Na Błoniach Krakowskich

Wielki trójkąt zaczyna się tutaj. Wokół jego kąta, po zewnętrznej stronie, owija się alejka wyłożona asfaltem. Sam „dzióbek” nie jest ostry, tylko okrągły. Ale ta mała krągłość nie ma znaczenia wobec ogromu. Dwa boki, z tego właśnie miejsca, uciekają w dal, rozchodząc się coraz bardziej.

Pomiędzy nimi pojawia się zielona przestrzeń. Nie od razu, bo w samym rogu pozostała tylko wydeptana ziemia. Przechodnie skracają tu drogę, idąc od strony Kijowa, a zmierzając na Oleandry. Lecz nieco dalej połać zieleni rośnie, jest coraz szersza. Na początku wydaje się do opanowania, lecz im dalej, tym jest bujniejsza i trudniejsza do ogarnięcia. I człowiek, który mógł ją wpierw okraczyć, idąc potem, w otwierające się pole, zaczyna w niej się pogrążać. Wreszcie staje się małą mrówką, zagubioną na szerokiej tafli otchłani.

Zanim dojdzie się do końca, może zapomnieć o początku. Zgubi czas i przestrzeń. Aleja 3 Maja i ulica Focha rozchodzą się daleko, mogłyby tak biegnąć bez końca, aż zniknęłyby za horyzontem. Pozostałaby tylko falująca na wietrze zieleń, z której nie chciałoby się już wracać.



W mieście zanika osobowość

Duże, uniwersyteckie miasto, jakieś dwieście kilometrów na południowy wschód od Krakowa. Jak w innych uniwersyteckich miastach Europy, przechodnie wsiadają do tramwajów, taksówek, spieszą ulicami, gromadzą się przed przejściami dla pieszych, wchodzą i wychodzą z budynków. Miasta różnią się wyglądem tramwajów, architekturą, odzieżą przechodniów, można powiedzieć ogólniej: stopniem uporządkowania oraz zadbania. Ale ogólne spojrzenie niewiele mówi o wrażeniach, które powstają, gdy zetknąć się z miastem bliżej. 

Skrzynki na listy, Rumunia, fot. Piotr Kubic

A wrażenie powstaje takie, że uporządkowanie miast przodującej w rozwoju części Europy ma na celu nic innego, jak ukrycie istoty spraw, jakby wnętrza ludzi, którzy tam żyją. Wszystkie elementy, które mogę nieść ze sobą namacalną historię, są tej historyczności pozbawiane. Rzeczy nie mogą nosić na sobie znamion czasu, bo stają się stare. Mówiąc najprościej – nie ma tam zniszczeń, rdzy, wyblakłej farby czy odpadającego tynku. Jeśli coś zaczyna nosić ślad czasu, zostaje wymienione na nowe.

Historia, jeśli już istnieje, jest zamknięta szczelnie w muzeach – oprawiona w ramy i umieszczona za szybą. Wszystko, co może być odrestaurowane, jest odrestaurowane. Czyli, de facto, pozbawione prawdziwych śladów przeszłości. Jeśli coś ma być stare, to nie może być stare naprawdę. W takim razie może tylko udawać stare.

W odróżnieniu – jechałem dziś tramwajem, w którym poręcze zdradzały dotknięcia tysięcy dłoni, a fotele – historię tłumów pasażerów. Zewnętrzne części karoserii były wyblakłe od letnich i zimowych promieni słońca, a drzwi domykały się pozostawiając spore szpary, bo w czasach, w których je montowano, takich szczegółów prawdopodobnie nikt nie dostrzegał. Krakowskie bombardiery za dziesięć lat będą wyglądały tak, jakby nimi nikt nie jeździł, a jeśli stracą nieskazitelność, zostaną zastąpione.

Osiedle, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Ale i tutaj mieszkańcy dążą już do tego ideału z Zachodu, który być może przedstawia sobą głównie pustkę. Najtrudniej zmienia się architekturę, najłatwiej – image i make up kobiet. Dawno już dotarły tu zachodnie czasopisma, ze wzorami na stronach okładek, do których zaczęły pretendować te istoty zniewalane własnym upodobaniem do porządku i piękna, jakiegokolwiek. Szminka, puder i ciuchy są o wiele tańsze niż nowa fasada bloku o kilkuset mieszkaniach. Stąd w obrazie miasta mnożą się klony. Szczęście, że niełatwo przychodzi zmienić rysy twarzy, kształt brody, czoła, kości policzkowych, dostatecznie trwała okazuje się też barwa skóry i włosów. Dzięki temu ciągle wiem, że nie jestem np. we Francji.

