To coś jest niedaleko od każdego z nas

To wszystko, nad czym pracujemy – nasza praca zawodowa, zmagania z przepisami, prawem, z dojazdami do pracy, zakupami, sprzątaniem, układaniem rzeczy na półkach, remontami w domu, podpisywaniem umów na nowy abonament telefonu komórkowego, opłacanie ubezpieczenia OC za samochód (znowu drożej niż rok temu) – to wszystko, to nie jest istota życia. To może zaledwie wstęp, albo margines. To jakiś dodatek, materiał (jak u krawca, jeszcze nawet nie wykrojony), to faktura, forma, ale nie treść.

Co jest treścią? To niełatwo opisać. Zwłaszcza po dniu takim jak dzisiaj, w którym prawie trzy godziny to czysta podróż busem, w aucie, dwie godziny – strawione na spożywanie pokarmów. Kolejne dwie godziny na uganianie się za bzdurami, układanie czegoś w szufladach czy na półkach. Na szukaniu w internecie produktów, które mają polepszyć codzienny byt, pracę. Na formułowaniu na piśmie problemu współpracy z niesolidną firmą. Ten dzisiejszy dzień wyssał z duszy siłę na rzeczy, które są poboczne, mało ważne, nie są esencją,treścią życia. Na drobnostki, szczegóły. Czy zostało coś na istotę spraw…?

Studnia świadomości, Przychodnia ul. Szwedzka, fot. Piotr Kubic

Na szukanie fragmentów dwóch spektakli, około trzydziestosekundowych, które najlepiej oddałyby wobec publiczności charakter przedstawień. Czy ktoś zdaje sobie sprawę, jak trudno wybrać fragment trzydziestu sekund z przedstawienia tak, aby przekazać, o czym ono jest? Nie tylko pod względem treści, ale i nastroju. Zafałszować nie jest trudno. Dramat można pokazać jako komedię, proszę bardzo. Albo odwrotnie. Lecz niech nie umiera wiara w to, że reklama, która jest fałszerstwem, ma krótkie nogi. Gdzieś ciągle uczciwość jest w cenie, odbiorcy czują to podskórnie. Odbiorców się zdobywa konsekwencją i uczciwością. Niech tak będzie i tak zostanie.

Córka ma do odrobienia lekcje. Jest już późno, powinna spać. Zarówno lekcje do odrobienia, jak i fakt, że powinna spać, to rzeczy drugorzędne. Ważniejsze jest coś innego, coś, co jest obecne wśród nas, kiedy w trójkę, zmartwieni, pochylamy się nad jej zeszytem. W kuchni, za której oknem króluje już ciemność. To coś wyczuwam wyraźnie, tę najważniejszą rzecz, ale czy umiem ją opisać…?

Nie wolno dać się zmylić, że urządzanie domu, poszukiwanie pracy, zmaganie z absurdami codzienności, walka o lepszy byt to sedno naszego życia. Esencja jest niedaleko każdego z nas. To jak celowanie w tarczę, ale nie w widoczną w centrum dziesiątkę, tylko trochę obok. To nie polega na byciu dokładnym, idealnym, na spełnianiu szczegółowych marzeń, na osiąganiu jasno określonego celu. Jak to ktoś napisał – szczęście nie polega na tym, że osiąga się orgazm za każdym razem. O tę właśnie dokładność, albo raczej – niedokładność chodzi. To nie jest jak McDonald, który w każdym kraju, pod każdą szerokością i długością geograficzną, serwuje takiego samego Big Maca. Ten prymitywny ideał stał się zaprzeczeniem ideału.

