Dziesięciolatka na koniu

Dziś premiera filmiku! W nocy ukształtowała się wreszcie ostateczna wersja muzyki. Ujęcia powstały spontanicznie podczas wizyty w klubie miesiąc temu. Myślałem wtedy, że po powrocie do domu usiądę, zrobię cały montaż w dwie godziny i na rano będzie gotowe. Ale chciałem sam napisać muzykę i tu nie poszło tak łatwo. Od pomysłu własnej muzyki trudno było się uwolnić, zaś jej dobieranie z innych źródeł jawiło się jak porażka i odbierało przyjemność pracy.

Tak więc podkład dźwiękowy powstawał miesiąc, w wolnych chwilach – podczas mycia naczyń, jazdy autobusem, w tramwaju (w wyobraźni, oczywiście) oraz przy słuchaniu różnych utworów z różnych źródeł.

Po nakręceniu ujęcia od 57 sekundy dostałem upomnienie od instruktora, ponieważ przyklękując nagle poderwałem się w momencie, gdy Sara i Gerda przejeżdżały tuż obok mnie. To grozi spłoszeniem konia i nieprzewidywalnymi następstwami.

 

 

„Błogosław rojne miasta”

Ten utwór, po raz kolejny, powraca. Krzyśku ratuj! Ty wiesz… bo razem tego słuchaliśmy.

Choć mowa o rojnych miastach, utwór ma w sobie coś z kołysanki. 

Nie ma znaczenia, że ta muzyka dziś nam prosta. Przeważa nostalgia, odcisk, wypalony lata temu. Wspomnienie igły nakładanej ramieniem na czarny krążek, podczas jesiennych i zimowych wieczorów i w upalne południa. Jego utwory (Marka Bilińskiego) są niegłupie, szczególnie te mniej znane, jak np. Szukając cienia, Fontanna radości, oczywiście Król świtu.

Podróże, na jakie go stać

Na częste podróże w nieznane go nie stać. Nie z powodu braku pieniędzy, lecz pewnego uwikłania. Się. Uwikłań, których, twierdzi to jasno, bo jest ich świadomy, raczej nie mógł uniknąć. Po prostu taka konstrukcja człowieka. 

Najtańsza podróż w nieznane to zasiąść przed klawiaturą z białymi i czarnymi klawiszami. Druga po niej podróż, może jeszcze tańsza, to zasiąść przed klawiaturą typu qwerty, czyli przed komputerem i wyrzucać z siebie słowa zamiast dźwięków. Z tym, że z tych podróży nie jest tak bardzo zadowolony, mówiąc inaczej – nie sprawiają mu takiej radości. Bo w nich jakoś ciężej, ciężej zabrać się do nich, większa obawa, czy coś ciekawego kryje się za kolejnym zakrętem drogi.

Lecz istota tych podróży polega na tym, że są w nieznane. Nawet, tereny, w jakie się wybiera, to on sam. Czyli rusza w głąb siebie i jednocześnie jest zaskakiwany. Czym? Sam nie wie. To byłoby zbyt wiele stwierdzić, że jest zaskoczony samym sobą. Raczej – jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, przypadkiem, nawarstwieniem się niewyjaśnionych wpływów, pochodzących od ludzi z zewnątrz, pory roku, hałaśliwego bądź spokojnego otoczenia, może nawet promieniowania z kosmosu. Pochodzenie tych zdziwień jest niewyjaśnione, a ich tajemnica jest właśnie tym, czego poszukuje i co go cieszy.

 

Malowanie fortepianem

Ten utwór – posłuchajcie fortepianu. Kiedyś, gdy byłem studentem, chodziłem na imprezy typu Jazz Juniors, którym towarzyszyły koncerty różnych świetnie grających ludzi. Zachodziłem w głowę, jak to jest, że gra się na pianinie właśnie w taki sposób – naciskając mnóstwo klawiszy i każdy akord brzmi podobnie do poprzedniego, a jednak inaczej. Zacząłem chodzić na zajęcia jazzowe i krok po kroku dowiadywałem się, jak to się robi. Potem całymi dniami tłukłem w klawiaturę, żeby schematy weszły w palce. Pamiętam, mieszkałem u przyjaciół w Krakowie, i kiedyś o 9 rano w sobotę zacząłem ćwiczyć. W pewnym momencie – nie byłem od razu pewien – usłyszałem przygłuszony, dobiegający przez ściany krzyk: NIE!!! Ubrałem się i poszedłem ćwiczyć do szkoły muzycznej.

Fortepian w tym utworze poniżej – jakby nie grał nic konkretnego, a jednak gra tak dużo konkretu, że chyba tylko przyzwyczajone do takich brzmień i fraz ucho jest w stanie się tym cieszyć. A jest to fantastyczne. Uwaga – ma się zacząć dokładnie od tego miejsca, które się otwiera po kliknięciu na lin: http://youtu.be/xl_TWGo3JMc?t=43m51s

 

Dni – cd.