Witryna, Fryzjer, Nieruchomości, Rumunia fot. Piotr Kubic

Jeszcze są miejsca, z których można odczytać osobowość mieszkających tu ludzi. To choćby balustrada przed zakładem fryzjerskim, z widocznymi śladami spawów, malowana przez człowieka, nie przez automat. Kioski z prasą i biletami, z których każdy jest trochę inny, bo nie podległy standaryzacji, według ogólnych przepisów i zaleceń. Dostrzegłem to w ciągu ostatnich dni, że tutaj właśnie teraz zanika osobowość, zastępuję ją szablon. Jest ładny, ale niewiele więcej da się na jego temat powiedzieć. Jego pustka jest zastanawiająca, lecz nie ma chyba od niej odwrotu. Jedyne wyjście, to ucieczka w sfery, gdzie nie dosięgnie uproszczone pojęcie o ładzie i porządku. Gdzie prymitywne dążenie do prostacko pojętej nieśmiertelności nie będzie kastrować śladów prawdziwej historii.

Osiedle, Rumunia, fot. Piotr Kubic

bez planu, błogosławiony

Teksty na zamówienie. Teksty w konkretnym celu. Teksty utrzymujące pewien poziom. Teksty nie gorsze, ale coraz lepsze. Rozwój, dbałość, plan, struktura, forma, treść. Tak nie można na dłuższą metę, tak nie można zawsze.

Po powrocie do domu wreszcie nie zostaje nic do zrobienia. Nic konkretnego. Wtedy, wreszcie, można wyruszyć w podróż, choć, według zdrowego rozsądku, nie należałoby nigdzie wyruszać, lecz spać. Ale jak spać, kiedy właśnie teraz, dopiero teraz, można by wyruszyć.

 

Weary with toil, I haste me to my bed,
The dear repose for limbs with travel tired;
But then begins a journey in my head…


Shakespeare, Sonnet 27

Strudzony drogą, wierzę, że odnowię
Siły, gdyż łoże do spoczynku wzywa;
Lecz rozpoczyna się podróż w mej głowie…

tłum. Maciej Słomczyński

Za oknem, gdyby skręcić w prawo, dochodzi się do wysokich iglaków. Prawie trzydzieści lat temu posadził je ojciec z wujkiem. Potem – przerosły nas wszystkich. Słyszę je teraz, strugi wiatru grają na igłach frazy, lekko śpieszne andantino. Zebrałbym się i wyszedł na zewnątrz, i potem – zaraz w prawo.

– Ale jakbyś wyszedł – zapytałby sąsiad – okno i balkon masz na pierwszym piętrze!
– Drogi sąsiedzie – nie zwlekałbym z odpowiedzią – ja myślą wychodzę, po cienkich szczebelkach wiatru, on mnie niesie, pewnie; i od razu skręcam w prawo, pod iglaki.
– No dobrze już, dobrze, późna pora – sąsiad odpowie – nie spierajmy się, wychodź zatem, myślą ci nie zaszkodzi, skoro do wiatru masz skłonność. Iglaki grają, i ja słyszę.

I tak stanęliśmy, ja w strugach wiatru, sąsiad wychylił wzrok zza ganku, potem schował się znowu i tak został, ja poszedłem na wprost. Pomachały mi drobne gałązki i ciemnozielone igły, zostawiłem je z tyłu. Wrócę tu przed świtem, zanim wiatr ucichnie, by po jego ostatnich powiewach wspiąć się na balkon i położyć, uspokojony.

noc fot. Piotr Kubic

Wracamy

Światła uciekają w tył, przydrożne lampy maszerują wzdłuż samochodu, z lewej i z prawej strony. W zimowym deszczu, w bezdennej czerni wieczoru, która powinna być biała, tonie wszystko, co nie jest odblaskowe. Nie jedziemy po drodze, lecz unosimy się w niewidocznej przestrzeni, z której wyrastają, jakby znikąd, znaki, drogowskazy. Tabuny przydrożnych reklam, malowanych w garażach i ustawianych bez poziomicy.

Puściliśmy się przez środek tej kalekiej galaktyki i czekamy, by wyjść na wolną przestrzeń, gdzie kurs wyznaczą nam dalekie, samotne lampy, ustawione gdzieś, może na wiejskich skrzyżowaniach, może na pustych rozstajach. Miniemy je z daleka, nie wiedząc, jak mają na imię i nie pytając o drogę.

Gdzie kończy się asfalt

W nocy z niedzieli na poniedziałek spaliśmy w Poznaniu. Lecz nie w centrum, jak w Warszawie. Złowrogi ryk wielkiego miasta dochodził tym razem nie zewsząd, lecz z konkretnego kierunku. Czułem się jak w Układzie Słonecznym, który jest na peryferiach naszej galaktyki, Drogi Mlecznej.

