Nie mówić prawdy

Uczę się nie mówić prawdy. A ponieważ z trudnością przychodzi mi uczenie się czegoś, co nie sprawia przyjemności, wpierw szukam tej przyjemności. Ona będzie moim ratunkiem, nadzieją na równowagę, spokojniejszy byt.

Pierwszy odruch to cynizm, zjadliwość, sarkazm, szyderstwo. To dość łatwe, najłatwiejsze, ale istnieje ryzyko, że cynizm to zakładanie sobie stryczka, że prowadzi do własnego nieszczęścia.

Jak czerpać przyjemność z tego, że nie powiem, co naprawdę myślę? Jak potem wyrzucić z siebie udrękę milczącego obserwowania tępoty? Uśmiechać się w środku? Pisać własne opowiadanie o rzeczywistości? Bez nazwisk, miejsc, możliwych do rozpoznania szczegółów.

Usilna potrzeba autorytetu, który by znów otworzył horyzont, zachwycił, nadał sens. Gdy brak, brak? Samemu trzeba stać się autorytetem? A jego pierwsza zasada to… wystrzeganie się cynizmu.

Ludzie zaczynają rozmowę, zaczynają mówić, a kiedy wyczują, że ktoś też chciałby coś powiedzieć, mówią coraz szybciej i coraz głośniej. To metoda – nie dopuścić drugiej strony do głosu, wtedy nie trzeba się będzie zastanawiać, co on mówi, jak to zrozumieć, co mu odpowiedzieć, co dalej zrobić. Przerywają na chwilę, ot żeby złapać oddech i myślisz, że teraz, teraz twoja kolej, ale mylisz się. Słyszysz swoje dwa słowa, a potem spada na ciebie pluszczący deszcz riposty, która nie wie, czemu ripostuje.

Nie mówić prawdy – to zaczyna być piękne. To wreszcie romantyczna droga samotnego wojownika na stepie. To patrzenie na zadowolone twarze coraz większej rzeszy kumpeli i kumpli, a nawet zyskiwanie miłośników. To brak cierpienia, o ile nie zabraknie refleksu i sprawnego manewrowania. Prawdę zachować dla siebie, bo niby dlaczego, za co, po co, dzielić się nią z innymi? Prawda jest realną siłą, to się nie zmienia. Dlaczego dzielić się nią, a jeszcze – na siłę?

Zamilkłem. Uśmiecham się do siebie. Jest coraz lepiej.

Tutaj nie trzeba się kryć

Ostatni sen

Siostra mojej mamy (której nie ma od dziewięciu miesięcy) śpi od kilku dni. Są dwie możliwości. Jedna – już się nie obudzi. Druga – obudzi się na chwilę, zobaczymy się, może nawet porozmawiamy, potem zaśnie na dobre.

Rzeczywistość wybiera trzecie rozwiązanie. Ciotka obudziła się, otworzyła oczy, ale nie jesteśmy pewni, czy wiedziała, co robi, czy słyszała, co zanotowała jej świadomość.

„Żywi wiedzą, że umrzeć mają, ale umarli o niczym nie wiedzą” (Ekklezjasta 9, 5). To zdanie brzmi ujmującą melodią i kojącym sensem. Skoro nie ma po co wierzgać, w końcu pozostaje spokój, a owo zdanie jest najcelniejszym stwierdzeniem faktu. Jak dobrze, że nikt umarły nie smaży się w piekle ani nie płynie tajemniczą rzeką na drugi brzeg. Może się smażyć albo płynąć, lub lecieć bądź czołgać, ale o niczym nie wie.

Za to my coś wiemy. Dobrze wiemy, co.

sam sobie wezmę

Teatr Bagatela organizował cykliczną imprezę pt. „Festiwal Sztuki Aktorskiej”, podczas której prezentowano postacie aktorów. Były spektakle, wywiady. Bohaterem jednej z edycji był Dariusz Starczewski i podczas wywiadu powiedział coś, co zapamiętałem tak: „sam sobie wezmę to, na co zasługuję”.

To zdanie, które może komuś może się jawić jako buńczuczne i dumne, dziś widzę jako bardzo praktyczne i w sumie jedyne, dzięki któremu można czegoś dokonać. Darek mówił wtedy o czekaniu na to, że ktoś dostrzeże zdolności, pracę, doceni i pozwoli zarobić. (Tak, zarobić; nie kokosy, ale żeby móc żyć bez szarpania się.) Ale takie czekanie to złuda. Liczy się to, jak sami wykorzystamy nasze zdolności, czy sami docenimy naszą pracę i czy będziemy umieli na niej zarobić. Liczy się to, czy wiem, czego chcę i czy robię to, żeby to osiągnąć.

Poprzednie zdanie jest już wyświechtanym sloganem i tak, jak to jest ze sloganami – wszyscy je powtarzają, ale rozumieją tylko ci, którzy tego doświadczyli. Reszcie się wydaje, że rozumie.

