Opowieści na dobranoc

Włączy film o Drugiej Wojnie Światowej. Ta myśl trzymała Mariusza przy życiu, w dobrym nastroju. Choć była już szesnasta, to piętrzył się jeszcze przed nim stos zadań i wiedział, że z pracy nie wyjdzie przed dwudziestą pierwszą. Ale potem, w domu, w łóżku, tuż przed snem – nadejdzie chwila odprężenia.

Na youtube znalazł Mariusz całą serię filmów pt. World War II in color. Tylko prawdziwe ujęcia, nakręcone w tamtym czasie, na które teraz, komputerowo, nałożono kolor. Hitler w kolorze wygląda jednak inaczej, bardziej prawdziwie i wstrząsająco. Zwłaszcza kiedy przemawia stojąc ponad niezliczonym tłumem. A jest właśnie szczyt kryzysu, jedna trzecia Niemców straciła pracę, ludzie śpią na ulicach, szaleje inflacja. Czerwone sztandary ze swastykami, eleganckie mundury, ład, porządek, szyk, potęga, wszystko to, czego brakowało ludziom. Za chwilę pojawią się monstrualne krążowniki i pancerniki, i okręty podwodne które będą postrachem Atlantyku i prawie rzucą Anglię na kolana.

Albo ten film o próbie atomowej na atolu Bikini. Z planowanych trzech wybuchów nuklearnych zrealizowano dwa. Skażenie wody i otoczenia stało się katastrofą, z którą nie umiano sobie poradzić. Jakiś amerykański biznesmen wykorzystał słowo „bikini” do nazwy nowego stroju kąpielowego, bo wywoływał „piorunujące wrażenie”.

Mariusz przypomina sobie film o najeździe hitlerowców na Związek Radziecki. Stalin do końca nie wierzył, że to się stanie. Kilka lat wcześniej wysłał własną, doświadczoną kadrę oficerską, do gułagów. Jej miejsce zajęli młodziki, którzy nie wiedzieli, co to walka. Gdyby nie jesienne deszcze i błota, a potem sroga rosyjska zima, Niemcy zdobyliby Moskwę.

Jest godzina siedemnasta i Mariusz jedzie tramwajem na ostatnie zakupy. Potem musi zrobić zestawienie faktur, ułożyć je według zamówień i zapotrzebowań, sprawdzić artykuły i podpisy, przygotować papiery na jutro, do księgowości. Zamyśla się i widzi w wyobraźni, jak Amerykanie lądują w Normandii, podczas Operacji Overlord. Hitler spodziewał się inwazji pod Calais, ale Alianci nie dali mu tej satysfakcji. Zresztą zmylili go, bo nawet przez radio posyłali fałszywe meldunki, że niby tam będą uderzać.

Jeszcze tylko trzy godziny, myśli Mariusz. Znajomy Michał, który jest psychologiem, przestrzegał Mariusza przed oglądaniem takich opowieści przed snem. Ale trudno mu się powstrzymać. Zresztą oglądał już filmy o kosmosie, fizyce kwantowej i geograficzne. Fajne były, ale nie robiły takiego wrażenia. Może jeszcze te o Trójkącie Bermudzkim albo UFO, tylko że ich jest mało i często są po prostu dziecinne. Wrócił więc do tych z Hitlerem i Stalinem.

Nokaut w białych rękawiczkach

– Tylko nie potknij się o moje buty.

Grzesiek otwiera drzwi od mieszkania. W zasadzie – od kawalerki. Kawalerka nie jest jego. Ale Grzesiek szuka mieszkania. Kupi najprawdopodobniej w ciągu pół roku. Zadłuży się do końca życia. Grzesiek nie jest młody.

W mieszkaniu, w którym nikt nie przewiduje obecności kobiety, nie warto utrzymywać porządku. Nie ma takiej potrzeby. Zwłaszcza, kiedy mieszkaniec jest jeden. Samotny, jak to drzewo w na trawniku, przed wejściem do budynku, otoczone niskim, żelaznym płotem. Rozłożyste drzewo, bo żadne inne nie przeszkadza mu w rozpościeraniu konarów.

