Co u mnie

Sara od niedzieli jest na białej szkole. Pierwszy raz. Przez pierwsze dwa dni było tam coś nie tak. Nie chciała o tym rozmawiać przez telefon, zresztą było trudno rozmawiać, gdyż ma kłopoty z zasięgiem. Zdałem sobie sprawę, że będzie sama rozwiązywać problemy i szukać swojej drogi. To świetnie, byle tylko dała znać, gdyby zdarzyło się coś naprawdę złego.

Miałem sen, w którym widzę Sarę po powrocie. Siedzimy przy stole, chyba przy posiłku, rozmawiamy. Przyglądam się jej twarzy i widzę, że to już nie jest ta sama osoba. Stała się doroślejsza w wyrazie, trochę więcej w niej zastanowienia, powstrzymania. A nawet same rysy są trochę inne, mniej okrągłe…

Czytam „Jaspiską wolę” Ewy Szumowskiej. Odstawiłem inne książki, ta ma pierwszeństwo. Widzę, że jest to powieść ewangeliczna. Cieszę się, bo tego właśnie mi brakuje w moim kręgu – odniesienia do prostej rzeczywistości. Prostego odniesienia (które przecież nie jest proste) do prostej rzeczywistości (która też nie jest prosta, jaka by nie była).

Jeszcze w Rumunii

Jestem w Rumunii i ciągle zwala się na mnie ogrom emocji, z różnych stron, z którymi muszę sobie jakoś poradzić. Spotykamy, jak zwykle, wielu znajomych, z którymi bardziej lub mniej jesteśmy związani i różnie utrzymujemy kontakt. Napotykam na uśmiechnięte, pełne życzliwości twarze, ale nie jestem w stanie na te gesty odpowiadać, jakbym nie miał siły. Plan fotografowania na ulicy nie bardzo się udaje, bo za dużo ról chciałbym spełnić, wręcz czuję się w obowiązku – być nieustannie niezłym rodzicem, dobrym gościem, gdy jesteśmy w gościnie, nie najgorszym zięciem i szwagrem, nie wrednym dzieckiem (ojciec pisze do mnie maile, że oboje z mamą tęsknią, choć sądzę, że mama bardziej, a kiedy przesyłam mu zdjęcia, na którym brak jednego z jego wnuków, muszę potem uzupełniać korespondencję).

Przed chwilą córka oczekiwała ode mnie, że posłucham, bo oto czyta książkę (jak się cieszę, że czyta) i natrafiła na zabawny fragment, którego muszę posłuchać. W tej samej chwili teść zaproponował mi dolewkę piwa, na którą się zgodziłem. Słuchając, co czyta mi córka po polsku zacząłem wołać do teścia, żeby przestał mi już nalewać, ale on nie reagował i szklanka napełniła się po brzegi. Zdałem sobie sprawę, że mówię do niego coraz to bardziej podniesionym głosem: „dziękuję”, czego on przecież nie rozumie, bo do niego powinienem mówić po rumuńsku. Najwyraźniej nie panuję nad rzeczywistością.

Dwa razy wyrwałem się na przechadzkę. Trafiłem jednak na dzielnicę zamożnych ludzi, bo domy i obejścia przypominały te nasze, znane mi z małopolski. Prędzej wywierają na mnie wrażenie  detale, niepozorne miejsca, które jeszcze pozostały i nie zastąpiła je znana nam zachodnia nowoczesność. Na przykład takie jak to.

Stara Dacia, wejście do bloku, Rumunia, fot. Piotr Kubic

W wyprawach przeszkadza też mróz, który osiąga nawet minus trzynaście stopni, i towarzyszący mu wiatr. Ale najbardziej brak mi siły i determinacji, by wstać o siódmej rano, wypaść na miasto i wrócić na jedenastą, kiedy reszta rodziny właśnie rozpoczyna właśnie działalność.

Udało się przynajmniej napisać kilka tekstów, które umieściłem pod tym adresem. Mam jeszcze co najmniej dwa w planach, może powstaną. Załączę tu jeszcze jedno zdjęcie, które jest dla mnie osobistym osiągnięciem typowo warsztatowym, związanym z nowym (starym) obiektywem.