Nie przestaje

Z cyku „Bajki na dobranoc”

Popatrzcie na niego. Próbuje stworzyć coś. Nie zdradzajmy dziedziny jego prób. Zresztą to nieważne. On może tego nie wiedzieć, ale my wiemy, a przynajmniej niektórzy z nas wiedzą, że dziedzina tworzenia nie jest ważna wobec tego, co chcemy tu zaznaczyć. Tak więc niech ci, którzy nie wiedzą, zaufają tym, którzy wiedzą, albo po prostu zaufajmy sobie nawzajem: to nie jest ważne, co próbuje stworzyć nasz bohater. Czy jest to interpretacja wiersza, czy krótki utwór epicki lub liryczny, czy próbuje zagrać na fortepianie „Dla Elizy”, ale mu się jeszcze nie udaje.

Najpierw, zanim zaczął próbować, błysnęła mu myśl, krótka chwila, w której zamarzył, a nawet wydawało mu się realne, może nawet uwierzył, że mógłby tworzyć całkiem dobrze. Nie zastanawiając się długo i żyjąc ową myślą, spróbował. Przez godzinę, może dwie poddawał się owej fali, niosła go, więc tworzył. Nawet zachwycił się tym, co powstało, a nawet sądził, że może być to początek… że na pewno jest to początek całkiem niezłego dzieła. Wiara i nadzieja trwały dwie godziny.

Gdy wstał, przeszedł kilka kroków po mieszkaniu, wyglądnął za okno, wrócił i spojrzał, dzieło zaczęło tracić sens. Czym prędzej łapał drobne nici, które jak pajęczyna rozpływały mu się między palcami, wreszcie pozostał jak na placu, na którym rozsypane cegły pozostawił w przypadkowych miejscach roztargniony murarz.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Co stało się dalej – moglibyśmy opisywać, lecz znów zaufajmy tym, który doskonale wiedzą, co się dzieje w takich przypadkach i twierdzą, bez wątpienia, że nie ma czego opisywać.

A teraz puenta. Następnego dnia nasz bohater zaczął wszystko od początku, a nie myślmy sobie, że skończyło się inaczej. Tak i trzeciego dnia i czwartego, a również piątego i tak dalej, i moglibyśmy zacząć podejrzewać go o co najmniej lekkie upośledzenie, nerwicę natręctw, uzależnienie, manię, jak i całą gamę opisanych (i jeszcze nie opisanych) w literaturze medycznej zachowań, pochodzących z pogranicza albo wręcz sięgających daleko poza granicę tego, co powszechnie uważa się za stan zdrowia psychicznego.

Skoro już wszczęliśmy owe niecne podejrzenia, niech będzie nam wolno jeszcze nadmienić, trzymając się terminologii budowlanej, że po kilku tygodniach stanęła wreszcie pierwsze cegła na cegle. Nieważne, że uporczywy twórca wielokrotnie je przestawiał, przymierzał, rozdzielał i łączył na nowo. Ważne, że po miesiącach chronicznych działań powstało coś, jak kawałek ściany z narożnikiem i początkiem otworu na okno.

Tak będzie z każdym, kto próbuje i nie przestaje.

Gdzie przed osiemnastoma laty

Jestem i układam się do snu w miejscu, w którym, przed osiemnastoma laty, żyłem. Wtedy już od pięciu lat, dzień po dniu. Napisać, że tamten czas, dziś, to jak sen – to banalne, nawet jeśli prawdziwe. Lecz prawda często jest banalna, nawet jeśli nie chcemy w nią uwierzyć, tak na początek; potem bronimy jej zaciekle przed banałem, a w końcu okazuje się nim, w sposób tak oczywisty, że nawet szkoda o tym gadać.

Za oknem pobłyskują czerwone światła na kominach elektrociepłowni, jak osiemnaście lat temu, z kilku kilometrów; według ściśle określonego interwału, przewidzianego przepisami, dla ostrzegania choćby samolotów. Nie zakryły je rozrastające się drzewa. Światła sugerują, że nic się nie zmieniło, ale przecież nie światła decydują o tym. Tylko moja pamięć, a raczej moja jej interpretacja.

