Idealny klon

Dlaczego uczymy komputery, by były jak ludzie? Maszyny zaczynają rozpoznawać obraz i interpretować go, rozróżniać muzykę, już rozmawiają np. przez gadu-gadu na takim poziomie, że trudno je odróżnić od ludzi. Chciałbym na przykład by wśród tysiąca zdjęć ktoś odnalazł wszystkie, które mają pewien charakterystyczny nastrój. Chciałbym, żeby ktoś zrobił to za mnie, bo to dużo pracy. To męczące i zabiera czas. Gdyby np. komputer mógł to zrobić… To nie jest takie nierealne.

Rozwój informatyki z pewnością do tego doprowadzi. Pytanie tylko… po co? Dlaczego klonować cechy człowieka w maszynie? Czy nie lepiej współpracować po prostu z człowiekiem?

Ale człowiek jest kapryśny, ma swoje plany, nie każdy jest w stanie sprostać moim oczekiwaniom. Musiałbym się wykazać cierpliwością, by móc mu wytłumaczyć o co chodzi. I nie miałbym żadnych gwarancji na to, że zrobi dokładnie tak, jak będę chciał. Nawet gdybym znalazł kogoś takiego, to jak go przekonać do "usługi"? Musiałbym mu zapłacić. Albo przynajmniej wykazać się jakąś formą "wdzięczności". Musiałbym negocjować… Lub co najmniej uwieść. Trudne to, zabierające energię.

O wiele łatwiej byłoby stworzyć mojego klona w bezwolnej maszynie, która robiłaby za mnie całą nieprzyjemną robotę, a ja spijałbym tylko śmietankę przyjemności. Żadnej wdzięczności, żadnej pensji, zero negocjacji, cierpliwości, zrozumienia, godzenia się… I gdyby jeszcze mogła rozmawiać ze mną tak, jak ja bym tego chciał, i nie musiałbym wysłuchiwać jej narzekań. No chyba, że chciałbym – na wszystko znalazłby się "program".

I co Wy na to?

Szukam…

Scenerii, porównania… Samotnego drzewa w upalne popołudnie, śniegu po pas pod szczytem pagórka. Jak ta zawieja śnieżna w gęstwinie małych świerków tam, gdzie według mapy miały spotkać się szlaki. Wyciągniętego z plecaka papieru w kratkę i listu pisanego w rozmazaniach topniejących płatków. Zagubienia w gęstwinie bloków. Odłączenia z wyboru. Spokoju niespełnienia. Szczęścia nie mojej radości. Zalet pożegnania. Frajdy dystansu. Czego sam chciałem, co mnie chwilowo przerasta, dla czego milczę.

Proszę, pomóżcie, choć sam nie wiem w czym i jak. Więc choć rzućcie okiem na trzy, cztery sekundy, poważnie i spokojnie, na tę bezradność, faktyczną, udawaną czy wyimaginowaną, nie siląc się na zrozumienie, to wszystko.


Życzenia

Chodzi o to, że wydaje się, że wszystko już wiadomo. Życzenia z poprzednich lat są ciągle aktualne, aż okaże się wkrótce, że takie pozostaną do końca, tutaj. Od lat nie pamiętam tak niepozornych i zwykłych Świąt i Nowego Roku. Pewnie dlatego, że jedno i drugie było tym razem w niedzielę. Tak, na pewno…

Tata kupił paczkę sztucznych ogni, nie chciały odpalić (bo chińskie?), poprawiał w nich coś w garażu i nie zgasił potem światła. Nad ogrodem wybuchły, wreszcie. Tak to wygląda ogród z okna na piętrze – naszego mostku kapitańskiego. Widok z niego przypomina pokład starego statku, którego dziób niknie we mgle, przesłonięty dodatkowo szpejami po drodze. Tam po prawej stronie – to światełka z cmentarza, dziwię się i tajemnicze są te osoby, które je palą. Tam babcia wskazywała wzrokiem, kiedy jeszcze żyła, no i wreszcie już tam jest. Dziwiłem się jej, dlaczego: że przykrzy jej się życie, a nas uczyli (i ona też), że tak nie trzeba mówić.