Siostra mamy

Umiera siostra mojej mamy. Jedna z trzech kobiet i ostatnia z trzech kobiet, który były w naszym domu od zawsze. Odkąd pamiętam. W wielorodzinnym domu. W niecałe pół roku po śmierci mamy.

Wiadomo, że ma nowotwór, którego nie da się zoperować. Wyleczyć innymi sposobami też raczej nie. To „raczej” opisuje niewiadomą, bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy da się wyleczyć nowotwór, a kiedy nie. To „raczej” opisuje bardziej nadzieję rodziny, która chce wierzyć, że możliwe jest wyleczenie lub przynajmniej uciszenie choroby, na czas nieokreślony. Rodzina chce, żeby słowo „raczej” pozostało, chwyta się go, wsłuchuje w niego i pielęgnuje tak, by przyćmiło słowo następujące po nim: nie.

To czas gra tu rolę, a konkretnie – nieokreśloność czasu. Dopóki nasz czas jest nieokreślony, albo – dopóki nie wiemy, jak bardzo określony jest czas naszego życia, możemy przyjąć, że żyjemy wiecznie. I nie martwić się.

Gorzej, kiedy meta zaczyna majaczyć, staje się wyraźniejsza, albo całkiem bliska, jak w przypadku siostry mojej mamy. Tak się wydaje, że jest bliska i wyraźna. Każdy z nas umiera podobno od momentu narodzin, ale dopóki o tym nie myślimy, czujemy się wieczni. Zaś kiedy majaczy meta, pojawia się strach, paniczny. Możliwe, że każdemu dorosłemu człowiekowi dane jest choć raz przejść przez ten strach i zmartwychwstać. To znaczy – nie umrzeć mimo, że już pogodził się z myślą o śmierci i jakoś przygotował. Gdyby choć raz tego doświadczył, może poczułby się na tyle spełniony, może wdzięczny, że łatwiej przyjąłby kolejny raz, ten mniej szczęśliwy. Bo on w końcu i tak musi się zdarzyć.


Po sobie ślad

Pisze, żeby zostawić po sobie ślad. Jest tuż przed północą, za chwilę zamierza położyć się i zasnąć. Nie jest pewien, czy się obudzi, kiedy, i w jakiej rzeczywistości. Możliwe, że tych kilka słów będzie ostatnim jego śladem. A jeśli ktoś je przeczyta, tym samym potwierdzi istnienie piszącego, jego istnienie, w momencie, gdy pisał.

To bardzo ważne. Dlatego pisanie jest aktem znaczącym. Człowiek w końcu rozleci się, rozłoży, zniknie, ale słowa, które napisał, wydobył z siebie, sformułował i ułożył w ciąg znaków, pozostaną. Dlatego to tak ważne. Człowiek nie jest kimś dlatego, że żyje czy żył, ale dlatego, że coś po sobie pozostawił. Pozostawił świadomie, bo chciał, bo pomyślał, coś poczuł.

Znaleziona kartka

Szlak turystyczny w okolicach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Nigdy tu nie byłem, dziwne trakty w lesie, niektóre jakby przestarzałe, bo na drzewach farba wyblakła i trudno je odnaleźć w powiązaniu z innymi ścieżkami i szlakami. Na rozstaju dróg – taka kartka. Wśród wysokich traw, jakie wzrosły od wiosny i utrzymują się jeszcze w pełni lata.

Przerażające, ilu rzeczy nie umiem, nie zdążyłem się nauczyć, nikt mnie nie nauczył, nie zmusił, bym się nauczył, nie uświadomił, że trzeba się nauczyć.

Zatrważające, jak do niedawna nie zdawałem sobie sprawy z podstawowych kwestii, a dopiero co zacząłem sobie zdawać sprawę i wziąłem się za siebie, żeby nadrobić zaległości. Ale to jeszcze daleka droga.

Niesamowite, że zbyt wiele potocznych i normalnych rzeczy wywoływało we mnie strach i opór przed działaniem, spróbowaniem.

Przemożne przeświadczenie, że straciłem dziesiątki lat własnego życia, że wszystko, o co walczyłem i czego się nauczyłem, to tak niewiele, to niewiele się liczy.

Za Darka

Wpis z serii „Dziś jestem wdzięczny za…”, w której przedstawiam osoby napotkane w moim życiu, od których wziąłem to i owo.

Darek potrafił, i ciągle potrafi, mieć uśmiech na twarzy. Prawie zawsze, ciągle. Można powiedzieć, że uśmiech ten nosił jakieś drobne cechy „uśmiechu przyklejonego”, ale nigdy nie był sztuczny. Najwyraźniej to nie musi być sprzeczność, o czym przekonałem się po dłuższym czasie, zastanawiając się nad uśmiechem Darka.

Doszedłem do wniosku, że Darek nauczył się uśmiechać w różnych sytuacjach życia, i potem robił to z przekonaniem, świadomie, zdecydowanie. W końcu – odruchowo, twarz układała mu się w uśmiech. Że nie zawsze było do śmiechu, ta sytuacja, w której on się uśmiechał, to nieco inna sprawa. Ale tym bardziej zasługiwało to na uznanie – że właśnie wtedy potrafił się uśmiechać.