Tutaj, a konkretniej, w pokoju obok, powstawały moje marzenia. Westchnienia pełne wolności zderzały się z uniwersytecką rzeczywistością, codziennością, a raczej – próbowały się zderzyć, bo udawało się im dopiero podczas sesji egzaminacyjnych, zdecydowanie za późno. Niemożność prostej oceny samego siebie po tak długim czasie (który wcale nie wydaje się długi), czy to nie zastanawiające?

Świadomość przemijania, prędzej czy później, skłania nas do przyjęcia je za normę, za coś warte co najwyżej wzruszenia ramionami. Mój syn płakał ostatniej nocy, tęskniąc za matką, której nie miał obok. Ja, mając cztery razy tyle lat, co on teraz, wierzyłem jeszcze w zbawczą moc obecności drugiego człowieka. To okazało się zbyt bolesne. Dziś – nawet niedojrzałe. Jesteśmy skazani na samotność, i dopiero kiedy zdamy sobie z tego sprawę, kiedy przyjmiemy to do wiadomości, pogodzimy się z tym i nauczymy się radzić sobie sami, wtedy dopiero może pojawić się drugi człowiek i wtedy zbawcza moc może zacząć działać. Gdybym chciał zmniejszyć ból mojego syna (a na pewno chciałbym), powinienem mu tę myśl jakoś przekazać, im wcześniej tym lepiej. Lecz przekazać, tak po prostu, nie jestem w stanie. Jak tylko skazać go na doświadczenie…

W tym domu, w pokoju obok, przeszedłem straszne chwile. Tutaj dotarłem do granic moich możliwości, których przedtem nie znałem, z których nie zdałem sobie sprawy, nawet, kiedy do nich dotarłem. Teraz patrzę na siebie sprzed dwudziestu lat i mam wrażenie, że widzę postać poruszającą się we mgle, nieświadomą tego, czego dotykała, z czym się spotykała.

Śmieję się na tę myśl. Bo ona sugeruje, że dziś już wiem. A co ja wiem? A czy przed dwudziestu laty też nie sądziłem, że wiem? Oczywiście, że tak sądziłem. Chcąc być uczciwym dziś i przy okazji dowieźć, że czegoś się jednak nauczyłem, muszę stwierdzić, że… nie wiem. Co najwyżej – podejrzewam, przeczuwam, wierzę lub przynajmniej – mam nadzieję. Chwytam się jej, jeszcze raz, zaczynając od początku. Próbując najuczciwiej jak mogę podejść do samego siebie, a potem, jeśli starczy sił, do tego, co wokół…

Nieskończoność (pola) fot. Piotr Kubic

Dlaczego to zdjęcie jest tutaj?

Zrobiłem je, ponieważ urzekły mnie poziome pasy słomy. Wśród nich nie ma żadnego elementu, który by świadczył o tym, że mają swój początek lub koniec, że coś zmienia się w ich przebiegu. Wydaje się, że przemierzają przestrzeń w nieskończoność, ciągle takie same, nierozróżnialne, jednakowe, bez początku i końca. Są bezimienne jak nasze życie, jedno z wielu, nawet jeśli dla nas samych ciekawe, to z perspektywy czasu i przestrzeni nie różniące się od innych. Takie (po prostu) sobie.

O człowieku, który polubił niemożliwe

Z cyklu „Bajki na dobranoc”

Był sobie raz człowiek, który nie lubił spać. Myślał sobie: cóż to za atrakcja – sen. Nic ciekawego. To najnudniejsza rzecz na świecie. No chyba, że coś się przyśni, na przykład jakaś pogoń, albo wyprawa w góry. Ale przed snem nigdy nie wiadomo, czy będzie jakiś sen. Żeby była gwarancja, że np. co drugą noc jest sen, przynajmniej co trzecią. Ale gwarancji nie ma. Tak więc spać – to bez sensu.

