z czymś konkretnym do zrobienia – przynoszą w garści albo coś do naprawy, albo inną potrzebę, palącą, której oczywiście tylko ty możesz zaradzić, i właśnie dlatego do ciebie przychodzą. Nie świta im w głowie, że w ten sposób same się ośmieszają, albo poniżają tę relację, sprowadzając ją do usług elektryczno- mechaniczno- komputerowo- samochodowych. Nie, o „usługach seksualnych” nawet nie wspominam, to byłaby już katastrofa. To pewnie nie ich wina, tylko niestety facetów, którzy pojawili się wcześniej, choćby np. tatusia, którego nie było albo był chamem. Okej, nie będę uprawiał psychoanalizy, sprawa sprowadza się do pytania – dlaczego ja mam naprawiać błędy tamtych facetów? Z prostej męskiej solidarności? Mam to gdzieś. Ile mógłbyś wytrzymać to, że naprawiając np. żelazko dajesz wyraz przyjaźni? No sam powiedz. No oczywiście, że naprawić możesz, ale jeśli pozostaje ci tylko to, bo już po naprawie ona czym prędzej wychodzi rzucając przez ramię krótkie „dziękuję”, no to sam powiedz, chciałbyś naprawiać drugi raz? No powiedz, wiesz przynajmniej o co mi chodzi, czy nie wiesz? Czy choć ty mnie rozumiesz?

– Wiesiek!! Jest dziewiąta rano w sobotę. Zlituj się, błagam!

– Ale powiedz, że rozumiesz.

– Rozumiem! Właśnie dlatego, że rozumiem, daj mi spokój.

Ale tak naprawdę nie wiem, czy rozumiem. A co mam mu powiedzieć? Przecież nie dałby mi żyć. Zaznaczam, że za dywagacje Wieśka nie odpowiadam, na kobietach się nie znam, a na naprawach żelazek tak sobie. A piszę o tym tylko dlatego, żeby odreagować, bo przecież sobota dopiero się zaczęła i ostatnią rzeczą, jakiej mi trzeba, jest ta, żebym przez cały dzień myślał o kobietach Wieśka. Albo, co gorsza – o poprzednich facetach tych kobiet.

Kobieta, co za słowo

Od wczoraj nie mam konkurencji wobec moich dzieci (po prostu moja żona wyjechała na trzy dni). To zastanawiające – można się dziwić bez końca – zmieniając coś drobnego w życiu obserwować, jak zaskakujące powoduje to konsekwencje.

Dawno temu spytałem moją przyjaciółkę Martę, psycholożkę – jak to jest, że po tylu latach życia z tą samą kobietą ja ciągle czuję pewien niepokój, kiedy ona jest w pobliżu. Dopiero kiedy wiem, że jest tak daleko, że nie możemy się zobaczyć, ten niepokój znika. Ale wraz z jego zniknięciem pojawia się pustka. Wygląda na to, jakby nie można było mieć jednocześnie spokoju oraz wrażenia niesamotności.

Marta powiedziała, że to normalne i że tak ma być. Psiakość… Paradoksy dopadają mnie wszędzie. To znaczy, że nie zaznam spokoju… Jak to życie jest urządzone…?

Jakiś genialny kreator wymyślił całkiem sprytnie, że kobieta i mężczyzna chcą…. prawie tego samego. Problem tkwi w słowie prawie. Tam, w szczegółach, oczekiwania kobiet i mężczyzn nieco się rozmijają, ale nie na tyle, żeby zupełnie sobie dali ze sobą spokój. W ten sposób szukają się całe życie, ciągle mając nadzieję na pełne zaspokojenie, i ciągle go nie osiągając.

Mam bezgraniczny podziw dla tego mechanizmu, którego doprawdy nie wiem, jakim przymiotnikiem określić: genialny on jest na pewno, ale z drugiej strony – straszny, bezlitosny, czasem przeklęty wręcz…! Genialne – bo po drodze ile się zdarza! To chyba najlepszy sposób, by skłaniać człowieka do poszukiwania, zapierania samego siebie, przeżywania tragedii i rozpaczliwego wydobywania się z nich, z naiwną nadzieją, że wreszcie zrozumiał o co chodzi. By po krótkim czasie przekonał się, że dalej tkwi w nierozwiązanym problemie po uszy. I to jest właśnie rozpaczliwe.