Za drzwiami wejściowymi i wąskim korytarzykiem otwiera się pokój w kształcie litery L. Jakby dwa pokoje, choć jeden. Z prawej strony futryna bez drzwi, prowadzi do kuchenki. Do łazienki wchodzi się z przejścia, po jego drugiej stronie umieszczono szafki na ubrania.

– Pod ścianą stanie pianino, będzie przychodzić córka, uwielbia grać. To mieszkania załatwiła mi Aśka. Po tym, jak okazało się ostatecznie, że mam się wynieść. To bardzo ładnie z jej strony.

Centralne miejsce w pokoju zajmuje stolik turystyczny, a na nim sprzęt do odtwarzania muzyki dawnej. Głośniki szeroko rozstawione, na dużym stole pod oknem i ruchomym stoliczku przy kuchni. Obok dwa pudła z płytami CD, muzyką głównie Bacha.

– To nawet nie jedna dziesiąta moich zbiorów. Jeszcze nie zdążyłem przenieść.

Otwieramy piwo i słuchamy. Sprzęt ma dwadzieścia pięć lat, został zaprojektowany do odtwarzania nagrań kwartetów smyczkowych, orkiestr symfonicznych, klawesynu i klawikordu. Nawet dawne płyty Jean Michelle Jarre’a czy Tangerine Dream, te nawiązujące do motywów baroku, brzmią szlachetnie. Co dopiero dobry fortepian, którego dźwięk brzmi nieziemsko tutaj, w pustych ścianach, stosów książek na podłodze, wśród czasopism, rachunków, zaświadczeń z banku i ZUSu. Na stole dobre słuchawki i laptop. 

– W zasadzie rzadko tu bywam, przecież pracuję. Ale mam wszystko, ogrzewanie, ciepłą wodę, działającą lodówkę i pralkę, internet. Wróciłem do biegania. Kiedy nie mogę spać, nawet o czwartej nad ranem, wychodzę i biegam. Wiesz, ten nokaut w białych rękawiczkach, który dostałem, ma swój powab.

Słuchamy prostego utworu Bacha granego na fortepianie. Wydaje się banalny, ale Grzesiek opowiada, że napisano na jego temat całe tomy analiz. Siedzimy milczący, jest pierwsza w nocy, my nieobecni ciałem, podróżujący duchem, i staje się jasne, że obcujemy z czymś, czego umysł kobiety nie jest w stanie ogarnąć.

Symbioza pasterza i owiec

Napiszę o czymś, co mi się wydaje i wcale nie musi być słuszne.

Obserwuję specyficzne połączenie pasterza duchowego oraz owiec, które się wokół niego gromadzą. Ciekawe jest to, że najwyraźniej (najwyraźniej dla mnie, takie mam wrażenie), pasterz i owce nawzajem siebie potrzebują. Nie ot tak sobie – konkretnie pasterz potrzebuje takich, jak owce. A owce – chcą mieć dokładnie kogoś takiego, jak pasterz.

Pasterz prowadzi, co sprowadza się do wygłaszania tez, nauk, obserwacji. Pasterz lubi wygłaszać, czuje się wtedy we własnym żywiole. Obserwuje świat, dokonuje analizy, syntezuje zasady, co przejawia się w wygłaszaniu tez.

Owcą zostaje się wtedy, gdy głos pasterza zachwyci. Gdy jego głoszenie zostanie potwierdzone wystarczającą ilość razy. Potem zaczyna się okres stabilizacji, w której głos pasterza jest akceptowany mimochodem, prawie automatycznie. Wtedy pasterz musiałby zrobić coś bardzo odbiegającego od jego dotychczasowego stylu, aby u owiec zapaliło się pomarańczowe światło.

Trwa stabilizacja. Pasterz wygłasza, w zamian zbiera pozytywne oddźwięki od owiec. Obie strony dostają to, co lubią – pasterz: potwierdzenie, że jego działalność ma sens, że wiele innym daje; owce: mają przygotowany pokarm, do którego przywykły, który dostają regularnie, co je uspokaja, daje poczucie stabilności, pewności, spokoju.