Podobnie myślał ten człowiek o myciu. Nic nie widział w myciu ciekawego, a było jeszcze gorsze od spania. Bo kiedy człowiek śpi, to przynajmniej nie wie, że się nudzi. Ale myjąc się, przez cały czas jest świadomy tego, że się myje, a to zmienia mycie w podwójną męczarnię.

Jeszcze gorzej było z ubieraniem. Odkąd rodzice przestali rankiem przygotowywać mu ubranie, musiał to robić sam. I o ile podczas mycia nie musiał o myciu szczególnie myśleć, bo ręce same robiły, co trzeba, to kompletując sobie ubranie, niestety, musiał choć chwilę się zastanowić. O choćby wyglądnąć za okno i zanotować, jaka jest pogoda.

To wydawało mu się absurdem. Wyglądać za okno po to, żeby skompletować ubranie? Głupota kompletna, właśnie. Za okno się wygląda, by podziwiać obłoki. I nieraz się zdarzało, że człowiek ten zatrzymywał się przy oknie, patrzył w górę, a minuty upływały, aż spóźniał się do pracy z tego powodu.

Człowiek ten mógłby żyć tak i żyć, przez całe życie, bo przecież każdy może lubić to, co chce i każdy może mieć swoje poglądy. Gdyby nie drobne trudności, które zaczęły się pojawiać, a potem wcale nie znikały, tylko były coraz większe. Na przykład oczy stawały mu się coraz bardziej czerwone, tak czerwone, że nie tylko sąsiedzi i pani z kiosku naprzeciwko, ale nawet dobrzy znajomi przestali go poznawać. Poza tym człowiek zaczął zapominać o różnych sprawach, zapomniał na przykład kiedyś, gdzie mieszka i jak może dojechać do swojego domu.

Człowiek poczuł też kiedyś, jak coś go swędzi na plecach. Nie zdziwił się bardzo, bo każdego coś czasem swędzi. Ale nawet kiedy się podrapał, nie przestało swędzić. A potem swędziły go nie tylko plecy, ale ręce, nogi i inne części ciała tak, że nie mógł myśleć o niczym innym, jak o tym swędzeniu.

Nie mówiąc już, że kiedyś przyszedł do pracy w kożuchu, mimo, że był środek lata; i rozchorował się z przegrzania i musiał leżeć w łóżku, z czego jego kierownik był bardzo niezadowolony.

Chcąc nie chcąc człowiek musiał coś w swoim życiu zmienić, ale nie wiedział jak, w każdym razie zrozumiał, że tak dalej być nie może. Na samą myśl, że miałby zacząć robić coś, o czym myślał, że jest bez sensu, odechciewało mu się żyć; i sądził już, że lepiej nie żyć, niż przekonać się do spania, mycia i ubierania. Lecz żyć rzeczywiście było mu coraz trudniej, z powodu swędzenia i kłopotów z pamięcią, i czasem czuł, że niedaleko jest od śmierci, a wtedy sam nie wiedział, czy chce umierać, czy jednak żyć.

W końcu jego znajomy poradził mu, żeby polubił łóżko, łazienkę oraz szafę z ubraniami. Znajomy powiedział to ot tak sobie, bo gdyby był świadomy, jaką nienawiścią darzy człowiek te miejsca, nigdy nie odważyłby się wypowiedzieć tak nierozważnej, w tym kontekście, rady. Zresztą nie był to bardzo bliski znajomy, dlatego nasz bohater powstrzymał się od wybuchu wściekłości, na szczęście.

Nie mając wielkiego wyboru jak umierać, albo polubić łóżko, człowiek spróbował polubić. „To bez sensu” powtarzał sobie, ale próbował. W końcu wydawało mu się, że coś pozytywnego czuje, leżąc w pościeli. Nawet dało się wytrzymać. Sam nie wiedział kiedy, usnął, a kiedy się obudził, jego pamięć odżyła na tyle, że znalazł zgubiony przed kilkoma dniami ulubiony tablet. „O, jest poprawa”, pomyślał.