Ratunku! Mógłbym krzyczeć, ale to naiwne też. Może najpewniej jest zamilknąć, patrzeć i dziwić się, ta przyjemność, o ile można czasem zdobyć się na nią, jest mi zapewniona.

Oglądam przy śniadaniu

Coraz powszechniejszy jest permanentny brak skupienia. Wolimy powierzchowne zainteresowanie wieloma rzeczami, niż spokojną i głęboką kontemplację. Tymczasem prawdą jest, że dobrze można robić tylko jedną rzecz naraz.

Przeszedłem dłuższą drogę, by zgodzić się z powyższymi zdaniami.

 

Małe przyjemności

Od kilku dni mam w pracy lodóweczkę! Małą. A kilka tygodni temu zyskałem kuchenkę mikrofalową. Siedząc przy biurku, przy trzech komputerach, nagrywarce DVD i magnetowidzie VHS, w sumie przy sześciu monitorach, wystarczy mi się lekko odepchnąć i obrócić na moim fotelu na kółkach, by sięgnąć do lodówki, wrzucić coś na talerz i wsunąć do kuchenki. Bez wychodzenia, odrywania się od pracy. Co za przyjemność!

Tak stało się wczoraj – niespodziewani goście, ona i on, z których ona przypomniała sobie, że nie najlepiej się czuje, bo nie zjadła śniadania. Aha, zapomniałem – mam oczywiście czajnik elektryczny, a nad całym tym dobrodziejstwem AGD – półkę z szufladkami: konserwy, pieczywo, cztery rodzaje herbaty, kawa inka, jak również i podręczna apteczka z zestawem lekarstw, wśród których są i krople walerianowe (bo tu pracuje cukrzyk, choleryk i pracoholik w jednej osobie).

Kolejna przyjemność – córka ma od dziś numer telefonu komórkowego. Patrzę na nią, jak się fascynuje, i jak po grudzie idzie jej nauka obsługi. Przez dwa miesiące miała telefon bez karty SIM, słuchała muzyki, nagrywała filmiki, robiła zdjęcia. Dziś wykonała pierwszą rozmowę – z mamusią, która jest właśnie na Ukrainie. W ten sposób tradycja międzynarodowa naszej rodziny jest kontynuowana, bo ja też sporo rzeczy zrobiłem pierwszy raz w związku z zagranicą (na przykład mój pierwszy i ostatni jak na razie związek małżeński wraz ze wszystkimi wynikającymi z tego innymi związkami). Patrzę, jak Sara przeżywa, jak pisze przez pół godziny sms, a potem płacze rozdzierająco, gdy automatyczny głos w telefonie informuje ją o czymś i nie dopuszcza do połączenia. Znam to – my wszyscy w rodzinie mamy w sobie ogromne chęci (np. chcę teraz!!) i związane z nimi napięcia, które zwykłe wydarzenia zmieniają czasem w tragedie nie do uniesienia.

Po południu wyruszyliśmy na wycieczkę rowerową. Beni w foteliku u mnie, na bagażniku, Sara na własnym rowerze. Każdy zakręt, zaułek, zjazd i podjazd można zamienić w przygodę. Dotarliśmy do stacji kolejowej, gdzie stały dwie lokomotywy, jakieś nie polskie. Usiedliśmy na składowisku betonowych, podkładów, a obok mijały nas pociągi. W trawie na bocznicy – wylęgarnia ślimaków – mnóstwo, w takich malutkich muszelkach. I dalej – wielka kałuża, koło dużego roweru wpadło prawie do połowy szprych, a od niego, promieniście, uciekały przez wodę chmary ciemnych kształtów. To zdaje się kijanki…

Wieczorem – podsumowanie dnia, i opowiadania, przy lampce solnej. Wszystko byłoby piękne gdyby nie praca, która ciągle na mnie czeka w komputerze, którą popycham do przodu, ale rzadko jestem pewien, czy dobrze. To piękne być samoukiem, ale i stresujące.

