Liceum po dwudziestu pięciu latach

Nie można do niego ot tak wejść. Nawet nie wiadomo, które z podwójnych drzwi zwykle się otwierają, bo jedne i drugie zdają się być zamknięte na głucho. Ale ktoś jest w środku, słychać jakieś głosy. Jest! Domofon, na lewej framudze. Woźna pyta, do kogo i zapisuje nazwiska wchodzących.

Przechodząc korytarzami zdał sobie sprawę, jak niewiele się tu zmieniło. Ten sam kolor ścian, te same kwietniki. Nawet drzwi są te same. Jest nowa posadzka zamiast płytek PCV i boazeria w kolorze ściany, na głównym korytarzu tam, gdzie sekretariat, dyrekcja, jadalnia oraz sala spotkań.

Korytarze wywoływały nostalgię. To nieuniknione. Ale nie nostalgia była najsilniejszym uczuciem. Czuł przede wszystkim… strach. Ten odruch pozostał. Wraz z miejscami na korytarzach, z widokiem drzwi do sal lekcyjnych, a jeszcze bardziej – wraz z widokiem za oknami, dużymi oknami ciągnącymi się wzdłuż korytarzy – wiązało się nierozerwalnie poczucie strachu.

Na każdą prawie lekcję uczniowie musieli przejść do innej klasy. Pracownia fizyczna, chemiczna, sale polonistyczne, matematyczne, biologiczne, nawet jeśli niewiele było w nich z pomocy naukowych właściwych poszczególnym przedmiotom, służyły do nauki tylko tych przedmiotów. Właściwie służyły konkretnym nauczycielom. Tak więc cała klasa np. IIa, kończąc lekcję matematyki, przechodziła na przerwie pod salę historii, jeśli następną lekcją była historia. Klasa czekała na korytarzu, opierając się o ściany, siadając na podłodze lub parapetach, zaglądając do książek i zeszytów, uzupełniając zadania domowe. I czekając na pierwsze, sądne minuty lekcji. Widoki korytarzy, okien i boiska szkolnego za nimi, trawnika, niskiego budynku sali gimnastycznej, towarzyszyły tym niemiłym emocjom. Zaokienne miejsc, w których chciało się być, zamiast właśnie tu.

Drugą emocją, którą czuje czterdziestolatek w licealnym labiryncie, jest wrażenie pustki w głowie. „Czy ja się czegoś tu nauczyłem?” – pyta siebie. I nie wie, jak odpowiedzieć. Raczej – boi się powiedzieć, że nie pamięta, czego się tu nauczył. Czy wzory matematyczne, fizyczne, chemiczne, zmieniły jego świadomość? Czy przeczytane lektury, napisane zadania klasowe, cały ten materiał, przerabiany z lekcji na lekcję, to wszystko, co powinien opanować, umieć, z czego pisał potem egzamin maturalny – czy to gdzieś zostało, czy otworzyło jakieś ważniejsze drzwi, z wyjątkiem np. dostania się na studia…?

Czy strach, jako główne wspomnienie ze szkoły, to nie przypadkiem porażka? Jeśli tak, to czyja? A może inaczej się nie dało, bo jak mówili niektórzy, zdolny ale leń? Może bez groźby człowiek nie zrobi ważnych kroków w życiu, niezbędnych, żeby przystosować się do życia w społeczeństwie i zarobić na utrzymanie?

Sączy się zapach, ciągnie cienka nić

Leżę, nie mogę usnąć. Za długo pracowałem, mózg nie chce zwolnić. W ciemności na ścianie miga światło przenikające zza okna. Gaśnie i zapala się w rytm jakiejś gałęzi, która stoi na drodze światła ulicznej latarni. Wspomnienia, masa wspomnień. Teraz akurat – gorącego lata, rozpalonego asfaltu, roweru z przerzutkami, trzydzieści lat temu. Zapach szybkiej jazdy rowerem jest inny, niż podczas spaceru czy pieszej wędrówki. Zapach, który się odkryło przy pierwszej, tak długo wyczekiwanej  wyprawie, przez las, pole, wieś, rynek, wzdłuż strumienia, przez osiedle.

