„Nie czyń szczęścia zbyt gwałtownie, nie udoskonalaj bytu galopem. A gdybyś nawet gdzieś stworzył szczęśliwych, w co wątpię, pozostaną nadal ci inni. Dojdzie tedy do zawiści, tarć, napięć. Kto wie, czy nie staniesz przed dylematem, chyba niemiłym: albo twoi szczęśliwcy dadzą się zawistnikom, albo zmuszeni będą owych przykrych, ułomnych, natrętnych, co do nogi wytłuc. A to dla uzyskania pełnej harmonii.”
„Niezwyciężony” – superprodukcja
W poszukiwaniu nagrań powieści Stanisława Lema trafiłem na superprodukcję „Niezwyciężonego”. Rolę narratora czyta Krystyna Czubówna. To dla mnie zaskoczenie, bo w całej powieści nie występuję ani jedna kobieta, podobnie jak w wielu innych powieściach Lema. Głos Krystyny Czubówny jest w tej roli ciekawy. Link który podałem, prowadzi do 40-minutowego fragmentu pilotującego. Resztę należałoby zakupić.
Przechodząc do sedna – w przytoczonym fragmencie najbardziej rozczarowuje głos Horpacha. Tak, rzeczywiście był to starszy człowiek, ale absolutnie nie o skrzekliwym, pretensjonalnym głosie. W nagraniu słychać raczej utyskującego, starszego, niepokaźnego mężczyznę , a nie astrogatora, doświadczonego astronauty, wieloletniego dowódcę wielkich, najnowocześniejszych statków kosmicznych, który o głowę przewyższał całą załogę.
Trochę lepiej wypada Rohan. Jest wyraźnie młodszy, szybszy w słowach, bardziej emocjonalny. Lecz niestety, za bardzo brzmi jak młody, popędliwy, niedoświadczony. A jest przecież zastępcą dowódcy. Żeby nim zostać, musiał przejść przez kolejne szczeble hierarchii, latać w kosmosie przez wiele lat. To również nie jest ten Rohan, który powstał na kartach powieści Lema, choć bliżej mu do pierwowzoru, niż odtwórcy roli Horpacha.
Słychać niestety niedoskonałości realizacji dźwiękowej. Każdy z trzech głosów, które wymieniłem, jest nagrany inaczej, w innej perspektywie dźwiękowej. O ile może być to zrozumiałe w przypadku narratorki wobec postaci, to same postacie, rozmawiające w tym samym pomieszczeniu, powinny mieć tę samą przestrzeń akustyczną. Horpach natomiast jest wyraźnie dalej przez cały czas rozmowy. Tym bardziej traci na swojej doniosłości i powadze. Chwilami wydaje się, jakby miał być postacią humorystyczną.
Kolejna kwestia, którą słyszę – narratorka i postacie nie nagrywały siedząc razem w studiu, tylko każdy oddzielnie. Następnie realizator dźwięku, podczas montażu, ani reżyser, nie zadbali o to, by nadać wrażenie, że tekst płynie spójnie. Słychać to w zaburzeniach rytmu tekst, który nie jest organiczny.
Jeszcze jedna uwaga – na początku nagrania, którego link podałem, znajduje się trailer superprodukcji. Pojawia się w nim bolączka znana z głosów z reklam – sztuczność, nieprawdziwość, przesada (okrzyki, zdumienie, strach, zdziwienie). Domyślam się, że to może być chwytliwe dla mniej wprawnego słuchacza, ale to nie jest superprodukcja. Powstaje wrażenie, że to zlepek głosów dobranych bez konsekwencji, niedokładnie wyreżyserowanych i zrealizowanych.
Kierownik muzyczny, z którym pracowałem przez wiele lat w teatrze powiedział, że nie musi oglądać przedstawienia teatralnego, żeby stwierdzić, czy ma szansę być dobre. Wystarczy, że posłucha samych dialogów, nie patrząc na scenę.