Dlaczego jej się przykrzyło? Bo była niedołężna?

Nie wierzę w szczęście poprzez tzw. zaspokojenie potrzeb. Nie wierzę, że potrzeby można zaspokoić, ponieważ pojawiają się ciągle nowe. Wydaje mi się, że szczęście – czyli spokój, tak, spokój – osiąga się poprzez świadomie postawienie sobie granicy: tu – dość… Plus stara zasada – szklanka do połowy jest pełna. A niech będzie pełna i w 1/4…

Zmęczony jestem…

Uczymy się wszystkiego

Dzieci wołają. Z ubikacji. Oczywiście powstaje drobna sprzeczka o to, które z nich obsłużyć najpierw. "Gdybym mógł zrobić to dwiema rękami naraz, to bym zrobił. Ale nie dałbym rady wytrzeć was dokładnie, więc ktoś musi być drugi".

Biorąc do ręki nocnik doznaję krótkiego błysku, wspomnienia. Bo opróżnianie nocnika to też odpowiednia technologia, którą ja poznałem mając około dziesięć lat, przy udziale mojego młodszego brata. Otóż nocnik z kupą jest już brudny, ale opróżniając go warto się postarać, by nie zabrudzić go jeszcze bardziej. Pozostaje więc jedna możliwość – ruch nagły i stanowczy, którym obraca się nocnik dokładnie do góry dnem i zaraz potem strząsa zawartość do ubikacji. Technologia wyrzucania kupy.

Dzieci ciągle uświadamiają mi sprawy elementarne. Dzieci są błogosławieństwem dla kogoś, kto chce się ciągle rozwijać, poznawać mechanizmy świata wokół. Trudnym błogosławieństwem. Uczę syna smarować kromkę chleba i denerwuję się, bo zapomniałem, że to nie jest takie łatwe. Pod jego ręką pasztet oblepia wszystko inne, tylko nie kromkę i nagle wiem, że ta nauka potrwa nie dzień czy dwa, ale tygodnie. Dociera do mnie ogrom pracy – wiedzy, umiejętności, doświadczenia, które każdy z nas musi zdobyć, żeby przeżyć.

Jeszcze posługiwanie się przedmiotami, narzędziami, jest niczym w porównaniu do umiejętności życia wśród ludzi. Kiedy zdać sobie z tego sprawę, staje się to przerażające. Nic dziwnego, że uproszczenia i schematy to nasz ratunek (jak pisał Cialdini). A cóż dopiero, jeśli ktoś ma ambicję wyjść choć trochę poza szablony…

Udany związek

Do skrzynki pocztowej ostałem reklamę serwisu Stworzeni dla siebie. Oto co widać na pierwszej stronie:

Wielki formularz rejestracji.

Potem – prosto do miłości:
1. Wypełnij profesjonalny test doboru partnerskiego
2. Dowiedz się z kim możesz stworzyć związek
3. Przeglądaj profile potencjalnych partnerów
4. Poznaj osobę stworzoną dla Ciebie!

Pod spodem:
Określenie czego szukamy, naszych oczekiwań i wymagań pomoże odnaleźć właściwą osobę i stworzyć udany związek.

Acha – w samym środku gwiazdka z napisem: "100% gwarancji bezpieczeństwa i jakości". Dalej: Profesjonalny serwis, dopasowane profile. Gwarancja bezpieczeństwa SSL.

Po lewej stronie – zdjęcie obejmującej się pary. Ciekawe, że mają ciemnawą skórę, jak ludzie z południa, taką na przykład ma moja żona. Zastanawiam się – czyżby nie pasowały zdjęcia typowych Słowian? A może chodzi o zasugerowanie związku z obcokrajowcem?

Śmieszne to i żałosne zarazem. Nie ma osoby stworzonej dla mnie ani ja nie jestem stworzony dla nikogo. Tytuł serwisu eksploatuje romantyczną wizję, że gdzieś na świecie istnieje "druga połówka jabłka", że wystarczy ją odnaleźć i już szczęście gotowe. Żadne dopasowanie, w dodatku mierzone internetowym testem, nie gwarantuje udanego związku. To śmieszne dopóki się nie pomyśli, że tak wielu ludzi chwyta się i tego sposobu, żeby nie pozostać samotnym.