Zauważyłem w autobusie, że kobieta będzie wysiadać i przejdzie obok tego oto młodego człowieka. Ekspozycję miałem już ustawioną na wnętrze autobusu (nie korzystam z automatyki, robię to ręcznie), pozostało zadbać o ostrość. Obliczyłem szybko, że zrobię zdjęcie, kiedy kobieta będzie niewiele ponad metr ode mnie. Ustawiłem odległość na obiektywie. Liczba przysłony wynosiła, jak się zdaje f5,6, co zwiększa głębię ostrości i pozwala nieco zniwelować błąd ustawienia odległości. Już nie pamiętam, czy podniosłem aparat do oka, czy strzeliłem spod brody, wszystko działo się tak szybko.

W autobusie, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Na zdjęciu widać dwie postaci, które wydają się sobie dość podobne. Lecz dzieli je kilkadziesiąt lat życia. Na starszej twarzy widać wysiłek i skupienie. Na młodszej – skupienie i spokój. Mógłbym powiedzieć, ze to typowy wygląd współczesnego, młodego Rumuna – studenta, intelektualisty. Mam wrażenie, jakbym widział tę samą osobę z różnych okresów w jej życiu. Albo jakby nastąpiło spotkanie rodzeństwa, bliźniąt wręcz, których życie zostało  jakimś sposobem rozsunięte w czasie. Myślę o tym, jak inny był świat, kiedy kobieta miała tyle lat, co ten chłopak. I o tym, że on nie ma o tym pojęcia, jaki był świat, gdy ona była młoda. A jednak on byłby skłonny zmierzyć się z jej światem, o wiele mniej przyjaznym, bardziej surowym, bezwzględnym. Świadczy o tym jego spokój, pokora i gotowość do pogodzenia się z losem. Właśnie te cechy charakteryzują Rumunów – takich, jakich poznałem.

Małe szaleństwo czasem

Opowiem Wam o moim małym szaleństwie, które popełniłem przed świętami.

Była niedziela. Jak to w niedzielę, nierzadko człowiek taki jak ty i ja mamy więcej czasu, mniej stresu i czasem myślimy o przyszłości. W trakcie moich rozmyślań nad tym, co będę robił w Rumunii, bo już wiedziałem, że jedziemy, pojawiała się nagła, choć przecież oczywista decyzja, że będę tam robił zdjęcia. Bo przecież półtora roku temu fotografowałem i powstał cały zestaw fotografii ulicznej.

Tamto fotografowanie okupione było stresem o aparat fotograficzny. Był to ten, którym robiłem wszystkie inne zdjęcia. Gdybym go uszkodził lub stracił  (ma się rozumieć wraz z obiektywem), co na ulicy jest o wiele bardziej prawdopodobne niż np. w studiu fotograficznym, byłby to duży problem. Tym razem mam w ręku nową maszynę, o wiele lepszą ale też… droższą. Niestety.

Fotografowanie uliczne nie znosi stresu, a już staje się farsą, kiedy ten stres daje po sobie poznać fotograf. Bo musi on być rozluźniony nie tylko „za siebie”, że tak powiem, ale również za ludzi, których spotyka i którym chce pstryknąć fotkę. Powinien być na tyle beztroski, spokojny, powinien być nieszkodliwym lekkoduchem aby przekonać ludzi wokół siebie, że przecież zrobienie im zdjęcia to nie jest w zasadzie nic, po prostu takie sobie, zabawa, przyjemność, no mała uatrakcyjnienie im życia na nudnej, codziennej ulicy. Powinien dać im do zrozumienia, oczywiście bez słów, że wcale nie robi im nic złego. Bo przecież nie robi(!)

Skoro więc fotograf będzie nerwowo przełykał ślinę i myślał o tym, czy z tyłu nie zbliża się jakiś życzliwy przechodzień, który mu niespodziewanie wyrwie z ręki aparat, to żegnajcie dobre zdjęcia. To już lepiej nie wychodzić na ulicę.