W łazience postawił radio i kiedy się golił lub brał prysznic, mógł słuchać zapowiedzi nowych wystaw i koncertów, a już nuda przestała mu doskwierać. Zaś kiedy szedł ulicą ubrany w dobrane do pogody ubranie, to widział, że ludzie już nie odwracają się od niego, nie uśmiechają dziwnie, a ci, którzy przedtem pukali się w czoło, teraz już się nie pukają.

Wydało mu się to dziwne i nawet niemożliwe, że coś się zmieniło, chyba na lepsze, a on sam nie jest wściekły i nawet specjalnie zdenerwowany. Bo wieczorem, zbliżając się do łóżka, nie czuje wstrętu, poranna toaleta nie jest pasmem udręki, a dobieranie garderoby stało się nawet ciekawe. „Nie, to chyba nie jestem ja” mówił ten człowiek o sobie, ale patrzył na siebie w lustrze i wyglądało na to, że to jednak on, ten sam.

Niemniej ucieszył się jego kierownik. Był tak zadowolony, że pozwolił człowiekowi zainstalować małą leżankę w pracy, aby człowiek mógł się zdrzemnąć; oczywiście od czasu do czasu, co kiedyś było nie do pomyślenia. Tak więc można polubić to, co wydaje się do polubienia niemożliwe, lecz udaje się wtedy, kiedy polubienie jest jedynym wyjściem, oprócz śmierci, oczywiście.

Las. fot. Piotr Kubic

W tę samą strunę

Nie mogę usnąć. A to dlatego, że dzisiaj uczestniczyłem w dwóch próbach w fabryce, w której pracuję. Jeśli się nie mylę, to dopiero dziś spektakl został złożony w całości, bez przerw. To, co tu napiszę, jest subiektywne, a z pewnością jestem pod wpływem chwili. Ale czy teatr jest od tego, by wyzwalać obiektywizm?

Określenia, które mi się nasuwają, to same pozytywy. Na scenie popłynęły strumienie emocji bez żadnej skuchy – udawania, symulowania. To, co się tam działo, to świetne wzajemne zrozumienie i wyczucie scenicznej załogi w służbie tematu.

Fantastyczny pomysł, by aktorzy grali na instrumentach, nie został pogrzebany w praktyce. Odnaleziono formę, w której bardzo dobrze sprawdzają się instrumentaliści, którzy przecież nie są muzykami. To, że nie grają idealnie, świetnie pasuje do formy przedstawienia, nic mnie w tym nie uwiera, nie razi. Muzyka żyje wraz ze spektaklem, towarzyszy akcji, a instrumenty, niektóre dość duże (jak kontrabas czy wiolonczela), nie przeszkadzają na scenie, przeciwnie, zostały zręcznie wplecione w obrazek.

Niesamowicie wzruszający jest moment, gdy syn grając na kontrabasie (Adam Szarek) dialoguje poprzez dźwięki z martwym już ojcem, leżącym na łóżku i snującym dźwięki na wiolonczeli (Marcel Wiercichowski). Inna scena – bezsenność dziecka i nocny strach, którego rolę bierze na siebie Wojtek Leonowicz. Pojawia się on w mroku, ponad scenografią, nad łóżeczkiem, grając na trąbce z tłumikiem. Takich posmaków jest więcej, bo cały spektakl oparty jest na starannie konstruowanych nastrojach, o ściśle określonym zakresie i równowadze.

Wojciech Leonowicz i Adam Szarek,

Zawsze czuję radość, kiedy w nowych postaciach, w stworzonych od zera rolach, zobaczę znanych mi ludzi, tym razem – Adama Szarka, Marcela Wiercichowskiego. Wojtek Leonowicz, w drugoplanowej roli gra dokładnie tyle, ile trzeba; wystarczy rzucić okiem, by dostrzec tę dystynkcję i oszczędność. Anna Rokita, jedyna kobieta, ma w roli matki i gospodyni domowej dużo do zrobienia, a przy tym jeszcze świetnie śpiewa. 