Mistrzowskie pozostaje dla mnie nagranie „Niezwyciężonego” przez Andrzeja Łapickiego. Jest w nim atmosfera odległej, nieznanej, obcej planety, tajemniczość, jest więź ludzi-astronautów, nawet jeśli skonfliktowanych, to będących poddani temu samemu, wspólnemu losowi, zmagającymi się z niebezpieczeństwami, ale również tajemnicą istnienia, świadomości, wszechświata. Głos Łapickiego zawiera w sobie o wiele więcej, niż to, co usłyszałem w superprodukcji.
Jeszcze pozytywny promyk – nagranie „Pamiętnika znalezionego w wannie” dokonane przez Łukasza Garlickiego. Na początku tego nagrania nieco zamarłem, bo początkowe słowa są wypowiadane drętwo. „Kiepski początek” pomyślałem. Ale gdy zaczyna się wreszcie tekst powieści, Łukasz Garlicki wchodzi w inną przestrzeń, otwiera się w nim coś, co słychać wyraźnie w głosie. Zatapiam się w historii przez niego czytanej i mówię do siebie – jest dobrze!
Praca lektora to ma być majstersztyk. Tylko dźwiękiem zjednoczyć się ze światem, który stworzył ktoś inny. Nie ma kostiumów, świateł, czasem jest muzyka, ale nie ona decyduje o powodzeniu. Kiepsko czytać, to może lepiej nie czytać, bo teraz każdy komputer sam potrafi to zrobić.
„Niezwyciężony”
Fascynujące nagranie „Niezwyciężonego”, powieści Stanisława Lema, czytanej przez Andrzeja Łapickiego. Można posłuchać tutaj.
Można powiedzieć, że to „stara szkoła” czytania, ale nie wiem, czy rzeczywiście stara, czy po prostu bardzo dobra, znakomita. Może nie od razu to słychać, ale staje się jasne w porównaniu z innymi lektorami, którzy zabrali się za czytanie.
Na przykład – ktoś inny nagrał „Eden”. Po kontynuację należy się zwrócić na stronę audioteka.com, gdzie audiobook kosztuje ponad 30 zł. Nie kupię, ponieważ nie jestem w stanie zaakceptować czytającego. To nie ta wrażliwość, świadomość, mówiąc krótko. Eden nie jest żartem, komedią, tylko dramatem, a takie nastroje kreuje głos. Nie jestem w stanie słuchać bez nieustającego rozczarowania i kręcenia głową – to nie tak, nie tak.
Podobnie z fragmentem „Opowieści o pilocie Pirxie” – niepotrzebne emfazy, przeciągnięcia głosu, rytm, intonacja nadane sztucznie przez czytającego, nie wynikają z tekstu. Czy pracując w teatrze staję się wybredny? Na pewno. Malkontencki, kapryśny, rozpuszczony? Tak. Taki los.
Niezłe jest, jak się wydaje, nagranie „Cyberiady”, tutaj przesada, groteska, pozostaje w zgodzie ze światem przedstawionym.
U Andrzeja Łapickiego fascynuje mnie powściągliwość. Brak podbijania głosu, sztuczności, brak tego niskiego gardłowego brzmienia, które dziś jest wszechobecne w reklamach i przeniosło się na audiobooki. W czasie, gdy Łapicki nagrywał, nie było w Polsce reklam. Ale nie sądzę, że ma to znaczenie.
Pamiętam olśnienie sprzed kilkunastu lat, jedno z moi pierwszych, w teatrze. Jako młody, zielony jeszcze realizator dźwięku, obsługiwałem pewien spektakl. Jeden wieczór, potem drugi. Trzeci – to wydawało mi się już początkiem rutyny. Ale nagle ze sceny padły te same słowa, co poprzednich wieczorów, tylko że inaczej. Coś się nie zgadzało. Popatrzyłem w dół, z mojego stanowiska, i zdałem sobie sprawę, że dziś jedną z postaci gra inny aktor.