Dotknięcie

Dotknięcie kogoś wewnątrz, tam, gdzie centrum, w piersi, wszystko jedno, czy tam spokój, radość, wściekłość czy rozpacz, jeśli tylko ze świadomością, że dotyka się tego, co najważniejsze, co właśnie teraz, że blisko najbliżej, bo tak się udało może raz na tysiąc, że tam najdelikatniejsze, czego dotknąć to może zniszczyć, na pewno zmienić, jak, czy na lepsze, czy pomóc, czy rozdrapać, może tylko zaglądnąć, ale i to strach.

Strach, bo to zostawia ślad i w patrzącym, bo kto czuje, ten zapamięta i będzie widział znów i znów. Będzie widział dziecko patrzące ufnie, i tamtą twarz tęskniącą nadzieją i siecią delikatnych zmarszczek, i ciebie, jak dziś przy zlewozmywaku, o zalęknionych oczach błagających o spokój.

Ambiwalencja wewnętrzna

Nie wiem, skąd się u mnie bierze. Prosty, głupi przykład – słyszę teraz ciągle w głowie Secret World Petera Gabriela, wersja z dwupłytowego albumu, który ukazał się co najmniej dziesięć lat temu. Ten utwór gra teraz w mojej głowie z całą swoją siłą. Ale nie muszę go sobie wyobrażać, bo mam go w komputerze, mógłbym go odtworzyć, skierować prosto do uszu, mam odtwarzacz i słuchawki. W zasięgu mojej ręki jest zatopić się w nim teraz, kiedy go słyszę, tuż przed snem, w ciemności poszaleć, z widokiem na łysiejącą brzozę za oknem, po zgaszeniu światła w kuchni, patrząc na nią, jej zarys, w świetle ulicznych lamp.

Ale nie chcę go słuchać, nie chcę go puścić w uszy. Czuję jakąś obawę, rezerwę, powstrzymanie. Skąd, dlaczego? Czy może dlatego, że za bardzo zapanuje nade mną, wywoła zbyt silne emocje. A może przeciwnie – nagranie okaże się zbyt proste, prymitywne wręcz. Przecież znam ja na pamięć i wiem, że jak na mój gust aranż mógłby być trochę bardziej subtelny, wysublimowany. A może dlatego, że w wyobraźni mogę sterować tym utworem jak chcę, cofać go, przesuwać do ulubionych miejsc, kompulsywnie sobie aplikować. Może w wersji z nagrania jest zbyt nudny, albo zbyt samodzielny, a ja chcę mieć nad nim kontrolę…

Ambiwalencja dotyczy też ludzi, których bardzo lubię, ale coś mnie powstrzymuje przed kontaktem z nimi. Jakaś chęć samoobrony… Dlaczego? Nie wiem.

Przełom

Wczoraj widziałem nowego człowieka. Ruszał rękami i nogami, z prędkością, która dorównuje mojej szybkości działania.


Tak brzmi pierwsze zdanie tego blogu, napisane 25 stycznia 2005 roku. To był przełom, i jeden z powodów, dla którego zacząłem tu pisać. A "nowy człowiek" to Sara, wtedy jeszcze bez imienia, na ekranie USG, widziana raczej tylko przez lekarza, który na tyle przekonująco twierdził, że ten człowiek jest, i że to dziewczyna, że uwierzyliśmy.

Dziś kolejny przełom. Wyprowadziliśmy dzieci z naszej sypialni. Sara i Beniamin nosili dzielnie deski, podawali kołki, wkręcali śruby, a ojciec, czyli ja, składał to w piętrowe łóżko. W ogólnej euforii zginęło prawie uczucie, że oto kończy się okres, który już nigdy nie wróci. Bo począszy od dziś, idąc do mojego łóżka, nie będę mijał po drodze śpiącej dziewczynki z długimi, falującymi, rudawymi włosami, i dzielnego wojaka, który tylko na chwilę przysnął, by w środku nocy przenieść się do naszego łóżka. Dzieci, zmierzając do snu, będą wydeptywać inną ścieżkę przez przedpokój, a u nas – stanie się pustka.