Zaś od wczoraj jesteśmy tam, gdzie kończy się asfaltowa droga, na wprost jeziora, w środku lasu. Ryku wielkiego miasta nie ma. Były za to drobne falki o barwie ołowiu, ze srebrnymi odblaskami. Wysoko nad taflą wody płynęły deszczowe chmury.

Bezradny by opisać mnie w Rumunii

Jestem w Rumunii. Jestem zbyt krótko, by zorientować się, opisać to, co dzieje się we mnie. I nie będę tu dłużej, czyli szansa zebrania myśli i podsumowania nie będzie mi dana.

Patrzą na ludzi, z którymi jestem dlatego, że moją rodzinę związałem z tym krajem. O którym nie miałem kiedyś pojęcia większego ponad nazwę na mapie. Jestem u wujka jako gość, właśnie przychodzi jego syn z synową, spodziewają się dziecka, niestety nie obywa się bez komplikacji. Przychodzi sąsiadka, rozmawiają wszyscy razem – ze swadą, o tym, o czym mogą rozmawiać dobrzy sąsiedzi, szczęśliwi dlatego, że są sąsiadami.

Siedzę z boku, patrzę, słucham. Widzę mojego syna, który kłóci się ze swoim rumuńskim wujkiem po rumuńsku. Córka przytula się do dziewczyny w ciąży, która zaraz wyjdzie stąd, pójdzie spakować się, a jutro wejdzie do szpitala.

Patrzę na ludzi, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni mi być zupełnie obcy, ale jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności, nie są. Nie moja w tym zasługa, na pewno. Choć mogę przypomnieć sobie te godziny, dnie całe, wręczy tygodnie, a i miesiące, podczas których przeorywałem ich język, a było to szesnaście lat temu, to teraz w żaden sposób nie czuję najmniejszego zaszczytu. Dziwię się niewyczarpanie – rozumiem, co mówią, a przede wszystkim – odbieram ich emocje, i że są mi tak bliskie. 

Jestem tu, wśród nich, jak swój wobec swoich, ale na zdrowy rozum mam wrażenie, że to przecież niemożliwe. Chyba dopadła mnie schizofrenia albo paranoja, w najlepszym razie – to mi się śni. Może nieznany ktoś to sprowokował, przestawił zwrotnicę w rozjazdach, na niewiadomej stacji, przez którą przejeżdżał mój pociąg, a teraz – pozostawił mi tylko przyglądanie się temu, co z tego wynikło. Z fascynacją.

Bez składu i ładu

Dziś przepełniona droga do Krakowa, samochodem. Śmieszą mnie narzekania, że drogowcy znów zaskoczeni. Jakby drogowcy mieli latać dywanami i zbierać śnieg, zanim spadnie na asfalt. Wielkie nieba, a cóż to jest 10 cm opadów? Sorry, przecież to tyle, co nic. Pamiętam z dzieciństwa – jechaliśmy maluchem w cztery osoby, całą rodziną. Mój brat jest ode mnie siedem lat młodszy. Ojciec zdecydował, że wracamy, dopiero wtedy, kiedy maluch zawisł na śniegu brzuchem, i koła kręciły się w powietrzu. Ponieważ zdarzyło się to między wsiami, tata poszedł do najbliższych zabudowań po łopatę. No i co się stało? Nic się nie stało. Przeżyliśmy.

Śmieszne po prostu, kiedy w radiu mówią o dramacie na drogach. Bzdura kompletna. Stajemy się wydelikaceni, oczekujemy prawie że czerwonego dywanu, który by się nam ścielił do stóp. Sam byłem zdziwiony, zajechawszy na stację renomowanej firmy, że na dystrybutorze gazu przyklejono kartkę: po 22 gazu nie tankujemy. Jak to, co to za porządki?

Męczą mnie ludzie. Mam przesyt ich wokół, wspominam studenckie czasy, gdy szedłem sam w góry. Tak, po pół dnia wędrówki rzeczywiście ma się ochotę powiedzieć napotkanemu wędrowcowi „dzień dobry”. A tu, w tramwajach, na przystankach, w sklepach, wszędzie – drepczą ludzie, pchają się, nie patrzą na innych obok, wchodzą pod nogi, albo stoją gdzie popadnie, w przejściach, w drzwiach, przedrzeć się nie można, i czasem taka wściekłość ogarnia, jak podobno te szczury, które w tłoku zaczynają skakać sobie do gardeł.