 

Już wiem, że nie starczy mi tego życia, by złapać moją cienką nić. Nie bardzo wiem, gdzie ona jest, wyczuwam, że coś jest na rzeczy, leży niedaleko, przechodzi bokiem przeze mnie, ale nie wiem dokładnie gdzie. Nie mogę jej chwycić. Za wiele rozsypanych szczegółów, za mało czasu, by ułożyć układankę. Brak determinacji, by odrzucić to, co drugorzędne. Uwikłany.

drzewko

Pieczarki na zapiekance

Krzysiek, pamiętasz zapiekanki pod kinem? Przeszklony dużymi szybami pawilonik był podzielony na dwie części szeroką ścianką. Z jednej strony, z samego skraju, był otwór, w którym pojawiała się blacha z zapiekankami. Wchodziło się przez ciężkie, żelazne drzwi, takie jakie wszędzie zakładano w socjalizmie: do sklepu spożywczego, fryzjera, biblioteki. Do szkoły nie, bo pochodziła z wcześniejszych czasów, miała wysokie, drewniane drzwi.

Kiedy wchodziliśmy, rzucaliśmy okiem w kąt, na prawą stronę. Czasem była tam blacha z ostatnią zapiekanką, czasem z trzema, czasem nie było blachy, a kobieta za ladą mówiła: będą za dziesięć minut.

Gdy nie było blachy ani kobiety, czekaliśmy. Za chwilę rozlegał się dźwięk otwieranego pieca, domyślaliśmy się, że to piec, który otwierała kobieta po drugiej stronie, za ścianką. Potem czarna, szeroka blacha z zapiekankami pojawiała się z prawej strony, zaś kobieta wychodziła przejściem z lewej. Czy był ketchup? Nie pamiętam. Były przyprawy, czerwona sproszkowana papryka w słoiczku, z podziurawionym wieczkiem, i pieprz. Ale nie pamiętam, czy był ketchup.

Na zapiekankach były duże kawałki pieczarek. Nie tak, jak na innych, kupowanych gdzie indziej, gdzie pieczarki wyglądały jak zmielona drobno pasta. Tu wiedzieliśmy, że jemy pieczarki, na długiej i grubej bagietce piętrzyły się kształty skrojonych kapeluszy i trzonków, oblanych żółtym serem. Jadłem i myślałem, że to są prawdziwe, uczciwe zapiekanki, nie takie zmielone na pastę, którą posmarowano bułkę.

Piszę o tym dlatego, że siedzę teraz, wieczorem, w kuchni i kroję pieczarki. Wrzucam na patelnię. Wiesz, pieczarki kurczą się na ogniu, w temperaturze, tracąc wodę. Z dużych robią się malutkie. Żeby został naprawdę duży kawałek, nie może być skrojony drobno. I tak sobie teraz myślę, bo przy krojeniu przychodzą różne myśli, że kobieta nie miała czasu, albo nie chciało jej się drobno kroić. Ile musiała zrobić zapiekanek na dzień? Sześćdziesiąt? Mniej krojenia to zawsze mniej roboty. A ludzie zjedzą.

Wiesz, że pawiloniku już nie ma, wiemy od dawna. Ale pomyślałem, że może pamiętasz, czy był ketchup?

Z mgły wyłaniają się ledwo kształty

Nadeszła mgła i jesienny zapach chłodniejącego powietrza, wyłaniający się z mroku. Ten zapach można poznać wszędzie, zawsze, z zamkniętymi oczyma. Z mgły wyłaniają się ledwo kształty, wspomnienia sprzed lat. Zamglony krajobraz Krakowa, uliczki na Dąbiu, po obu jej stronach ciągnęły się przyklejone do siebie domy. Nie było dwóch takich samych.