Do tamtej pory nawet podejrzewałem, że zmiana aktora to zmiana spektaklu… Ten, który grał teraz, był dla mnie płaski, mało znaczący, wypowiadający tekst i oczekujący na replikę partnera. Dziś wiem, że może wskoczył szybko na zastępstwo, że nie uczestniczył w próbach. Lecz wtedy poruszające było to, że ogromna różnica tkwiła w tym, co niemierzalne, trudne do opisania. Bo przecież tekst był ten sam, sytuacja ta sama, te same kroki na scenie, te same ruchy. A jednak to nie było to samo, aż tak bardzo, że żółtodziób jak ja nie mógł wyjść ze zdziwienia.
Drzwi do raju, na kilka sekund
Granie na instrumencie to gonienie tych niezbyt częstych chwil, w których instrumentalista odlatuje. W ciągu godziny grania może zdarzą się takie dwie, trzy. Cała reszta napędzana jest nadzieją, że już za chwilę, może zaraz, za następnym akordem, za dwa takty, otworzą się drzwi do raju. To się nie zdarza, bo pomylił klawisza, bo rozpadł się rytm, bo stracił koncentrację, bo zapomniał, bo palce osłabły, bo krzywo siedział na stołku, bo martwi się o kredyt, bo dziecko przyszło i zapytało o jakąś głupotę.
Im większa ambicja, tym bardziej boli. Im lepszy słuch i wrażliwość, tym częściej słyszy, jakie produkuje badziewie. Trzeba tym więcej odwagi, żeby zmierzyć się z sobą i usiąść jeszcze raz, nie stracić nadziei, że podczas kolejnej godziny, choć na kilka sekund, zobaczy zaczarowany ogród.
Wewnątrz nie ma nic? To nie może być prawda
Grając na pianinie odkrywa nowe rejony. W sumie w życiu chodzi o to, żeby odkrywać. Tym razem – w sobie. Bo mimo, że od dawna pisze teksty, nie czuję się w nich tak, jak w graniu. W tekstach ciągle jeszcze nie za bardzo odkrywa, jakby nie złapał tej własnej nici, której by się chwycił i już nie puścił…
Podczas ćwiczenia, to wydaje się banalne, dziwne, ale na pewno jest znajome wszystkim, którzy ćwiczą na instrumencie, odkrywa się różne płaszczyzny, pola, rejony. Jednym z nich jest technika – typowa rzemieślnicza robota – którą trzeba odwalić. Ona nie jest taka sama każdego dnia, podlega tajemniczym wpływom – może zmęczenia mięśni, gorszego dnia, wynika może np. z niedoboru potasu w organizmie.
Inną płaszczyzną jest inspiracja – nastrój, empatia, dostrojenie do utworu, który zamierza grać. Czasem to dostrojenie nie wychodzi, w piersi jest pustka. Najgorsze podczas grania to czuć dwie fatalne rzeczy: że granie źle brzmi, bo technika nie dopisuje, oraz że granie nie ma sensu. Jeśli te dwie rzeczy zdarzą się podczas ćwiczenia, można z nimi walczyć, i warto: próbować coś zmienić, popatrzeć, poczuć od innej strony, dać sobie trochę wytchnienia – zwolnić tempo, grać lżej, może mniej dźwięków, jeśli pozwala na to utwór. Wyjściem jest dostroić granie do tego, co jest wewnątrz. Gorzej, jeśli wewnątrz zdaje się nie ma nic.
Ale to nie może być prawda, że nic. Przecież to, co wewnątrz, nie zniknęło nagle, choć było – jeszcze kilka dni temu. Z pewnością powróci, choć teraz wydaje się to nieprawdopodobne. Brak wyzwalacza, impulsu, który by ożywił, przypomniał, wydobył z głębszych czeluści duszy to, co na pewno nie zniknęło.