Nie zdawałem sobie kiedyś sprawy z tego, że koncert można odegrać zupełnie bez emocji. A może jednak się mylę? Może to ja nie poczułem emocji. Wspominam koncert Kory i Maanam, albo Kazika z zespołem, i jeszcze parę innych. Fotografowałem wtedy, a będąc pod sceną, włożyłem do uszu stopery. Mimo tego trudno było mi wytrzymać z powodu szalonego wręcz poziomu dźwięku. Wspominam te koncerty jak wizytę w hali fabrycznej, a nie uczestnictwo w wydarzeniu kulturalnym. Po prostu – żadnych emocji, żadnych. Po co więc grać? Po co wchodzić na scenę? Kiedy po koncercie ktoś powiedział, że „to było fantastyczne i wzruszające”, na szczęście nie odezwałem się słowem.

Rzucałem raz po raz okiem na stanowisko realizatora dźwięku, który w centrum, między głośnikami i nie tak daleko sceny, leniwie, jakby w spowolnieniu, w nudzie, zajmował się nagłośnieniem. W nim nie widziałem też nic, żadnych emocji, nawet skupienia. A może to znów moje złudzenie? Myśląc o nim byłem pewien, że jest na wpół głuchy.

Wspominam koncert Brathanków. W niewielkiej, niskiej sali konferencyjnej ustawiono wielkie głośniki. Zanim zaczęli grać pomyślałem, że zdmuchną nas, słuchaczy, i od pędu dźwiękowego, przyjętego na klatę, zatrzymamy się dopiero na tylnej ścianie sali.

Nic podobnego. Przyznam się, że nie spodziewałem się po koncercie czegoś, co by mnie zachwyciło. Może właśnie dlatego mnie zachwyciło? Muzyka, którą znałem z radia, zdawała mi się prosta, nawet prostacka i nie wciągała mnie. Znając zaś techniki nagrywania płyt nie spodziewałem się czegoś wielkiego na koncercie. Różnice między muzyką z płyt, a muzyką na koncertach bywają zatrważające. Nie mówiąc już o tym, że na koncertach grywają wirtualne instrumenty, a nawet wirtualni wokaliści. Nagrany, mechaniczny podkład to jeszcze drobnostka. Nie ma znaczenia to, że sam wokalista stoi na scenie, trzęsie mikrofonem przed rozdzierająco otwartą twarzą. Sorry….! Sam nagłaśniałem pewnego artystę, który na próbie surowo nakazał mi wyłączyć mikrofon na drugiej zwrotce. Pot spływający mu z czoła był prawdziwy (chyba).

Czy muzycy rzeczywiścia grają i czują – to się prędzej czy wie. Kiedyś myślałem, że to oszustwo, ale jest to oszustwo tylko dla tych nie za bardzo doświadczonych i jeszcze niewprawionych. Przy okazji potwierdzam – Brathanki naprawdę tak grają, jak na płycie, a nawet lepiej. Najwyraźniej zespół poczuł i popłynął na fali słuchaczy i grali fantastycznie.

Kolejne wspomnienie. Przechodząc przez Rynek w Krakowie zobaczyłem wielką scenę, a na niej zespół przygotowujący się do koncertów. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, jak to i na Dniach Miasteczka, o których pisałem – zwykle słychać jeden łomot, huk, gromy przetaczają się, a już szczególnie na Rynku Głównym w Krakowie, gdzie dźwięk krąży zamknięty między ścianami wielopiętrowych kamienic.

W pewnym momencie zespół zaczął grać. I od pierwszych dźwięków słyszę, że ludzie w zespole czują się – od razu, od jednej chwili. Że każdy dźwięk ma swoją intencję, mieści się wśród innych, zarówno tych blisko jak i tych daleko. Bez łomotu! Po minucie czy dwóch przestali grać, i pożałowałem, że była to tylko próba.

A może właśnie dlatego, że była to próba?
Bo pamiętam próbę pewnego jazzującego zespołu z miłą, znaną w Polsce wokalistką. Próba była fantastyczna, płynęła od emocji do emocji, z właściwym ich rytmem, prosto, otwarcie, z zabawą. Zaś koncert stał się drętwy. I jakby napuszony, pełen zgrywy, pozowania. Nie mogłem tego słuchać i dziwiłem się, gdzie zginął ten luz, szczerość i prosta zabawa…