Dowiedziałem się też, że Przemysław Branny całkiem dobrze radzi sobie na akordeonie i jazzuje na fortepianie, Patryk Kośnicki sprawnie używa perkusji, mając za partnera, w sekcji rytmicznej, Tomasza Lipińskiego na banjo. Ci dwaj ostatni pokazują zresztą aktorski pazur w dramatycznej, rodzinnej scenie dzielenia arbuza.

Co bardzo cieszy – nie dostrzegłem żadnych śladów farsy. Spektakl ma sporo momentów humorystycznych, wzbudzających uśmiech, ale zostały one zrealizowane bez środków, po jakie automatycznie sięga aktor, który na co dzień gra w farsie. I to też jest fantastyczne.  

Spektakl, przez poetykę, skojarzenia, nastroje, trafia do moich wspomnień, wrażeń i obserwacji związanych z życiem rodzinnym, stosunkiem człowieka do człowieka oraz tematem przemijania i śmierci. Cóż, zdarza się, że ktoś uderzy w strunę, która u mnie rezonuje. Wydaje się, że tym razem zrobiła to reżyserka.

Wrażenia z próby spektaklu Artura Pałygi Ojcze nasz w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, Teatr Bagatela, Kraków.

Nie wszystko jedno

Było już ciemno, kiedy zbierali rozrzucone w trawie zabawki. W altanie, na trzech stołach, z których każdy inny, zostały brudne talerze, filiżanki, jednorazowe kubki. W altanie ciągle nie ma elektryczności, i żeby jej nie było jak najdłużej, pomyślał. Na przekór.

Pomiędzy koronami drzew, na północnym zachodzie, daleko, jeszcze paliło się niebo, mocnym pomarańczem. Ale już tylko w jednym miejscu, gasnąc nagle na linii horyzontu. Za kilka dni nadejdzie ten najdłuższy dzień i słońce zajdzie w najdalszym miejscu w kierunku północy. Potem znów z każdym wieczorem zacznie przesuwać się na zachód, aż w grudniu, najkrótszego dnia, zajdzie na południowym zachodzie. Drzewa będą wtedy nagie, homo sapiens otuli się ciepłą kurtką. Za sześć miesięcy.

Cóż to jest sześć miesięcy. Po nich nadejdzie kolejnych sześć i może znów te urodziny. Nie wiadomo.

Czy można polubić to, że tak naprawdę niczego nie wiadomo?

Chyba można. Tak mu się teraz zdaje, wieczorem, a słońce już zaszło. Lecz może jutro przestanie się wydawać…? A jednak ma nadzieję, że uda mu się polubić i ten stan (że nie lubi, gdy nic nie jest pewne). Mówiąc więc uczciwie, jest w stanie się cieszyć i z tego, że uda mu się polubić różne stany, nawet kiedy mu się nie uda, albo kiedy stany wcale nie wskazują na lubienie czegokolwiek. I wbrew pozorom, wcale nie chodzi o to, że jest mu wszystko jedno.

Przed domem rosną te same iglaki, co sześć miesięcy temu. Delikatny, nocny, późnowiosenny wietrzyk przeciska się między igłami, a słychać go wewnątrz ponieważ okno jest uchylone. W grudniu dźwięk porywistego, zimnego wiatru przeciśnie się przez zamknięte wtedy okno. Wystarczy więc zamknąć oczy, by pomyśleć, że właśnie jest grudzień. Operacja zaiste absurdalna, bo kto w czerwcu wyobraża sobie grudzień i po co?

Może więc chodzi o osobowość, która zwykle jest myślami nie tu, gdzie ciałem. Na przekór, próżno liczyć na koniec tęsknoty. Lecz i ten osąd nie musi być słuszny, może się tak tylko wydawać, zwłaszcza wieczorem, po zachodzie słońca. Znów niczego nie wiadomo i na szczęście udaje mu się polubić ten stan, a nawet jeśli mu się nie udaje, to i tak lubi to, że mu się nie udaje. Na przekór przekorze, albo zupełnie w zgodzie z nią.