Czy można zagrać „nic”? Chyba można, ale nie na długo. Chyba, że grając „nic” spokojnie, pokornie, wyczekiwać na najmniejszą falkę, która może się pojawić na powierzchni, a musi się pojawić, bo idealnie spokojne morze nie istnieje. Byle tylko ją dostrzec, wskoczyć na nią (ostrożnie), popłynąć na niej, a zaraz urośnie, wesprze, podniesie, i już będzie dobrze.
Wprawki z dokumentu
Nagrałem materiał wideo o powstaniu „Wolnej przestrzeni” – nowego miejsca, gdzie mogą spotykać się ludzie, którzy nie znaleźli zrozumienia w społeczności, w której dotychczas działali, funkcjonowali. Powstanie „Wolnej przestrzeni” wiąże się z nadziejami, oczekiwaniami, otwarciem nowej drogi – są tu uczucia fascynacji, ekscytacji, wolności, ulgi, wytchnienia, uspokojenia… Ale jednocześnie jest obecne napięcie – czy miejsce zacznie żyć swoim życiem, jak powstanie „Wolnej przestrzeni” zostanie odebrane przez pozostałą część społeczności – czy reszta odczyta to jako separację, odrzucenie dotychczasowych więzi, bunt, dezaprobatę, rebelię.
Przeglądam nagrany materiał. Jak na reportaż, mogłoby coś być. Jak na film dokumentalny – to prawie nic, jeszcze nic. Istota problemu ujawnia się w wywiadach – w tym, co mówią do kamery różne postaci. Do wywiadów dodatkiem mogą być ujęcia z pierwszych zajęć w „Wolnej przestrzeni” – próba zespołu muzycznego, chóru, zajęcia z dziećmi, dyskusja nad tekstem jednego z psalmów.
W momencie, kiedy piszę te słowa, zdaję sobie sprawę, że nie mam opinii drugiej strony – tych, którzy nie byliby zadowoleni z powstania „Wolnej przestrzeni”. Materiał może nadaje się na reportaż, ale nie na dokument, który analizowałby głębiej sytuację.
Z drugiej strony – korzenie problemu sięgają głęboko – u ludzi i w historię co najmniej kilkudziesięcioletnią. Tak więc, tak czy inaczej, gdzieś musiałbym się w tej analizie, w sięganiu do głębi, zatrzymać.
Uczucie, które mam – niewiedzy. Mam materiał, przeglądam go, sortuję, układam, próbuję wyciągać najważniejsze wątki, pojedyncze zdania, które zbliżają się do sedna. Ale czuję, że sam niewiele wiem, może nawet – że nic nie wiem. To przerażające, bo człowieku, co z tego, że opanowałeś jakoś kamerę, jesteś świadomy dziesiątków parametrów, nad którymi powinieneś panować, że jakoś umiesz kadrować, prowadzić go, oświetlić scenę, wiesz jak sensownie nagrać dźwięk, i tak dalej i dalej. Ale chciałbyś być jeszcze reżyserem, który nadaje temu wszystkiemu sens, bez którego cała ta drobiazgowa robota będzie tylko wprawką, zabawą… A innej drogi nie ma, jak stawić czoło własnej niewiedzy i przerażeniu. A nawet zaprzyjaźnić się z tymi uczuciami, powiedzieć sobie – one będą i będą.
Nic nie wiem
Mam napisać scenariusz filmu dokumentalnego. Kwestia wydaje się tym prostsza, im mniej się na ten temat wie i im niższe ma się aspiracje. Ale czytając o tym, czym charakteryzuje się film dokumentalny, taki ambitniejszy, nie z tej najniższej półki, zaczynam czuć na sobie jakby przymus, obowiązek. A obowiązek paraliżuje, albo, co najmniej, prowokuje sztuczność. Może warto założyć, że wyżej siebie nie przeskoczę, że jest jak jest, i pogodzić się z tym, że wyjdzie jak wyjdzie. Byle zrobić coś, zamiast nie robić nic, zastanawiać się, przymierzać, dywagować bez końca.