Albo jesienna mgła i chłodniejące powietrze w małym miasteczku. Kilkuletni dzieciak nie mógł usnąć wieczorem. Jak to było, że przejeżdżające auta omiatały pokój snopem światła, który kładł się na ścianach i suficie, przebiegał szybko i znikał. Dziś auta przejeżdżają, a snop się nie pojawia.

Z mgły wspomnień wyłania się sala w szkole muzycznej, na zajęciach historii muzyki. Dwudziestolatek, który siadał w przedostatniej ławce, nie wierzył, że uda mu się zdać egzamin końcowy. Czasem i teraz, po dwudziestu kolejnych latach, nawiedza go sen, że znów siedzi tam, słucha, notuje, ma zeszyt zapisany, ale zdania, wiadomości, nazwiska, daty, nie układają się w żaden ciąg, który mógłby zapamiętać. Któregoś roku grono nauczycielskie wydało zestaw kaset z utworami obowiązkowymi do słuchania. Palestrina, Orlando di Lasso, Gomółka. Historia muzyki wreszcie ożyła. Kasety kopiował i ręcznie opisywał któryś z nauczycieli, pełen idei i zaangażowania w edukację młodzieży. Dwie takie kasety leżą jeszcze na półce, choć nie ma już ich na czym odtwarzać.

Inny sen to koszmar z fakultetu matematyki. Student drugiego roku, po historii muzyki, pędził na uczelnię techniczną, na wykłady z rysunku technicznego, materiałoznawstwa, matematyki. Ta matematyka powracała potem przez lata. We śnie, w którym, jak to bywa w niektórych snach, bohater jest przekonany, że tkwi właśnie tam, gdzie śni, i że wcale to nie jest sen, tylko najprawdziwsza rzeczywistość. I właśnie minęła połowa semestru, a on tej matematyki ni w ząb nie przyswoił. Fascynowała go, rozumiał ją, ale nie umiał liczyć. Nie pokonał tej bariery, którą zdobyć można tylko mrówczą pracą, ale nawet pracy zacząć nie mógł, bo choć ideę rozumiał, to znaczki, wzory, równania, stawiały przed nim zacięty opór. Ot, może nie tyle leń, co po prostu filozof, a nie matematyk czy naukowiec.

We mgle przeszłości zatarły się korytarze, przejścia, fasady budynków, z wyjątkiem niektórych. Dobrze zapamiętanych, wyraziście, sytuacji. Dziesiątek sytuacji, w których udało się przepchną, popchnąć naprzód kolokwium, zaliczenie, wpis do indeksu, egzamin. Jeszcze teraz śni mu się czwarty rok, albo piąty, i w tym śnie jest całkiem przekonany, że zaliczenie studiów nie może stać się prawdą.

Wszystkiemu winna jednak mgła. Już wtedy kusiła zamazywaniem kształtów, rozpraszaniem światła ulicznych lamp, była taka jedna lampa, gdzieś tam na ulicy Portowej, w jedną zimową noc, gdy minus trzynaście ścięło wodę na ulicach, i równowagę trudno było utrzymać na rowerze. Życiu człowieka towarzyszy mgła, gdyby mógł podsumować skąd przyszedł, jak to kiedyś było, i dokąd idzie…

Remont przeszłości

– Tato, czy pamiętasz, że na naszej ulicy był kiedyś bruk?
– Chyba nie za moich czasów.

Remont przeszłości

Trzydzieści pięć lat temu dreptałem tędy codziennie, do szkoły. Nie żebym się chwalił, bo niby jestem taki dojrzały. I mogę już narzekać na teraźniejszość wspominając przeszłość. Po prostu było przedwiośnie, roztopy. Wzdłuż krawężnika, tego którego już nie ma, ale nie tego krawężnika, który był ostatnio. Chodzi o krawężnik jeszcze starszy, z czasów socjalizmu, który był inny niż potem, gdy go wymieniono. Wzdłuż tamtego spękanego, poszarpanego krawężnika płynęła Amazonka. A może raczej Nil, bo struga nie rozgałęziała się. Nie miała gdzie.