Kałuża
Kałuża

Kijanka
Kijanka to czy już żabka

Żabka
Żabka

Fascynacja

Wracam z próby generalnej Pacjenta EGBDF, sztuki Toma Stopparda w reżyserii Jarosława Kiliana. Muzyka grana na żywo przez orkiestrę towarzyszy akcji scenicznej. Muzyka taka, jaką lubię, wkraczająca w atonalność, nadająca atmosferę temu, co dzieje się w szpitalu psychiatrycznym. Mógłbym więcej pisać o tym spektaklu, ale sednem jest to, że porusza on dokładnie moją strunę. Silnie porusza.

Inna refleksja, związana z tym przedstawieniem. Moja córka rozpoczęła naukę w pierwszej klasie, i przy okazji tego wydarzenia, podobnie jak patrząc na grę aktorską w Pacjencie EGBDF, zdałem sobie sprawę: świat, w którym żyjemy, tworzą ludzie. Zawsze tworzą ludzie. To, jacy oni są, decyduje o kształcie naszego najbliższego otoczenia, podobnie jak o subtelnych detalach spektaklu teatralnego. A konkretnie – ich wrażliwość, a jeszcze konkretniej – ich empatia, czyli rezonans z uczuciami innych. Bo znam wrażliwych ludzi, którzy nie są empatyczni, bo ich wrażliwość dotyczy głównie ich samych. Są tak wrażliwi, że ciągle czują się zranieni, niezaspokojeni, niezrozumiani, a jeśli zachwyceni, to tylko sobą. „Biedactwa”.

Dlatego takie miejsca jak teatr czy szkoła zależą praktycznie wyłącznie od ludzi, którzy tam pracują. Na nic nowoczesna technologia, skomputeryzowana scena, perfekcyjne zarządzanie, odmalowane przestronne klasy, makijaż nauczycielki i elegancki żakiecik, jeśli zabraknie po prostu człowieka. Zdałem sobie z tego sprawę podczas rozpoczęcia roku szkolnego,  stojąc z innymi rodzicami w tyle klasy 1b, gdzie chodzi moja córka. Pani Stanisława, wychowawczyni, kierowała swoje pierwsze słowa do dzieci. Po cichu przyznałem wtedy rację mojej żonie, że chciała właśnie tę nauczycielkę. Subtelność ludzka jest nie do zastąpienia i nie do nadgonienia w pięć minut czy w pięć tygodni. Co więcej – nie do zrozumienia przez tych, którzy pozostają w tyle. Nie tak wielu ma dar doskonalenia siebie, poszukiwania, świadomości, szacunku wobec innych oraz wobec faktu, że nigdy nie wiemy niczego do końca. Jestem zafascynowany takimi ludźmi. Dobranoc.

Sprawiedliwość w rękach ludzi niebezpieczna

Przepraszam, że zanudzę Was wzmianką o pewnej „akademickiej” dyskusji, która jednak nie była akademicka niestety, a byłoby lepiej, gdyby taką pozostała.

Otóż w te wakacje przyszedł do mnie pewien człowiek i powiedział, że w jego okolicy, jego bracia w wierze nie przestrzegają pewnych zasad wiary. Ode mnie oczekiwał pomocy – na przykład zorganizowania grupy, która tam nadejdzie i wprowadzi zasady takie, jakie „mają być”, czyli „pomoże” zrobić „porządek”. Winien Wam jestem wyjaśnienie, że obaj jesteśmy w społeczności religijnej, która organizuje swoje życie na zasadach bardzo zbliżonych do demokratycznych. Wspólnota, która spotyka się razem na nabożeństwach, wybiera spośród siebie prowadzących nabożeństwa oraz osoby do innych, potrzebnych funkcji.

Wydaje się, że metody demokratyczne pozwalają na zaspokojenie potrzeb największej grupie ludzi. Lecz oczywiste jest to, że nie zaspokoją potrzeb wszystkich. W dodatku gdy wchodzi się na tak delikatny teren, jak wiara człowieka, sytuacja się komplikuje, bo czy w większości objawia się wola Boga? A co ma zrobić ktoś, kto uważa, że inni źle robią, mimo, że większość wokół niego ma inne zdanie? Może próbować „prosić o pomoc” kogoś spoza swojego zboru.