Tworzy się towarzystwo wzajemnego poklepywania po plecach. Obu stronom zaczyna być tak dobrze, że z niepokojem, niesmakiem odbierane jest to, że ktoś po plecach nie klepie. Pasterz ma rację, bo owce potrzebują kogoś, kto ma rację. Pasterz, który strzeli gafę, musi trwać na stanowisku, bo inaczej przestałby być w oczach owiec pasterzem. Zresztą same owce bronią wizerunku pasterza, bo bez niego wzrasta u nich poczucie osamotnienia, dezorientacji.

W ten sposób układ ten zaczyna dryfować w kierunku nadanym przez proste potrzeby obu stron – akceptacji oraz bezpieczeństwa. Słuszność, prawda, stają na dalszej pozycji.

Podział na kler i laików jakoś tkwi w człowieku. Ale do czasu. To się zmienia, bo laicy albo przestają wierzyć w kler, albo sami zaczynają mieć aspiracje bycia klerem. Oczywiście to nie jest takie proste, być pasterzem. Jednocześnie chyba coraz mniej osób chce należeć do owiec, co wywołuje niezadowolenie pasterzy.

Uświęcona forma nabożeństwa

Siedzieć w sali, bez ruchu, śpiewać, słuchać, otwierać Biblię, czytać. Uświęcona u większości chrześcijan. Nie, to nie jest krytyka! Tylko co mają zrobić podczas takich nabożeństw kinestetycy, tacy jak Wiesiek właśnie? Od dzieciństwa uczy się ich, tak samo jak wszystkich – bądź spokojny, siedź cicho, słuchaj. Od dzieciństwa mają problem z taką formą pobożności. Zmagają się z nią, bo chcą być dobrymi chrześcijanami, ale nie mogą wysiedzieć. Co tam godzinę, dwie. Ale cały dzień?

„Nieopuszczanie społecznego zgromadzenia” – to ponoć siedzenie na nabożeństwach. Jeden dzień, z całego weekendu, to jeszcze nie tak dużo. Ale dwa dni! A trzy! (Wiesiek nie zaprzecza, nie krytykuje, bo dla większości to jest piękne, pożądane, to odpoczynek, oderwanie od codziennych trosk. Ale są tacy, może niewielu, może całkiem sporo, dla których to jest naprawdę wyczyn – wysiedzieć!)

„Niektórzy pojechali nad wodę, inni zwiedzają zabytki, jeszcze inni uprawiają sport, ale my przyszliśmy tutaj, spotkać się z Panem”.

Eliasz szedł czterdzieści dni, żeby spotkać się z Panem, ale on szedł. Dlaczego jedyną uznaną formą nabożeństwa ma być: siedzieć? Przez dziesiątki lat Wiesiek zmusza się, żeby wytrzymać na nabożeństwie, mustruje się, że widocznie nie lubi wiary, nie lubi Boga, skoro na nabożeństwie najnormalniej nie chce być. Po latach przychodzi mu do głowy, że gdyby zmienić formę, z siedzenia i słuchania kazań, np. na pielgrzymkę, to okazałoby się, że Wiesiek uwielbia, kocha Boga i bez zastanowienia, bez szemrania, szedłby za Nim przez resztę swojego życia!

Jako to się stało, że dopiero teraz przyszło to Wieśkowi do głowy? Głowy, która zaczyna być siwa. W pierwszej chwili wzbiera w nim złość. Że słuchał, że dał się na to nabrać – na prymitywne ujęcie „świętego zgromadzenia”. W drugiej chwili myśli, że nie może się złościć na pasterzy i nauczycieli, bo to jest złe, z pewnością niesprawiedliwe. Co więc zrobić? Jak pogodzić to w sobie?

Ucz się ucz

Społeczność religijna, która mówi o tym, że przez całe życie „jesteśmy w szkole”, uczymy się. Lecz rozwój oznacza zmianę – zmianę w człowieku, który jest częścią tej społeczności. Ten człowiek, ucząc się, rozwijając, zmienia się, czasem bardzo, i w kierunku, którego społeczność nie przewiduje.