Ta ostatnia prosta na mojej ulicy, prowadząca do domu, była najtrudniejsza do przejścia. Trudno było ją znieść, wtedy nie wiedziałem dlaczego. Była nudna, przechodziłem nią sam, bo kolegów zostawiałem przy ostatnim skrzyżowaniu. By przemierzyć odcinek może dwustu metrów wyobrażałem sobie, że lecę statkiem kosmicznym w przestrzeni międzyplanetarnej. Może nawet międzyukładowej. Zanim dotrę do bazy muszę starannie trzymać kurs i rozglądać się za niebezpieczeństwami.

Niebezpieczeństwa były. Na tej trasie krążyła starsza kobieta niespełna rozumu. Nazywaliśmy ją Buka, od postaci z Muminków. Potrafiła krzyczeć strasznym głosem, w którym nie dało się rozpoznać słów. Raz spotkałem ją właśnie w tym miejscu, szedłem wprost na nią, po chodniku, nie mogąc zboczyć, przejść na drugą stronę ulicy, zawrócić… Mogłem tylko iść jej na spotkanie, gdy serce waliło mi coraz mocniej. Zwykle trzymała ręce złożone z tyłu, gdy szła, i gdy w końcu się mijaliśmy, machnęła na odlew ręką i dostałem przez głowę. Popatrzyłem za siebie, a ona szła dalej swoim kaczkowatym chodem.

W tej pustce przypominały mi się czasem opowieści ojca o wściekłych zwierzętach. Myślałem sobie, co się stanie, jeśli spotkam takiego właśnie tutaj. Na przykład pies – nie będzie ode mnie uciekał, podejdzie do mnie i ugryzie mnie w nogę, bo zwierzęta chore na wściekliznę tylko czekają, żeby ugryźć inne żywe stworzenie.

Że bruk był, dowiedziałem się niedawno, kiedy zerwano krawężnik i chodnik. Wzdłuż wyrwy, pod popękanym asfaltem, ukazały się duże, szerokie kamienie.

Ratuj mnie od wspomnień

Staszku, kuzynie, ratuj! Ojca nie będę prosił, to byłoby nie fair. Dość już ojciec mnie ratował. Teraz sam siebie pewnie ratuje… od wspomnień. A może właśnie jego powinienem zapytać? Już to przerobił? I jak?

Na stoku, ojciec i córka

Nocna mgła

Nocna mgła zjawiła się niepostrzeżenie. Pewnie dlatego, że nikt nie patrzył, kiedy napływała. Idąc do sypialni Waldek zgasił światło w kuchni i przypadkiem popatrzył za okno. W świetle ulicznej lampy ciągnęło się rozproszone w przestrzeni mleko. Poprzylepiało się do cienkich gałązek brzozy, tej najbliżej okna. Same gałązki majaczyły czarnymi kształtami na jaśniejszym tle, ale ich obrys był białawy. Dalej jawiły się czarne pnie drzew wetknięte w śnieg, po drugiej stronie ulicy. Wszystko nieruchome.

Nieruchome.

Nieruchome…

Bez nadziei na ruch.
To dobrze.
Och, jak dobrze, że zamrożony ten krajobraz.

Bez ruchu…

Bez ruchu.

 

Waldek usiadł przy oknie. W bezruchu.
Usiadł.
Oparł rękę o parapet i wtedy zobaczył, że dłoń jest dziwnie mała na szerokiej, płaskiej powierzchni. Zaś okno stało się wielkie tak, że nawet gdyby wstał, nie mógłby dosięgnąć górnej framugi. Na szybach zauważył malowane regularnymi, długimi pociągnięciami przezroczyste kwiaty. Poczuł ciągnący od nich chłód, choć tuż przy nim staroświecki kaloryfer, z grubymi żeliwnymi żeberkami, grzał mu kolana. Dziwne, kwiaty nie pojawiały się przecież odkąd wymieniono okna w budynku. We mgle dostrzegł niewyraźne światła, to pawilon z wielkimi przeszklonymi powierzchniami, oprawionymi w metalowe, spawane ramy. Ale pawilonu już od dawna nie ma…