Teraz więc, kiedy ciągle nic nie wydaje się pewne, to wszystko wydaje się już jasne i wreszcie można zasnąć.

Odcisk buta

Całkiem możliwe, że wieczorne niespełnienie, które nie pozwala zasnąć, ma w swojej istocie wiele wspólnego z lękiem przed nieistnieniem (śmiercią). Zasypiając tracimy kontrolę nad sobą, świadomość nie istnieje, człowiek nie może stwierdzić niczego, nawet tego, że istnieje, tylko po prostu śpi.

Chyba każdy, któremu blisko do śmierci, ma chęć pozostawienia czegoś po sobie, choćby drobnego śladu. Ja, zanim usnę, chcę coś napisać. To jak ostatnie tchnienie, a skoro ze mnie ujdzie, staję się spokojny i czuję, że teraz mogę… zasnąć.

Dzisiejszy ranek wydaje mi się jakbym przeżył go tydzień temu. Tak wiele się zdarzyło do teraz. Lecz w końcu, w pościeli, to wszystko zdaje się za mało. Brak śladu jak odcisk obuwia na leśnej drodze, potwierdzającego, że ktoś tędy przechodził, choć go teraz już nie ma…

Olśnienie

Bywają dni tak jasne, że nie sposób otworzyć szerzej oczu. Szybko się okazuje, że jasność oznacza ciemność, bo używać trzeba ciemnych okularów, albo przyglądać się światu przez zmrużone powieki. Jak w zimowy dzień, w śnieżycy, gdy drobne płatki śniegu igiełkami atakują delikatną rogówkę. Bez bólu zerknąć można jedynie odwróciwszy się tyłem do wiatru. A dziś, wiosną, tyłem do słońca.

Mogłoby się zdawać, że podobieństwo zimowej zawieruchy i prażącego słońca nie jest w żadnej mierze możliwe. A jednak. Teraz, zaciskając powieki, by chronić oczy, nie można uciec od innego widoku, który powoli i nieuchronnie się pojawia. Z przekonaniem, że oto teraz widzę, jak jest naprawdę. I to, co przedtem zdawało się najbardziej widoczne, najważniejsze, teraz ledwo ma znaczenie. 

Plac Centralny im. Ronalda Reagana, Nowa Huta, Kraków, fot. Piotr Kubic

Na pasie startowym

Tamtego dnia rozprzestrzeniała się wiosna. Na betonowym, startowym pasie lądowało słońce, rozgrzewało jego białe płachty między bruzdami i pęknięciami. Szedł patrząc pod nogi, drogę znał na pamięć, nie musiał się rozglądać. Zresztą rozglądać się nie było za czym. Ale brak interesujących widoków nie usprawiedliwia patrzenia pod nogi, bo, w każdym razie, rozglądanie się wokół, a przynajmniej patrzenie przed siebie, choćby w nieciekawej lub znanej okolicy, wydaje się bliższe normalności, optymistyczne powiedzielibyśmy. W przeciwieństwie do kontemplacji własnych nóg i nienowych, poobcieranych butów na tle startego betonu.

Niebo zauważyło wędrowca i schylając poczęło dawać mu znaki. Niech choć spojrzy w górę, bo ono, nawet jeśli pochmurne i złowieszcze, to zawsze bezgraniczne. A dzisiaj? Lecz znaki daremne. Gdyby mogło się odbić w spękanej tafli, białe smugi dalekich szlaków przełożyć na czarne, rozgałęzione spękania, człowiek ze spuszczoną głową mógłby zobaczyć trochę nieba, nie podnosząc głowy.

Pas startowy, Osiedle Dywizjonu 303, Kraków, Nowa Huta, fot. Piotr Kubic