Myśl moja zwróciła się w stronę zakupu nowego, taniego aparatu. Najlepiej, gdyby miał prosty obiektyw, bez zoom, o ogniskowej 35 mm. Musiałaby to być np. bezlusterkowa cyfrówka z wymiennymi obiektywami. Szybki rzut oka na sklepy internetowe dał mi do zrozumienia, że koszt z pewnością będzie wyższy niż dwa tysiące. Niedobrze.

W szafie, której dawno nie otwierałem, jest torba z aparatem Zenit 12xp. Były w niej trzy obiektywy, między innymi Pentacon 29 mm. Od biedy by się nadał. A jednak nie mogłem go znaleźć. Widocznie zmienił w międzyczasie właściciela. Znalazłem jednak przejściówkę pozwalającą założyć obiektyw od Zenita (z gwintem M42) do Canona (bagnet). Mój stary Canon 5D leży sobie na półce, mógłby więc wrócić do akcji.

Poszedłem na skróty. Wpisałem w wyszukiwarkę hasło „kultowy obiektyw M42 35 mm ” i na jednej z pierwszych pozycji otrzymałem pewien artykuł w internecie, opowiadający o obiektywie… Carl Zeiss Jena Flektogon 35 mm. Cena… 300 zł.

Dobra, teraz Allegro. Są dwa takie obiektywy, jeden w Częstochowie, drugi w Toruniu. Jest niedziela, gdybym zamówił jutro rano, kurier pewnie dowiezie przed świętami, czyli przed naszym wyjazdem. Ale chciałbym je mieć w ręku zanim kupię. Może w Krakowie uda się znaleźć? W poniedziałek dzwonię do krakowskich komisów, ale tam pustki. Żadnego obiektywu w okolicach 35 mm. Pozostaje więc Częstochowa. Dzwonię, rezerwuję i we wtorek rano jadę. Trafiam do nowo wybudowanego biurowca gdzieś na bocznej uliczce, wśród niskiej starej zabudowy. W biurowcu – zwykły biurowy korytarz. Otwieram drzwi od pokoju. Widzę dwa stoliki. Nie widzę okna, bo zasłaniają go stojące za stolikami szafy. Jest ich kilka. „Sporo ma pan obiektywów” mówię do sprzedającego. „Zebrało się. W tym momencie siedemset sztuk”.

Mam Flektogona. Tę tańszą wersję, ze światłem 2.8. Droższa wygląda lepiej i ma światło 2.4. Na wyglądzie mi nie zależy, wprost przeciwnie, im gorzej tym lepiej. Ważny jest obraz. A muszę przypomnieć sobie, jak się ostrzy ręcznie. W ogóle będę pracował ręcznie, bo nawet gdybym chciał, to ekspozycji mój Canon mi nie ustawi – Flektogon posiada jedynie automatyczne przymykanie przysłony, ale w przypadku przejściówki, której muszę użyć, nawet to przymykanie nie działa (przysłona zamykana jest na stałe, w momencie przekręcenia pierścienia).

Zaczynam się uczyć. Wiem, że można opanować manualną obsługę tak, że nie będzie to przeszkodą. I jestem zaskoczony rezultatami. Okazuje się, że w wielu sytuacjach ręczne ustawianie ostrości jest lepsze i szybsze, niż przez autofokus. Odkryłem, że można ustawiać ostrość wcześniej, planując kadr. Np. widzę sytuację, którą chcę sfotografować. Planuję odległość i ustawiam np. 2 metry na obiektywie. Potem pilnuję tylko, aby znaleźć się 2 metry przed obiektem. W ten sposób mogę zrobić ostre zdjęcie mijanym osobom, podczas gdy każdy autofokus będzie miał z tym problem i raczej polegnie.

Poza tym Flektogon niesamowicie rysuje… Wystarczy przymknąć obiektyw do f4, a przy f5.6 rezultaty mnie zadziwiają.