W rozwoju jest coś, co może być przerażające. Kiedy byłem dzieckiem mój ojciec powiedział: „za dużo myślisz”. Jego diagnoza najpierw mnie wystraszyła, potem wydała się nie do przyjęcia. Dziś wiem, że bał się czegoś – za dużo myśląc zostaniesz człowieku postawiony na marginesie, orzeknięty dziwnym, nawet niebezpiecznym. Zostaniesz sam.

Nauka i rozwój przynoszą odkrycia, która bywają straszne, w pierwszym momencie. Że jest inaczej, niż wyznaje grupa. Że doktryny są nierzadko ogromie uproszczone, że świętość rozumie się jako zerwanie kontaktu z rzeczywistością. Że natchniony język to ten archaiczny, pompatyczny, wyniosły, sztuczny, pretensjonalny. Że ważniejszy jest spokój niż prawda.

To są trudne odkrycia. A człowiek nie chce porzucić samej wiary, bo tutaj nie ma wątpliwości – ona jest czymś oczywistym. Czymś oczywistym jest też walka o dobrą relację ludźmi (czyli o to, co górnolotnie nazywa się miłością). Wraz z tymi odkryciami coraz więcej czasu trzeba poświęcić na godzenie przeciwności, przede wszystkim w sobie, żeby potem zrobić to na zewnątrz.

Przyzwoita noc

Napisać kilka słów, pozostawić ślad, zanim usnę. Kiedyś będzie będzie to ostatnia moja wola. Odkryją ją niektórzy, przypadkowi internauci, ale nie dowiedzą się, że jest ostatnia.

Dziś nie wieje wiatr i agregat chłodniczy nie warczy za oknem, jak zwykle. Nie pada śnieg. Na asfalcie nie jest mokro. Czyli to zwykły, porządny dzień, przyzwoita, sumienna noc.

Sumienna noc, sumienna noc. Gdy przy klawiaturze pianina, przez chwilę, nie mam pomysłu, co dalej zagrać, powtarzam przez chwilę ten sam motyw.

Chomik biega w kołowrotku, teraz, za moimi plecami. Skrzypi druciana klatka.

Tyka zegar w kuchni. Wisi przy lodówce na ścianie, poraniony, bo czasem, gdy ktoś szerzej otworzy drzwiczki, trąca nimi zegar, który spada; tani, plastikowy krążek, ciągle się nie zepsuł. Nowego nikt się nie spieszy kupować, bo należałoby przewiesić w inne miejsce, a co ze starym gwoździem zrobić? Zrobi się, przy malowaniu kuchni, ale kiedy pomalować, może teraz, skoro wiosna idzie.

Wiara i wrażliwość

Na początek zastrzegam – co napiszę dalej, będzie o mnie, a nie o innych. Dla każdego jest dobre trochę coś innego, choć oczywiście jako ludzie spotykamy się w pewnych potrzebach (np. jedzenia, snu).

Tyle lat trzeba było, żebym się przekonał, że moje dawanie świadectwa wiary nie polega na mówieniu o Jezusie, na częstym wyliczaniu, co On dla mnie zrobił, na cytowaniu wersetów Biblii do każdej sytuacji życia. Byłem uczony, że życie dzieli się na świeckie i religijne, a człowiek religijny powinien mieć jak najmniej wspólnego z życiem świeckim. Mój opór przeciwko śpiewaniu na ulicy utworów religijnych wynikał ponoć ze wstydu – tak mi mówiono – a wiary człowiek nie powinien się wstydzić. Co wiem teraz – to jest nie do końca tak, jak słyszałem. W ogóle często bywa, że słyszę coś, ale po dokładniejszych moich badaniach okazuje się, że sedno tkwi trochę w innym miejscu.

Tak więc wcale nie musi chodzić o wstyd czy o strach, jeśli ktoś nie wymienia publicznie Boga i swojej wiary. Chodzi raczej o świadomość, że wiara nie jest taka prosta, ale jeszcze bardziej o to, że prawdziwa wiara jest czymś osobistym, intymnym. 