Dokonywanie interwencji za pomocą „zewnętrznych sił” wydało mi się czymś niestosownym, mówiąc delikatnie. W końcu nasza dyskusja oparła się o pytanie – co jest u Boga ważniejsze – sprawiedliwość, czy miłość? Ot i cała „akademickość” tej sytuacji, i byłbym szczęśliwy, gdybyśmy tylko na tym teoretycznym pytaniu się zatrzymali. Lecz niestety, kwestia dotyczyła praktyki życia i losów konkretnych ludzi. W takim sporze, jak to się zdarza, rozpoczyna się czasem „walka na miecze”, czyli na wersety biblijne. Usłyszałem cytat:

Podstawą Twego tronu sprawiedliwość i prawo;
Ps 89,15

A ponieważ nie byłem przygotowany do dyskusji (rozmówca zaskoczył mnie w korytarzu), nie miałem w zanadrzu żadnego kontrwersetu. Pozostało mi jedynie wewnętrznie przekonanie, że gdy zaczniemy wprowadzać „sprawiedliwość”, to nigdy nie dojdziemy do „miłości”, bo walka o sprawiedliwość zupełnie nas pochłonie i zniszczy w końcu. Że zaprowadzanie sprawiedliwości bez empatii, współczucia, prowadzi w efekcie do tego, co już było – stosów dla heretyków, polowań na czarownice i wypraw krzyżowych.

Dopiero dziś, zajmując się tłumaczeniem pewnego tekstu z rumuńskiego na polski, trafiłem na fragment, którego mi zabrakło. Bo skoro sprawiedliwość jest podstawą tronu Boga, to sam Bóg jest…:

Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością.
1 Jn 4,8

Mówiąc łopatologicznie – Bóg jest miłością, a tylko „siedzi” na sprawiedliwości 😉 Zresztą wystarczy przeczytać dokładnie argument mojego rozmówcy, bo brzmi on w całości tak:

Podstawą Twego tronu sprawiedliwość i prawo; przed Tobą kroczą łaska i wierność.
Ps 89:15

Otóż to: łaska. Wyobrażając sobie tę sytuację – zanim Bóg nadejdzie ze swoim tronem (sprawiedliwością), to przed nim pojawia się łaska. No i całe szczęście.

Tytułu nie mam siły wymyślać

Jestem teraz tutaj, gdzie zielona strzałka:


View Larger Map

Mam uczucie dobrze zrobionej roboty (przejechania siedmiuset kilometrów, w tym 30-40 po drodze dwupasmowej, po dniu pełnym pracy, w ciągu nocy, śpiąc w międzyczasie jakieś czterdzieści minut pod Miskolcem), po której należy mi się nic nie robić, nie mieć żadnych wyrzutów sumienia, że coś jest nie tak, że komuś coś zalegam i tak dalej. To znaczy – oczywiście, że zalegam, ale mam prawo przynajmniej teraz o tym nie myśleć. I nie tylko mam prawo, ale nawet udaje mi się nie myśleć. Nie wiem, czy to efekt chwilowy, czy mojego dorastania z wiekiem, a bardziej – z doświadczeniami, które choć wpierw wywoływały białą gorączkę, to w końcu zaczęły doprowadzać do obojętności – na takie drobiazgi, że np. komuś coś zalegam.

Idąc dalej – z politowaniem patrzę na kolegów (ukrywanym politowaniem, albo politowaniem pełnym zrozumienia i chęci pomocy), (napisałem: na kolegów, choć zdecydowanie częściej dotyczy to koleżanek), tak więc na koleżanki, które nie mogą się powstrzymać przed np. odebraniem dzwoniącego służbowego telefonu. Zaś gdy zdarzy mi się okazja im to zademonstrować (nie odbieranie), to patrzą zaskoczone, zbulwersowane, może nawet zgorszone… Ale żadna nie przyzna, że…. tak naprawdę się da.

Z maską ci do twarzy

Zadziwiające jest to, że kiedy człowiek nauczy się w końcu ubierać różne maski, a przynajmniej jedną, to potem przychodzi mu to z zadziwiającą łatwością. Staje się wręcz codzienne i odruchowe. A przecież czasem się zdarzy, że dobrze byłoby tę maskę ściągnąć, albo najlepiej w ogóle nie ubierać.