Jest takie zjawisko, w którym duża ilość wchłanianej teorii przeszkadza. Przeszkadza również nadmiar dobrych przykładów, na pewnym etapie. Inspirację trzeba sobie dawkować, nadmiar inspiracji wpędza w kompleksy. One może nie byłyby złe, gdyby nie hamowały, blokowały to, co najważniejsze – po prostu pracę i po prostu własne, wewnętrzne przekonanie, wizję, bez których największa praca traci sens.
Wierzę, że burza może poprzedzać wyciszenie i spokój. Że poczucie rozbicia, niemocy, znikomości, braku umiejętności, pustki, może być subiektywne, tymczasowe, wynikłe z przytłoczenia tym, czego się ostatnio dowiedziałem, co poznałem – świetne przykłady świetnych ludzi, którzy wykonali świetną pracę. Lecz przecież nie wszystkie ich prace były świetne, moje też nie muszą takie być. Byle by były. Żeby coś stworzyć, często wcześniej przychodzi odczuć otępienie, niemoc, jałowiznę.
Znajomy, co pracuje w teatrze
Znajomy, co pracuje w teatrze powiedział, mi, kilka dni temu, że zdał sobie sprawę z czegoś. I tak go to zdziwiło, że aż tąpnęło nim. Myślę o tym i wydaje mi się to ciekawe, ale bardziej dziwne. Bo on w tym teatrze pracuje już trochę, to znaczy nawet długo, więcej jak dziesięć lat, i dopiero teraz zdał sobie sprawę?
On tam musi siedzieć przy przestawieniach. Tłumaczył mi, co robi i po co siedzi, ale nie bardzo zapamiętałem. No ale jak siedzi, to chyba fajnie, może sobie oglądać sztuki po kilka razy, może i podglądać, jak to jest tam z tyłu, za sceną. Powiedziałem mu, że ma fajnie, a on na to – a co ty myślisz, że u nas jest fajniej niż na przykład, w urzędzie? No pewnie, że fajniej (ale nie powiedziałem tego). On dalej – czy ty byś chciał widzieć, co tak naprawdę się w urzędzie dzieje? No tego to bym nie chciał widzieć. Ale w teatrze tak.
No dobra, pomijając szczegóły, myślę o tym, co on powiedział. Że siedział akurat przy jakiejś komedii, ludzi było dużo, cały teatr, śmiali się, że hej. I kiedy oni się tak śmiali, to w pewnym momencie, nagle, pierwszy raz od dziesięciu lat pomyślał: z czego ci ludzie się śmieją? Z takich durnych rzeczy się śmieją. Im głupsze, tym bardziej.
Nic dziwnego, powiedziałem, ludzie chcą się rozerwać, przychodzą i się śmieją. Ale on dalej, że widział, jak reżyser wymyśla i co każe aktorom (bo ten mój znajomy też na próbach musi siedzieć, ale fajnie) i że potem ludzie z tego się nie śmieją. Ale jak jakiś aktor się potknie, to wtedy się śmieją. Albo jak zaklnie, choć tego nie było w scenariuszu, to dopiero się śmieją. Podobno potem ten reżyser idzie do domu i aktorzy grają już bez niego, ale za to z widzami. I że aktorzy, jak widzą, że ludzie się nie śmieją z pomysłów reżysera, to sami coś tam wymyślą, zmienią, poprawią, dodadzą jeszcze jakieś ku… albo spie…… i ludzie mają ubaw.