Sprawy nieba zostały ukazane prostaczkom (tak powiedział Jezus), ale to nie musi oznaczać, że człowiek ma zostać w tym stanie do końca życia. Słowa „niech wasze słowa będą tak-tak, nie-nie” nie mają spowodować, że ignoruję, nie dostrzegam skomplikowania sytuacji. A życie jest skomplikowane. 

Trudno o tym pisać ogólnie, najlepiej byłoby na przykładach, takich, jak ten: https://youtu.be/NhFvXCVqkhM?t=1m50s (od 1 minuty 50 sekundy). Muzyka bez słów, więc ktoś powie, że jest świecka (w dodatku – jazz). U mnie wyciska łzy i jest oczywiste, że opowiada o Bogu. Ale inni stwierdzą, że absolutnie nie. Więc jak jest naprawdę?

W piątek gram

W piątek gram recital. Trudno opisać drogę, którą się przechodzi, by zagrać przed publicznością. Nie mam nawet siły pisać, bo angażuję się w ćwiczenie. Ile drobnych decyzji trzeba podjąć, nawet jeśli chodzi o same nuty – co, jak, w którym momencie. Oddzielna kwestia to zmaganie się z sobą – własną fizycznością oraz duchowością, obie potrafią być genialne, a czasem zadziwiające tępe.

Zapraszam – piątek 3 marca, godz. 19.00, Teatr Barakah, ul. Paulińska 28, Kraków.

Baba w tramwaju

W tramwaju, przy oknie, siedzi kobieta. Nie, to dziewczyna. Ale raczej kobieta. Kobieta czy dziewczyna? Zależy, gdzie popatrzeć. Jak na twarz – dziewczyna. Jak na resztę – kobieta.

Kobieta to mało powiedziane. Wręcz – baba. Albo ktoś, kto za parę lat, najwyżej dziesięć, będzie babą. Twarz zwiastuje jakie to było, jeszcze do niedawna, małe, niewinne dziewczątko. Aż tu nagle, może w pół roku, może w osiemnaście miesięcy, wyrosły nogi jak u koszykarki, ręce wyciągnęło z ramion, teraz rozłożystych. Uda i kolana ledwo się mieszczą między rzędami siedzeń. Dobrze, że siedzi, gdyby stanęła, niektórzy mogliby się przestraszyć.

W dłoni trzyma smartfon, przed twarzą. Obejmuje długimi palcami jak odnóża tarantuli. A twarz ciągle niewinna, duże oczy i wystające kości policzkowe nie pasują. Nie pasują do reszty, jeszcze nie pasują. Ona jeszcze nie wie, co się stało. Może zaczyna się orientować dopiero. Powoli odkrywać, co ją czeka. Los baby. Jakby się nie starała, jakie by nie miała gołębie i dziecięce serce, będzie babą i już. Ludzie ją nauczą. Bez wyjścia. Wystarczy, że będą musieli patrzeć na nią z dołu.

Czyste, nieskażone piękno

Żaby zachować w sobie wspomnienie czystego, nieskażonego piękna, przeczytam książkę tylko raz. Tylko raz posłucham utworu muzycznego. Przyjdę na spektakl tylko raz.

No może dwa razy – to się udaje, gdy dzieło jest naprawdę niezłe. Gdy jest dobre albo bardzo dobre, można sobie pozwolić na trzy.

Co innego, kiedy chcę się czegoś nauczyć. Wtedy czytam, słucham, oglądam wiele razy. Aż zaczynam dostrzegać szwy. Tak, jak w świetnie skrojonym i uszytym garniturze.

Kiedy zaczynam dostrzegać, jak to jest zrobione, przeważnie przestaje już być piękne. Jak kiedy idę ulicą i z daleka, naprzeciwko, widzę fantastyczną twarz. Ale kiedy się z nią mijam, gładkość, kolory i linie ust, brwi, okazują się zrobione.

Okazuje się, że Chick Corea wcale nie gra tak idealnie. Że się powtarza, że ma swoje zapchajdziury, że czasem się waha, dźwięki brzmią nierówno. Znika wrażenie o ideale, ale pojawia się wiedza – jak to jest zrobione.

Może genialne dzieło polega na tym, że nie traci czaru, nawet po nicowaniu?