Waldek skurczył się w sobie, przestrzeń ciemnego pokoju zaczęła go zatrważać, nie był pewien, gdzie są ściany, sufit stał się niebosiężny… W odblasku z okna zobaczył zwisający żyrandol, jego klosz rozchylał duże, szklane płatki naśladujące jakiś kwiat, wśród których tkwiła zwykła, ciemna teraz, żarówka. Waldek z lekkim przestrachem wstał, podszedł do łóżeczka i wsunął się pod koc. Obrócił się na bok, podciągnął kolana pod brodę i przykrył głowę. Usypiał z obrazem z dzieciństwa w wyobraźni.

noc, mgła, pejzaż, fot. Piotr Kubic

Agregat i promieniowanie reliktowe

Agregat milczy po drugiej stronie ulicy. Nic nie szumi, nie buczy za oknem, jest bardzo cicho. Pewnie też dlatego, że spadł śnieg. Śnieg wycisza, tak powiedział kiedyś tata. Albo raczej mama, bo z tatą nie rozmawiał tak często. Albo jednak tata, bo kiedy już coś powiedział, to brzmiało właśnie tak zdecydowanie, definitywnie. Chociaż mama, w sumie, też miewała ostateczne zdanie, tylko że ono, na pozór, brzmiało tak, jakby można było z nim dyskutować.

No nieważne, zdaje się, że oboje rodzice mieli rację, gdy wtedy on, mały chłopczyk, spytał wieczorem, dlaczego zrobiło się tak cicho. W tamtych czasach nie było agregatu… Chociaż… Może jednak był? Po drugiej stronie ulicy, na pustej przestrzeni, na kawałku pola, ziemi, wybudowano pawilon spożywczy „Społem”. Czy i wtedy coś tam, wieczorami, nie terkotało, nie burczało?

Od dziecka usypiał z towarzyszącym hałasem. Silniejszym w lecie, bo głośniejszym, przy otwartych oknach. Chociaż… tamte okna były na tyle krzywe, że i w zimie niewiele tłumiły dźwięków. Nie to co te teraz, plastikowe. Ten agregat teraz jest na tyle głośny, że i przez plastikowe okna przedostaje się jego łoskot. Ciekawe, przypomina odgłos samolotu, gdy się leci przy prędkości przelotowej. Albo samochodu na autostradzie, gdy szum powietrza wokół karoserii miesza się z pomrukiem silnika, na średnich obrotach, przy prędkości sto czterdzieści na godzinę.

Ale dziś jest cicho. Może z powodu lekkiego mrozu? Agregat chłodniczy nie musi chłodzić, skoro już jest chłodno na zewnątrz. Nie wiadomo…

Druga strona ulicy to jak sąsiednia galaktyka. Tak było zwłaszcza wtedy, gdy był mały i nie wolno mu było samemu przechodzić przez ulicę. Nawet zbliżać się do niej. A teraz, gdy jest starym koniem i może iść tam kiedy tylko chce, to tego nie robi. Specjalnie. Kładąc się do łóżka tuż po północy nawet nie odchyla zasłony w oknie, żeby tam spojrzeć. Przeciwnie, wyobraża sobie, że ten lekki jazgot naprawdę dobiega z innej galaktyki, rozpływa się w przestrzeni jak pozostałości Wielkiego Wybuchu, promieniowanie reliktowe. A on, usypiając, czuje się spokojnie, częścią Kosmosu, Wszechświata, w którym czas przestaje się liczyć. I nawet gdyby miał nie obudzić się rano (dlatego teraz pisze, żeby zostawić po sobie ślad, w razie czego), to nie miałby żalu (gdyby mógł wtedy czuć żal), bo gdy czas przestaje się liczyć, to „teraz” jest, było i będzie zawsze.