Romania, street fot Piotr Kubic

Pojawiły się i problemy. Przy ustawieniu ostrości na nieskończoność lustro delikatnie zahaczało o obiektyw. Zbadałem w którym miejscu i dokonałem milimetrowej rzezi przy pomocy pilnika, który dostarczył mi teść. Okazało się też, że przy zablokowanym bolcu przysłony (z powodu przejściówki) przysłona niechętnie domyka się powyżej f8. Wystarczy jednak poruszyć lekko pierścieniem odległości, a przysłona wskoczy na swoje miejsce.

Tak więc działam! Bez stresu, z nowym, ciekawym sprzętem, ucząc się czegoś nowego. To mały, nowy rozdział w mojej fotografii. 

Romania, street fot Piotr Kubic



Człowiek jest powodem niepokoju

W Rumunii, chodząc ulicami. Gdybym nie spotykał ludzi, byłbym spokojniejszy. Każdy człowiek powoduje jakieś emocje, a one nie dają spokoju. Gdyby ulice były puste, to jeszcze pozostawałyby ślady ludzkiej pracy, emocji i myślenia – czyli to wszystko, co można zobaczyć na ulicy w mieście. Żeby uzyskać całkowity spokój należało by zatem opuścić miasto i udać się w tereny, gdzie rzadko bywa człowiek… Jak na razie nie mogę sobie na to pozwolić.

 

Apteka o przedłużonym programie otwarcia 6-24

 

Kiosk sprzedaży biletów, utrzymywany zdaje się przez przedsiębiorstwo komunikacji, bo niczego innego się w nim nie sprzedaje. Widziałem próby wprowadzenia automatów, ale na razie stoją one zupełnie martwe, nawet bez etykiet.

Kiosk biletowy, Rumunia, Cluj-Napoca fot. Piotr Kubic

 

Więcej zdjęć oraz tekstów związanych z Rumunią na blogu fotograficznym.

Na rumuńskiej ulicy fot. Piotr Kubic

Update

To się nazywa po angielsku update. To przykład, że w języku polskim nie ma takiego słowa, a by się przydało. Mówiąc po naszemu – o tym, co u mnie słychać ostatnio.

Oto opowieść o wędrowaniu z moim synem, zamieszczona na blogu fotograficznym.

Wędrówki ojca z synem

Dla mnie było to mocne przeżycie, które potem wspominam często podczas kolejnych dni. Wiem też, że programuję mojego chłopaka na takie wyprawy, które on i tak bardzo lubi. W przyszłości będzie ich chciał, będzie tęsknił do tego, choć nie od razu będzie wiedział, do czego. Dowie się po latach. Wiem o tym, robię to z premedytacją. Ale człowiekowi potrzebne są fascynacje, marzenia i dążenia…

A oto moje fotografowanie telefonem komórkowym. Dzięki niemu odżyła moja fotografia. Znalazłem starą radość i beztroskę fotografowania, podczas której nie czuję na karku oczekiwań żadnego działu marketingu ani żadnej komisji konkursu fotograficznego. To jest tylko moje, fotografowane najczęściej w chwilach, w których znajduję strzępy wolności, będąc w zniewoleniu – jadąc do pracy lub z pracy tramwajem i autobusem.

On a walk #bw #blackandwhite #allshots #bnw #bwsqare #bnwlife #bnw_lover #bw_love #bnwlife #monotone #monochromatic #bnw_society #insta_bw #instagramers #bw_crew #Nokia #Lumia #igerspoland #landscape #Poland #Polska

Zobacz w Instagramie

Instagram to też przeżycie – napotykania ludzi z całego świata, z którymi łączy mnie podobny sposób odczuwania wobec obrazów codzienności. Ludzie z Rosji, Chin, Korei, również USA i oczywiście Polski, okazują mi się bliscy, bo interesują nas podobne tematy, podobnie patrzymy na to, co wokół. To jest fantastyczne. Zobaczcie wpis na blogu fotograficznym pt. Instagram, lekarstwo na krytykę fotograficzną. Jest tak kawałek radości z oglądania cudzych zdjęć. 