A może nie. Może wrócimy do poprzedniego układu i nowe dziecięce łóżko wciągniemy znów bliżej nas. Bo teraz nie mamy pokoju dla gości.

Najpiękniejsze wspomnienia wiążą się z nocami, w których ludzie, ułożeni jak śledzie, wśród których i ja, usypiali jak jeden organizm, i budzili się następnego dnia. Tak było pod Giewontem, gdy ze schroniska wynoszono stoły i krzesła, by pomieścić wędrowców. Było tak na niezliczonych obozach, na których byłem, było na mazurskiej łajbie, było na zgrupowaniach chóru, na Ukrainie, w Rumunii, Mołdawii, Niemczech, Francji, USA, pod dziurawym dachem stodoły w Kruklankach, pod płachtą namiotu w burzy, i w Yellowstone Park, gdy nasi przewodnicy, przed nocą, głosem nie znoszącym sprzeciwu sylabizowali nam do ucha: Absolutely no food in the tent! To z powodu niedźwiedzi. I w zwykłym samochodzie, pod Miszkolcem, gdy złożyliśmy siedzenia z tyłu, żeby móc nogi wyciągnąć do bagażnika, a pojedyncze krople, spadające na dach naszego forda, zatrzymanego na dziko, w gęstwinie, dudniły w ciszy jak tąpnięcia trzęsącej się ziemi. I było tak w Krakowie, na Dąbiu, bo gospodarz oddał na rzecz gości piętrowy dom, sam rozkładając się w podpiwniczeniu, z żoną, dziećmi, psem i mną przy okazji, na podłodze.

W ciągu ostatniej dobry umarł Michael N. Wieloletni menadżer zorganizowany do tego stopnia, że sam napisał sobie nekrolog. Nie porozmawiam już z nim i nie zobaczę po raz kolejny, że wśród nawarstwień lat – doświadczenia, zarządzania ludźmi, pracy, konsekwencji, nawet bezwzględności – nie zatracił w sobie chłopca. Niesamowite – nić porozumienia nawiązana w ciągu kilku minut rozmowy. Łzy w oczach prawie osiemdziesięcioletniego człowieka, łzy nie mające nic wspólnego ze starością. Pamiętam to doświadczenie prawdziwego menadżera – w rozmowie w cztery oczy i prowadzeniu dyskusji na forum, w fantastycznie prostej komunikacji i przejrzystości w prelekcjach.

Dziewczyny z agencji

Tak, skorzystałem z ich usług. W zasadzie chodzi o jedną dziewczynę, która przebiegając błyskawicznie palcami robiła z niezrównaną sprawnością to, co trzeba. Choć broniłem się i na początku zupełnie nie mieściło mi się to w głowie. Ba! Nawet wpadłem w panikę, gdy obskoczyły mój samochód. Ledwie skończyły dwadzieścia, może, lat. A chyba i nie wszystkie.

To było tam, gdzie asfaltowa droga przechodzi w żwirową, kończy się po prostu, z dołami, takimi jakie powstają po niezliczonych przejazdach ciężarówek. Po jednej stronie – trawy, które nigdy nie zaznały koszenia, wyniosłe, wolne, twarde, wysokie jak człowiek. I krzaki, i te drzewa rosnące samowolnie, prawdziwie, bez pielęgnacji, troski, przycinania. Po drugiej stronie – baraczki-kontenery, nie najstarsze, skromne, niewielkie, prostopadłościenne, o cienkich ścianach, dwóch oknach i drzwiach pośrodku. Za baraczkiem majaczył plac, jak manewrowy, z wysoką konstrukcją, galerią. Za galerią – hala jak budynek fabryczny, szeroki, niewysoki. Tam prowadziła brama z podnoszonym szlabanem, pod którym stawały ciężarówki, ich naczepy błyskały pomarańczowymi światłami. Ktoś wychodził z kabiny, podchodził do małego pawilonu przy szlabanie, o coś pytał, wracał z powrotem.