Co biorę na odtrutkę, co pozwala mi zasnąć – na przykład zobaczcie tutaj: Wszechświat – Największe obiekty w Kosmosie. Taka gwiazda, kiedy żyje krótko, to ma przed sobą jeszcze tylko kilka milionów lat. To jest życie…. I żadnych reklam, ofert przez telefon, podatków, ZUSu. Przyjaciół ma wokół czasem mnóstwo.

Maleje świat

– Tato, tu wszystko wydaje mi się teraz mniejsze!

Uśmiecham się na te słowa, rozpiera mnie wewnątrz, ale mogę się tylko uśmiechać, bo całej masy skojarzeń, historii i opowieści nie jestem w stanie przekazać. Wróciliśmy po dwóch tygodniach do domu i córka mówi, że dom stał się mniejszy. Co to znaczy? Że po prostu urosła? Odkrycia własnych dzieci to drugie życie rodziców. Zaskakują, bo nie spodziewałem się, że Sara w takim wieku może już to zauważyć.

Dziecko

Dziecko

Powrót

Powrót znaczony jest ilością bagaży, które trzeba wyjąć z samochodu i wnieść na pierwsze piętro. W ciszy, w ciemności podwórka, para ucieka z ust. W Polsce jest zimno. Chłód napotkaliśmy gdy zbliżaliśmy się do pasma Pienin od strony słowackiej.

Dom jest nie po to, aby w nim mieszkać, lecz by do niego wracać.

W Rumunii noce wypełniały mi sny o niejasnych podróżach, jakby tej podróży było mało. Pamiętam obrazy, jeden dość wyraźnie: po rozpadzie Związku Radzieckiego opuszczaliśmy jego teren, idąc na piechotę, z plecakami po równinie pokrytej rzadkim lasem. Oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem wysoki płot z siatki, była to granica między dwiema byłymi republikami. Z jednej i drugiej strony pojawili się ludzie w wypłowiałych, starych panterkach, i z kałasznikowów zaczęli do siebie mierzyć. Pomyśleliśmy – ja i osoby obok mnie – że ludzie tam mieszkający po prostu tak mają, że muszą ze sobą walczyć, nawet jeśli stali się wolni.

Mój czteroletni syn, pod nieobecność swojej siostry, zaznajomił się z pewną dziewczyną. Dogadują się świetnie, choć ja nie zawsze ją rozumiem. To dlatego, że ona mówi lepiej po niemiecku, niż po polsku, mimo, że jest córką kuzyna, z którym się wychowałem pod jednym dachem. I stała się taka to kombinacja, o której kiedyś nigdy bym nie marzył, bo nawet nie wiedziałbym, po co – że nasz dom stanie się międzynarodowy.

Tak, znów zjawia pytanie: po co. Ale odpowiedź dziś wychynęła z ciemności i ciszy podwórka, właśnie tuż po powrocie. Brzmi: dlatego, że coś wewnątrz nas gna – w tę a nie inną stronę; i choć dziesiątki innych razy zadajemy sobie pytanie: czy tak trzeba, czy nie tak, to tym razem wątpliwości nie ma; ani pytania „po co”.

Tytułu nie mam siły wymyślać

Jestem teraz tutaj, gdzie zielona strzałka:


View Larger Map

Mam uczucie dobrze zrobionej roboty (przejechania siedmiuset kilometrów, w tym 30-40 po drodze dwupasmowej, po dniu pełnym pracy, w ciągu nocy, śpiąc w międzyczasie jakieś czterdzieści minut pod Miskolcem), po której należy mi się nic nie robić, nie mieć żadnych wyrzutów sumienia, że coś jest nie tak, że komuś coś zalegam i tak dalej. To znaczy – oczywiście, że zalegam, ale mam prawo przynajmniej teraz o tym nie myśleć. I nie tylko mam prawo, ale nawet udaje mi się nie myśleć. Nie wiem, czy to efekt chwilowy, czy mojego dorastania z wiekiem, a bardziej – z doświadczeniami, które choć wpierw wywoływały białą gorączkę, to w końcu zaczęły doprowadzać do obojętności – na takie drobiazgi, że np. komuś coś zalegam.

Idąc dalej – z politowaniem patrzę na kolegów (ukrywanym politowaniem, albo politowaniem pełnym zrozumienia i chęci pomocy), (napisałem: na kolegów, choć zdecydowanie częściej dotyczy to koleżanek), tak więc na koleżanki, które nie mogą się powstrzymać przed np. odebraniem dzwoniącego służbowego telefonu. Zaś gdy zdarzy mi się okazja im to zademonstrować (nie odbieranie), to patrzą zaskoczone, zbulwersowane, może nawet zgorszone… Ale żadna nie przyzna, że…. tak naprawdę się da.