A przy okazji – popatrzcie na zdjęcie powyżej. Jest ono w czołówce jeśli chodzi o ilość lajków na moim profilu. A czy ja je szczególnie lubię? Nie. Ale charakteryzuje je prostota. Świat został uproszczony do kilku pasm o różnych walorach plus drzewo z lewej. Intrygujące jest obserwowanie, jak mój gust spotyka się z gustem innych.

A oto zdjęcia z sesji nagraniowej muzyki ze spektaklu „Tato” w Teatrze Bagatela.

https://www.facebook.com/media/set/?set=a.730662070320864.1073741889.151910891529321

Spektakl niezwykły, ponieważ podczas jego przebiegu wszystkie towarzyszące fragmenty muzyczne są wykonywane na żywo przez samych aktorów. Zdjęcia pochodzą z nagrania samej muzyki, stąd brak scenografii, kostiumów oraz atmosfera pracy w studiu.

Miejsca zastępcze

Podróżuję sporadycznie, nie mam czasu, nie mogę. Inne, nieznane miejsca są jak paliwo, po tankowaniu którego jest tak lekko i beztrosko. Gdy brak paliwa trzeba brać to, co jest. Znaleźć takie miejsca, które choć bliskie i znane, będą jak te dalekie.

Po pracy jadę do domu busem. Nieczęsto uda się z kimś porozmawiać, ludzie są zmęczeni. Jeśli już, to chętne do rozmowy są raczej kobiety i to nie te najmłodsze. Nie te, które pochłonięte są prowadzeniem domu i problemami z dziećmi. Te, które mają już za dużo czasu i nie za bardzo z kim pogadać.

W busie, za oknami, szczególnie późną wiosną oraz jesienią, przesuwają się chmury. Obserwowanie ich to czasem najlepsza rozrywka. Szczególnie, gdy pogoda jest zmienna, wtedy kłębią się najbardziej. Szyby w niektórych wozach są przyciemniane, a wtedy niebo nabiera niezwykłego nastroju.

Na chmury nie patrzą pasażerowie. Skąd wiem? Z rozmowy. Usiadła obok mnie i zanim wyjechaliśmy z miasta, rzuciłem uwagę o szczególnym dziś zachmurzeniu. Nie od razu zrozumiała, że nie chodzi mi, tak po prostu, o stan pogody. Potem przegadaliśmy o chmurach i tematach pobocznych godzinę, zanim wysiadłem.

Miejsca zastępcze fot. Piotr Kubic

Dla chmur warto znaleźć miejsce jak to, gdzie niebo jest jak wielki, odkryty ekran trójwymiarowego kina. Widać na nim całą fabułę, skąd przychodzą i dokąd pędzą. Sytuacja zmienia się nieustannie, akcja posuwa się do przodu, tylko pozornie leniwa, opieszała. Niestety, zdążam dopiero na filmowy epilog, tuż przed zgaśnięciem wielkiego projektora.

Na uboczu

Jak różne światy mogą istnieć niedaleko od siebie…

Dwa dni, spędzone tam, gdzie kończy się droga, w Beskidzie Wyspowym, gdzie urodził się i dorastał młody chłopak. Był najmłodszy w wielodzietnej rodzinie i rodzice wiązali z nim nadzieje, że pozostanie na gospodarce. Nie został. Przeszedł do innego świata, który dla jego rodziców był niedostępny. Dlaczego niedostępny? Może dlatego, że nie chcieli, nie wyobrażali sobie, że mogą do innego przejść. Może dlatego, że w swoim życiu i tak wyszli już z jednego świata, choćby wtedy, kiedy uczyli się czytać, jako dorośli, a za elementarz posłużyła im księga, którą pokochali – Pismo Święte.

Młody chłopak nie został na gospodarce, a gospodarki dzisiaj nie ma. Tam, w górze, pozostała wegetacja w czymś, co dziś można określić, bez większego błędu, słowem skansen . Życie z rolnictwa, o ile ma być życiem określanym przez ludzi jako godne, wygląda dziś zupełnie inaczej. Zresztą w tej wsi życie zawsze ocierało się o wegetację, było to zmaganie z siłami natury, kamienistą ziemią, nachylonymi ostro stokami pól, brakiem zaopatrzenia, nawet zwykłego sklepu. Dziś sąsiedzi jeżdżą samochodami, lecz jeszcze dwadzieścia lat temu byli skazani na pieszą wędrówkę.