Ostatnie wspomnienie. Stoję w kulisach opery w Stuttgarcie. Za chwilę rozpocznie się Czarodziejski flet. Jeszcze nie wiem, co mnie czeka. Przy zamkniętej kurtynie orkiestra gra uwerturę. Potem podnosi się kurtyna, na scenę wchodzi artysta ubrany w zwykłe ubranie, nie różniące zbytnio się od tego, jakie noszą ludzie na ulicy w Stuttgarcie (taki kostium i scenografia). Jeszcze kilka sekund, a ja dalej nie wiem, co za chwilę poczuję. Zaczyna śpiewać, a mnie coś się nie zgadza. Bo słyszę dźwięki solisty i towarzyszącej mu orkiestry dokładnie tak, jakbym właśnie włączył świetne nagranie opery. To nagranie dobiega jednak wprost od wykonawców. Nie ma żadnych głośników, ani realizatora, który w razie czego wyłączy śpiewakowi mikrofon na drugiej zwrotce. Oni to robią naprawdę.

Koncert fortepianowy

Kap, kap, kap…

Zagrać muzykę na jednym dźwięku. Biorę taki fortepian, bo jest mi najbliżej. Oczywiście nie mam na myśli prawdziwego fortepianu, gdyż niewiele fortepianów miałem do mojej dyspozycji. Raczej było to okazjonalnie, bo cóż to znaczy fortepian nawet na godzinę dziennie… Biorę więc fortepian sztuczny, albo nawet pianino. W oktawie razkreślnej wybieram jeden dźwięk – tak najprościej. No i zaczynam… Inne klawisze nie istnieją, mogę naciskać tylko ten jeden. I okazuje się, że dźwiękiem z jednego klawisza można opowiedzieć całą historię życia.

A gdybym miał napisać tekst…. na przykład jednym słowem? To za mało. Jak znaleźć literacki odpowiednik jednego klawisza w fortepianie? Może ktoś podpowie…

Próżne myślenie, pozostaje po prostu spać. Może jeszcze piwo, albo jeden rząd okienek czekolady. Tylko po co to? Po nic. Po prostu spać, nic więcej. Na jednym klawiszu gra ktoś, chyba za ścianą, w mieszkaniu obok. A może na zewnątrz, na ulicy, tam gdzie skarpa kończy się asfaltem drogi; lub może po drugiej stronie szosy, tuż za ogrodzeniem, w ogrodzie sąsiada. To niemożliwe? Ale ja słyszę, że gra. Że co, że grudniowej nocy nie ma pianin w ogrodach, a tym bardziej kogoś, kto chciałby na nich zagrać, bez rękawiczek, albo w rękawiczkach z wyciętymi palcami? W moim miasteczku, w co drugim ogródku, ktoś gra na pianinie, jednym klawiszem, lecz każdy – innym. I gdyby posłuchać z daleka, to mimo szumu ciężarówek na miasteczkowej obwodnicy dałoby się usłyszeć mały koncert fortepianowy.

Informacja

Chciałbym Was poinformować, ze tutaj można przeczytać mój autodialog na sprawy codzienne i przyziemne, z samokrytyką i samopocieszeniem jednocześnie.

Nie stać mnie w tym momencie na pisanie o czymś. Właśnie przed chwilą skasowałem trzy akapity, jakie tu wkreśliłem. No i dobrze, człowiek powinien wiedzieć, kiedy się wycofać. A i tak nie wie. Smutek ostatnich dni mija przy pracy, więc pracuję. Wrzuciłem kilka zdjęć na stronę tutaj, kolejne – już się kopiują z archiwalnych płyt DVD… Jak mawiał dawny znajomy, basista, Romek Ś.: na kaca najlepsza jest praca. Powtarzam to sobie w takich chwilach, w których nie musi chodzić o kaca alkoholowego, ale każdego innego, włącznie ze zblazowaniem.

Dobranoc, może większość z Was już śpi…. Oczywiście nie liczę tych za Oceanem…

Zapraszam na koncert :-)

27 sierpnia 2011, sobota, godz 18:00
Państwowa Szkoła Muzyczna II St. (Sala Koncertowa)

ul. Basztowa 9, Kraków


Przygotowujemy się do koncertu przez ten tydzień. Dziś na wieczornej próbie zabrzmiały przejmująco Soon I will be done with troubles of the world, czyli w moim tłumaczeniu – wkrótce będę miał gdzieś problemy tego życia… Oraz podobny mu w tematyce Swing low, sweet chariot coming for to carry me home (rydwan już mknie zabrać mnie stąd, do domu). Tak, obydwa utwory mówią o końcu tego życia… fantastyczne są….

Ale będzie nie tylko o śmierci 🙂 Jeden, do którego akompaniuję, daje wyraz sielance owiec na pastwiskach pod opieką Jego…. Lubię też renesansową muzykę do Psalmów…

A taki jest widok z mojego miejsca chórzysty – na dyrygenta:-)

Więcej informacji o repertuarze i samym chórze – tutaj.