Tak więc przegoniwszy dziewczyny, które po mej słownej tyradzie zaczęły we mnie dostrzegać Marsjanina, zaparkowałem samochód z dala od baraczków. Człowiek pilnujący szlabanu powiedział, że mam iść na piętro i potem na prawo. Poszedłem, nieświadomy, wystraszony owym babskim nalotem i dziwnym wzrokiem mężczyzny, który, jak zapamiętałem, przyglądał mi się stojąc w drzwiach jednego z kontenerów z napisem "Agencja". Na piętrze, po prawej stronie, w sali, były chyba cztery stanowiska z ludźmi ubranymi na zielono, zaś przy wejściu – na grubej szybie napis "kasa", gdzie siedziała kobieta w mundurze. Na jego pagonach prężyły się znaki, zbyt skomplikowane, bym, zatrwożony, zdołał je zapamiętać.

Poprosiłem o formularze. Zakład ten bowiem nazywał się Urzędem Celnym, a ja przyszedłem zapłacić tak zwaną akcyzę za nasz nowy, piętnastoletni samochód, sprowadzony z zagranicy.

Zestaw dokumentów wyciągnąłem i jąłem się zadania. Na początku było nieźle, co prawda zastanawiałem się chwilę, czy jestem osobą fizyczną. Jeszcze na tyle naiwny by sądzić, że to jedyna spotykająca mnie trudność, przebrnąłem przez daty, numery i typ nadwozia, adresy, znów numery… Dotarłem do oświadczenia, że "stawkę wyliczyłem na podstawie tabeli……… kursu NBP z dnia………" A potem zaczynał się – rząd pustych pól z instrukcjami po polsku, a jednak jakby w innym języku… Tak! Mam sobie sam wyznaczyć akcyzę! I wpisać tajemnicze kody, których nazw nawet nie rozumiem…

Zacząłem rozglądać się po sali. Zauważyłem, że do owych stanowisk podchodzą najczęściej dziewczyny, podobne do tych (a może i te same) które napadły na mnie przed szlabanem. Dziwne. Rozważając, czy samych urzędników nie zapytać o owe kursy, tabele NBP i kody zacząłem się przyglądać ich twarzom. Nie wyrażały nic, patrzyły w dal, a potem w monitory komputerów. I tak w kółko. Czasem ktoś podniósł się, wziął, albo odłożył segregator, którymi obłożona była ściana z tyłu. Wszystko to w jakimś bezimiennym transie, jak część bezludzkiego mechanizmu, działającego tu od siódmej do piętnastej. A może jednak zapytać? Przypomniało mi się zdanie z formularza: oświadczam, że jestem świadomy odpowiedzialności karnej z ustawy, ustępu, paragrafu…. Więc jeśli powiem coś źle, albo już coś źle napisałem? Bezimienne twarze wyglądały jak bezlitosne.

Obok usiadł brunet w wytartym jeansie. Miał wypełnione pola, które u mnie były puste.
– Pan zdaje się wie jak to wypełnić?
– Wiem.
– A mógłby mi pan pomóc?
– Niech pan idzie do agencji.
– Agencji?
– Tam panu wszystko zrobią. Tam na dole, tam pisze, oni są wszędzie.

Zrozumiałem. Nadszedł czas by przeżuć i przełknąć. Pogodzić się z dziewczynami, przyznać do winy i prosić o pomoc. Ciężko zwinąwszy papiery, bez pośpiechu, skoro i tak straciłem już mnóstwo czasu, podniosłem się do wyjścia, układając twarz w wyraz obojętności, tak na wszelki wypadek. Tuż, na ławce w korytarzu, siedziała wysoka dziewczyna o wyrazistej twarzy, delikatnych kilku piegach, zgrabnym nosie, długich, farbowanych jasno, falujących, spiętych w jednym miejscu włosach. Była w jeansie. Zrozumiałem – tak ubierali się przychodzący tu faceci.
– Może pomóc panu?
– No…. raczej tak.
– To chodźmy.