Wsłuchując się w chłodniczy agregat, może spokojnie zasnąć.

dworzec przez szybę autobusu

Dziewiętnaście i pół roku temu

Ta sama klatka schodowa, w dziesięciopiętrowym bloku. Nie taka sama, odnowiona, zdaje się. Ale windy są te same i takie same. Poprzypalane papierosami przyciski pięter…? Blachą pokryte ścianki. Tutaj, na piątym piętrze, dziewiętnaście i pół roku temu, stanęliśmy za załomem, Daniel i ja. Był grudzień, na zewnątrz nie przymarznięty śnieg, lekka bryja. Wcześniej, w domu towarowym, na parterze, był sklep spożywczy. Nie miałem lei, ale w wejściu, tam, gdzie były podwójne drzwi, stał konik. Szybko wymienił parę dolarów na leje. Gdy wymieniałem Daniel pokręcił głową, dawał mi znaki, że kurs nie był korzystny. Ale to nie miało wtedy znaczenia. Sklep zamykali za chwilę, a chciałem kupić bombonierkę. Potem pojechaliśmy właśnie pod blok. Będąc na chodniku i popatrzyłem w górę. Obok siebie stało kilka dziesięciopiętrowców. Było już ciemno, w grudniu wcześnie zapada zmierzch, tutaj też, w Rumunii. Znałem numer mieszkania, dziewięćdziesiąt osiem, ale nie wiedziałem, które piętro. Już nie pamiętam, czy piętro odczytaliśmy z listy mieszkańców, czy po prostu próbowaliśmy, stając windą wyżej i niżej.

Gdy w końcu znaleźliśmy te drzwi, coś mnie zatrzymało. Musiałem ułożyć sobie w głowie przemowę, po angielsku. Daniel miał tłumaczyć. Zapytał mnie, czy ma czekać, aż zrobię przerwę, czy tłumaczyć równolegle, symultanicznie. Powiedziałem, że równolegle, od razu. Nogi zdrętwiały, wrastały mi w ziemię, ale musiałem to zrobić. Im szybciej, tym lepiej. Ustawiłem się przed drzwiami, Daniel był za mną jak cień, nie pamiętam, czy dzwoniłem czy zapukałem. Otworzył niski mężczyzna, brunet. Co ja wtedy powiedziałem? Co? Że przychodzę, bo poznałem jego córkę, która jest wyjątkowa…? Zmieszał się na te słowa, ale i jakby ucieszył. I zapytałem, gdzie jest jej mama? Niewielka kobieta, brunetka, wyszła właśnie z łazienki, do mikroprzedpokoju, w którym byliśmy teraz w czwórkę. Daniel tłumaczył jak maszyna, bez mrugnięcia oka czy zająknięcia. Wszystko, co po angielsku przeszło mi przez gardło, przekładał momentalnie na rumuński i w pewnym momencie speszyłem się, że będzie szybszy ode mnie. Ale to było niemożliwe, bo on czekał, co powiem, czekał zbyt uważnie, zbyt wyczekująco, natrętnie wręcz, chciał i zgłoski nie uronić. Wręczyłem czekoladki i życzyłem szczęśliwych Świąt. Wycofaliśmy się…

Następnego dnia, na spotkaniu, zobaczyłem wielkie oczy małej, czarnej dziewiętnastolatki, która od rodziców dowiedziała się o naszej wizycie. Pół roku później bruneci, kobieta i mężczyzna, zostali moimi teściami.

Na szlaku

Z wędrówki. Obraz powraca w wyobraźni jako wspomnienie, wiele dni po tym, jak pojawił się tam, za zakrętem. To była długa prosta na stromym, zalesionym zboczu. Las rzedł, zastąpiła go wysoka trawa i młode drzewka. Stare, wysokie, które rosły wzdłuż drogi, zostały ścięte na różnych wysokościach, jakby drwal przykładał piłę według własnej, nieprzewidywalnej fantazji. Pozostały kikuty pni. Panorama, jaka się za nimi rozciąga, nasuwa pewien wniosek – drzewa zostały złożone w ofierze, na rzecz widoku z doliną i górami w tle.

Droga na Klimczok, fot. Piotr Kubic