W chałupie niewiele się zmieniło. Tyle, że boazeria, którą wykonano trzydzieści lat temu, nie jest już atrakcyjna, podobnie jak wybudowany w pokoju gościnnym kominek. Nie ma już wychodka, ubikacji na zewnątrz, podobnie jak nie ma gnojowiska, nad którym stał wychodek. W pomieszczeniu obok, które było drewutnią, ustawiono muszlę klozetową, kabinę prysznica oraz zawieszono na drewnianej ścianie umywalkę. Ściany to grube bale z drzew, uszczelnione zwartą, krótko ciętą słomą. Nie tłumi ona dźwięków, z łatwością słuchać głośniejszą rozmowę po drugiej stronie.

Nad wejściem, nad drzwiami z szybą, namalowano białą farbą numer domu: 302. Ten numer wpisywał potem młody chłopak na pocztówkach, gdy już przestał być bardzo młody i się ożenił, i zamieszkał w innym domu, sto kilometrów stąd. Kartki przychodziły właśnie tu, do matki, gdy ojciec już nie żył. Chłopak przyjeżdżał ją odwiedzać, pisał do niej listy, potem przyjeżdżał z rodziną, gdy urodził mu się syn, i drugi. Zostawiali samochód o dwie góry stąd i szli pół godziny, czterdzieści minut.

Matka nie chciała stąd odchodzić. W końcu tu umarła. Stąd wyruszył pogrzeb, w strugach deszczu, z trumną na wozie, które ciągnęły dwa konie pożyczone od sąsiada. Na stromiźnie, gdzie oślizła gleba, przytrzymano wóz, tam droga schodziła ostro w dół, w stronę lasu, do potoku. Cmentarz jest kilka kilometrów dalej, gdy droga wywinie się w końcu spomiędzy domostw, dotrze do rzeki i przekroczy ją długim mostem. Cmentarz kiedyś patrzył z góry na krajową szosę, ale od kiedy wybudowano autostradę, i on jest na uboczu.

Pcim, pejzaż, fot. Piotr Kubic

Subiektywnie

Nierzadko masowe imprezy mnie denerwują. Myślę, że z powodu nagłośnienia, który powinno, jak się organizatorom wydaje, zagłuszyć wszystko, co się dookoła imprezy dzieje. Tak więc ludzie stojący przed sceną nie powinni być w stanie porozumieć się między sobą głosem, bo wtedy impreza jest kiepska. Nie powinni też słyszeć własnych myśli. Być może po to, aby konferansjer bądź artysta performujący na scenie mógł bezdyskusyjnie narzucić widzom i słuchaczom swoją interpretację rzeczywistości. Kiedy mówi „klaszczemy”, to mamy nie dyskutować, tylko klaskać. Jak „wrzeszczymy” to wrzeszczeć, bo „koncert jest świetny i fantastyczny”.

Myślę, że mam szczęście, że jestem realizatorem dźwięku w teatrze. Gdyż tam rzadko operujemy ciśnieniem akustycznym 130 decybeli (to granica bólu), w zasadzie zapodajemy taki hałas tylko w momentach ściśle przemyślanych, określonych przez reżysera. Poza tym gramy subtelnie.

Z kolei przygotowując się do fotografowania koncertu nie mogę zapomnieć o stoperach do uszu. Pamiętam kilka koncertów, podczas których bardzo chętnie założyłbym podwójne stopery, gdyby się dało.

Po tym wstępie zapraszam Was do oglądnięcia fotoreportażu z imprezy, na której przez chwilę byłem dzisiaj. Tylko tutaj, na tym blogu, napiszę Wam prawdę wprost. Byłem nie w humorze, a wiecie, jak wtedy odbiera się rzeczywistość. Ale żeby Was zachęcić, daję tutaj najbardziej przyjemne ze wszystkich zdjęcie.