W baraczku, przy biurku, moje papiery przepływały przez jej ręce jak piłeczki u sprawnego cyrkowego żonglera. Bezbłędnie, błyskawicznie odnajdywała potrzebne rubryki, tłumaczenie niemieckich zaświadczeń było jej zbędne. Na ścianie wisiała tabela NBP… Moje dokumenty uformowała w trzy kupki – jedna – do zaniesienia od razu tam, na piętro, druga i trzecia – na później, do kolejnych "urzędów". Ile jestem winien? Ależ to śmiesznie mało, taka pani miła…

Do obojętnych twarzy na piętrze poszedłem teraz już na pewniaka, jednakowoż w pokorze. Gdy stałem przy okienku kolejne dwie dziewczyny przyniosły następne papiery. Zdziwiony i zszokowany, jak niesamowicie milcząca jest ta symbioza urzędu z agencją, w której ja funkcjonuję tylko jako dyskretny dodatek, zauważyłem na ścianie plakat. Jak pamiętam: Nasza wizja – być bliżej obywatela… Chwilę zastanawiałem się, czy nie poprosić o zgodę na sfotografowanie go, ale ostatecznie… brakło mi odwagi…

Od debila po idiotę, po drodze – kretyn

Skończył się spektakl, więc mogę pisać dalej.

Tak więc mając w pamięci zachowanie autora (z poprzedniego wpisu) obiecałem sobie, że nie popełnię jego błędu. Spróbuję nie pretendować do roli pieniacza.

Tak jak wczoraj, kiedy na stacji benzynowej (BP, to nie byle co) naiwnie byłem posłuszny strzałkom mówiącym – tu jest kolejka do kasy. Okazało się potem, że tych strzałek się nie przestrzega, i to jest reguła i zasada, która tu obowiązuje! Lecz ja, brnąc dalej w naiwność, przechodząc kolejne własne granice: głupoty, debilizmu i pieniactwa, oczywiście, zapytałem po co są te znaki, i czy są jakieś zasady kolejności, wedle których obsługuje się klientów. "Zasady ustala kierownik, którego można spotkać między 9:00 a 21:00". Cóż, była właśnie 22:30. Lecz ja, posuwając się dalej do kretynizmu, przypomniałem, że już dwukrotnie szukałem kierownika w tych godzinach, bezskutecznie. Na te słowa odwrócił się wyrostek przy kasie i zapytał "masz problem?" I tu okazałem się kompletnym idiotą, mówiąc mu "i pan właśnie wszedł bez kolejki". Tak, teraz należało tylko oczekiwać, że kiedy wyjdę za drzwi pogrążając się w chłodnej ciemności, dostanę w zęby.

Na tle tej atmosfery pojawia się postać Larsa Øyno, autora sztuk teatralnych i reżysera. Pierwotnie poznałem go tylko z nazwiska, gdy tworząc stronę internetową festiwalu miałem problem z uzyskaniem na ekranie litery Ø. W kontakcie bezpośrednim objawił się człowiek o arystokratycznej powierzchowności, czyniący wszystko z opanowanym spokojem, pod którym jednakowoż bardziej można się było domyślić niż wyczuć, wibrujące emocje. To właśnie on potraktował sztukę autora (o którym wspomniałem w poprzednim wpisie) z własnym rozmachem, bezwzględnością, pasją, bezkompromisowo. Połączenie zewnętrznego chłodu, spowolnienia, dystansu, z wewnętrznym wulkanem, a to wszystko szczerze i uczciwie, bez zmyły, mydlenia oczu i pokazywania siebie innym, niż się jest…

Jego postać staje mi przed oczami po chwilach moich słabości (czytaj: pieniactwa i robienia z siebie idioty). Szkoda, że nie wcześniej. Ale pracujemy nad tym…! 🙂

Określenia medyczne:

debilizm – najlżejszy stopień upośledzenia umysłowego objawiający się trudnościami w logicznym rozumowaniu, pozwalający jednak na uzyskanie wykształcenia podstawowego, wyuczenie się zawodu i prowadzenie samodzielnego życia

kretynizm, matołectwo – głęboki niedorozwój fizyczny i psychiczny spowodowany silną niedoczynnością tarczycy; łączy się z zahamowaniem wzrostu i zatrzymaniem rozwoju umysłowego na poziomie dziecka, czasem z osłabieniem słuchu i wzroku (nawet głuchotą i ślepotą)

idiota, med. – człowiek głęboko upośledzony umysłowo, który w swym rozwoju nie osiągnął zdolności mówienia