Pamiętam jedną historię z książki Karola Maya „Old Shatterhand i Winnetou”. Biały westman był ranny i Indianin wyciągał kulę z jego rany. Zabieg był bardzo bolesny, ale Old Shatterhand nie dał tego po sobie poznać. Winnetou zauważywszy to powiedział: skoro mój biały brat jest teraz taki spokojny, to przy palu męczarni śmiałby się w głos.

Idąc za tym zdaniem – śmiać się, gdy irytacja, trwoga, rozpacz – to jest osiągnięcie zasługujące na uwagę i naśladownictwo. Jestem wdzięczny za Darka, który mi to pokazał.

Kot, zwierzę miłe – niemiłe

Nowo wybudowany dom pogrzebowy przylega do cmentarnego muru i wznosi się nad nim na kilka metrów. Żadne okno z tego budynku nie wychodzi na cmentarz – grobom towarzyszy ślepa, długa, jednorodna ściana. To ciekawe, że budynek odwraca się tyłem do miejsca, któremu zawdzięcza swoje istnienie.

To drobna refleksja, niezobowiązująca i niekrytykująca nikogo – ani właściciela, ani architekta. Możliwe, że nawet nikt z nikim o tym nie dyskutował, bo taki układ wydawał się wszystkim oczywisty. T wydźwięk ludzkiej mentalności, tej, tutaj, w tym momencie – cmentarz nie jest do oglądania, cmentarza nie chcemy widzieć, groby są straszne, jakkolwiek ich fundatorzy by dbali, by wyglądały majestatycznie.

Do muru cmentarnego, z drugiej strony tej przestrzeni, określanej mianem wiecznego spoczynku, przylega nasz ogród. Mur obejmuje go od tyłu, jak opiekuńczym ramieniem; zastanawiam się, jak wyglądałby tu nasz dom. Tak, chciałbym mieć okno z widokiem na mogiły. Byłoby w tym obrazie uspokojenie, a z drugiej strony – pewna ostroga, która koli, dając sygnał: jeszcze żyjesz, zrób więc coś, rusz się, póki możesz. Rusz się!

Cmentarz w Miechowie, nocą, fot. Piotr Kubic

Wracałem z wieczornego spaceru, gdy kot, tuż za furtką, pochwalił się złapaną myszą. „Dobry kotek”, w mroku przesuwał się jego kształt, jeszcze ciemniejszy od ciemnej okolicy. W świetle latarki mysz lekko oddychała. Szarpnął nią i podrzucał, jak kłaczkiem włóczki, którym bawił się w domu, za młodu. Czy myszy dostają zawału serca?

Na podwórku stoi duża huśtawka. Chłodne powietrze splatało się z poszarpanymi, ciemniejącymi pasami nieba w oddali, gdzieniegdzie w marchewkowym kolorze, tonącym w granacie i graficie. Usłyszałem chrupanie. To on. I ona. Dziwne – może niedziwne, że kot rozpoczyna kolację od ogona.

Dlaczego od ogona? Czy nie powinna interweniować demokracja? Co ma do powiedzenia prawo cywilne i karne? Czy to humanitarne? Na pewno nie. Ale kota nie dotyczy humanitaryzm.

Odchodzisz

Odchodzisz, a nam przyszło patrzeć. Czy coś nie tak? Skąd. Wszystko w normie. Przewidywalne. Nie takie straszne. Zasypiasz, nie słyszysz nas. Wspominasz zastrzyk, po którym było tak dobrze. Twoje źrenice biegną w górę na spotkanie opadających powiek. Może już nie trzeba walki o życie. Może to zmęczenie, z którego w końcu nie podniesiesz się, jak co rano się podnosiłaś, odkąd pamiętam.

Katarzyna schodzi w dół

Katarzyna, odkąd przeszła na emeryturę, czeka na natchnienie. Przesiaduje przy stoliku, po którego drugiej stronie gra telewizor. Jednym ruchem kładzie się na łóżku, drugiem ruchem – wstaje. Ma trzy kroki do kuchni i cztery do toalety. Nie chodzi na spacery, zakupy przywożą jej do domu. Gdy musi gdzieś wyjść, samochód czeka na nią przy drzwiach, podwozi pod drugie drzwi, o kilka kroków. Sens życia – bliskie przyjemności, ekran telewizora, jedzenie. Katarzyna jest coraz większa. Coraz trudniej wstaje. Czeka na natchnienie, a przepowiada o szybkiej śmierci. Programy telewizyjne, czasowe znieczulenie.

Jeśli ktoś zakończył w sobie życie, dlaczego mu je przywracać? Sprawy toczą się nieuchronnie, program zapisany w mózgu realizuje swój scenariusz. Tak widocznie musi być. Uparty człowiek, który przez całe życie robił to, co chce, teraz myśli o odejściu.