Trochę nie rozumiem mojego znajomego, bo teatr to przecież dla ludzi jest i nawet dobrze, jak aktor coś tam zmieni, lepiej niż w filmie, bo w filmie aktor już niczego nie zmieni i jak reżyser go ustawił i zaklepał, tak zostaje do końca świata. W ogóle wydaje mi się, że znajomemu chyba się w głowie lekko przestawiło, za długo pracuje w teatrze i najzwyczajniej zaczęło mu się nudzić. Pewnie tak jest, bo sam powiedział, że bierze smartfona, ewentualnie książkę, jak na spektaklu nie ma nic do roboty, i jakoś daje radę wytrzymać.
Janek kończy pracę o wpół do trzeciej
Janek kończy pracę na dziś. Robił to, co lubi, w większości, ale myślał jednocześnie, że mógłby robić coś ambitniejszego. Coś, co wymagałoby jego głębszej refleksji, uruchomienia delikatnych pokładów wrażliwości, wkroczenia na tereny, których jeszcze nie zna, ale których istnienie przeczuwa. Chciałby pracować nad czymś, co dosięgnie go bólem niezrozumienia, zmusi do pokory, ruszenia do przodu. Zmusi do opanowania paniki i rozpaczy, pojawiającej się w chwilach dezorientacji, samotności, bezradności. Ale te chwile, o ile zdobyłby się na pokorę, zawalczyłby o spokój, opanował roztrzęsienie i wychłodził wściekłe emocje, to te chwile przeniosłyby go do wieczności. Dotknąłby jej, odczuł może tylko przez chwilę, ale dla tej jednej i może małej chwili – warto. Opłaci się wdepnąć w chaos, zamęt, trwogę, nieporadność, przerażenie, by potem, nie do końca wiadomo kiedy, może już za godzinę, a może wieczorem, może następnego dnia, a może dopiero za tydzień, miesiąc, choćby nawet rok – odebrać, niechby na chwilę, niewątpliwe uczucie nieskończoności…
Teraz Janek pójdzie spać. Lecz zanim uśnie, albo żeby usnąć, włączy na swojej komórce film o tym, jak Hitler zaatakował Związek Radziecki. Nieprawdopodobne? Zaręczam, że tak będzie. Ale dlaczego, dlaczego? – zapytasz. Nie mam siły tego tłumaczyć, może nawet nie znam odpowiedzi. Może martwisz się, że Janek nie jest zdrowy na umyśle, że coś z nim jest nie tak, i nawet, jeśli tego teraz nie widać, to kiedyś Janek nie skończy dobrze. I tego nie wiem, nikt nie wie, sam Janek z pewnością.
Może najlepszą puentą będzie zdanie, że tak niewiele wiemy…
Sukces
Sukces dzieła – książki, fotografii, filmu jeszcze bardziej – bierze się nie tylko z merytorycznej części przedsięwzięcia – czyli tekstu, tematu, obrazu, następstw obrazów itd. Sukces wynika też z niezłomnej determinacji, by pokonać niezliczona ilość przeszkód, problemów, które nie mają nic wspólnego z merytoryczną częścią. Biurokracja, paragrafy, zależności znajomości zawiści. Złośliwość rzeczy martwych, która nie jest żadną złośliwością, tylko cechą świata wokół – aby powstało coś, co nie jest szybką kopią czegoś innego – trzeba samozaparcia, ogromu pracy, też śmiałości, męstwa, nieustraszoności, nierzadko heroizmu. W zmaganiu z czymś, co w sumie jest niczym, ale bez tego niczego – nie da się.
Potrzeba też pieniędzy. Nawet, jeśli się ich nie ma, trzeba nauczyć się je dobrze liczyć, pozyskiwać, zdobywać, targować. Nie lubię pieniędzy, zmuszam się, żeby o nich myśleć. A wtedy szybko tracę poczucie, że chcę. Próbuję więc polubić pieniądze. Próbuję się cieszyć, kiedy mam ich więcej, kiedy mogę sam sfinansować pomysły. Ale ta radość nie leży w mojej naturze.