Dziewczyna z megafonem, fot. Piotr Kubic

Drodzy Czytelnicy

(o ile jacyś tutaj są, a ze statystyk wynika, że jacyś się ostali)

Z trudnością przychodzi mi ostatnio pisanie. Na nic zdają się zachęty oraz opinie innych, że nieźle piszę i powinienem pisać. Jeśli miałbym pisać, powinienem to robić codziennie, sumiennie, bez względu na to, czy świeci słońce, pada deszcz czy śnieg. Czy przyszli akurat goście, albo czy jest do zrobienia jakaś fucha, która polepszy nasz byt rodzinny. Ale nie piszę codziennie. Tak, jak nie robię codziennie innych rzeczy, do których, jak się zdaje, mam większe lub mniejsze zdolności. Zresztą nie mam przekonania, że to ma sens, bo wszystko już zostało napisane, powiedziane, sfotografowane, namalowane i skomponowane.

Teraz widzę już dość wyraźnie, co to znaczy, że talent to nie wszystko (zdanie, które słyszałem od młodości). Wymagana jest wręcz mania, czyli pewna predyspozycja psychiczna, nazwijmy to tak, zajmowania się jedną rzeczą bez względu na okoliczności życia. Mówić prościej – żeby czegoś dokonać, należy mieć na tym punkcie fioła, a jednocześnie nie zawracać sobie głowy, żeby być dobrym mężem, ojcem czy przyjacielem. Nie można wszystkiego robić dobrze i żeby zrobić jedną rzecz fantastycznie trzeba wiele innych rzeczy zrobić po łebkach albo nie zrobić w ogóle. Czasem zdaje mi się, że wszystko robię po łebkach, a to przerażające, podobnie jak kolejne umykające terminy, w których chciałbym się z wieloma z Was spotkać, na które czekacie i ja też przecież czekam…

Tak więc aby jutro zająć się dziećmi oraz zdążyć do pracy (a jedno i drugie szczęśliwie nieszczęśliwie lubię), już teraz powinienem się położyć (już i tak za późno). Zostawiam Was ze zdjęciem zrobionym dziś telefonem komórkowym (w ramach poszukiwania zdjęć do scenografii kolejnej premiery teatralnej) i opublikowanym w aplikacji Instagram, którą używa ponad jedenaście milionów użytkowników na całym świecie. Sam słup na tym zdjęciu nie jest piękny, powiem wprost – wygląda paskudnie. Ale już odchodząca od niego pajęczyna kabli na tle nieba ma w sobie coś z wolności i nieskończonej wędrówki. To zdjęcie to mieszanina nieładnej codzienności i odlotowej jej interpretacji. Marzenia i wyobraźnia mogą zinterpretować najzwyklejsze badziewie i uczynić z niej przedsionek kosmosu.

Od tego jesteśmy, my, ludzie… To właśnie mamy robić – nadawać sens badziewiu.

 

Nowa zabawka Instagram

Statystki blox.pl zwariowały. Nie kasują się po każdym tygodniu, tylko dodają. W ten sposób licznik wskazuje, że w ciągu tygodnia miałem prawie 9 tysięcy wejść. Cha cha, nie ze mną te numery.

Ponieważ Instagram powstał też na telefony inne niż iPhone, zainstalowałem go u siebie na służbowym, z oporami. Z oporami dlatego, że skrajna przekora. No i zobaczcie efekty. Jest coś czarującego w tym, że zdjęcia robię telefonem komórkowym, obrabiam darmową telefoniczną aplikacją i wysyłam od razu do sieci.

W plecaku mam bardzo dobry aparat, ale go nie wyjmuję. Wyciągam za to komórkę i walczę z nią tak, jak walczyłem z pierwszym aparatem cyfrowym, który kupiła moja firma. Czyli nie ma mowy o zdjęciach w ruchu, autofocus ustawia się najmniej dwie sekundy. A jednak – właśnie chyba tego potrzebujemy. Nie superszybkich aparatów i kilkudziesięciu milionów pikseli.

Oczywiście i tak jestem uwsteczniony, bo Instagramu używa już ponad sto milionów osób.