Fascynacja pracą

Doszedł do tego, że nie potrzebuje snu. Utrzymanie aktywności na wyższym poziomie nie sprawia mu problemów. Zajęcia, jedne po drugich, przepływają przez jego umysł, wszystko się układa, lepiej lub gorzej, ale układa. Organizm nie protestuje jakoś. Czasem odczuwa niepohamowaną potrzebę jedzenia, do niedawna jej ulegał, ale zauważył, że gorzej się po tym czuje. Zresztą usłyszał już wcześniej, że lepiej się funkcjonuje na głodnego. Oczywiście, są chwile, kiedy chciałbym się położyć, tak między 16 a 18 albo 20-21. Ale wystarczy się czymś zająć, a sen szybko przechodzi.

Dlatego dziwi się, że choć przecież wszystko wydaje się w porządku, to od jakiegoś czasu ma wrażenie, jakby tracił świadomość.

Dziwiłem się, ale już się nie dziwię

Dziwiłem się, a w zasadzie kiwałem z politowaniem głową, a nawet ze wzburzeniem, kiedy dwadzieścia lat temu czytałem np. takie zdanie: kiedy przyjdzie mi ochota do roboty, to siadam i czekam aż mi przejdzie.

Przyszło wreszcie, że zupełnie zgadzam się z tym zdaniem. I to wcale nie dlatego, że nie chce mi się pracować. Wprost przeciwnie. Zapamiętanie się w pracy wykańcza mnie bez reszty. I, paradoksalnie, mniej udaje mi się wtedy zrobić.

Wybacz Gosiu, która pracowałaś ze mną w pokoju przez miesiąc. Mam wrażenie, że irytowało Cię to, że zachowuję się, jakby mi na niczym nie zależało. Pytałaś mnie jak to możliwe, że piętrzy się stos spraw do zrobienia, a ja jestem taki „spokojny”. Odpowiadam – kiedy ilość spraw przekroczy pewną masę krytyczną, najlepszym wyjściem jest właśnie to – zwolnić działania. Najgorsze, co wtedy można robić, to szarpać się z rzeczami, których nie można zmienić.

Prawie już odszedłem od stylu, w którym, kiedy usłyszę o czymś do zrobienia, to rzucam się od razu do dzieła. Czasem rozwiązaniem problemu jest nie robienie niczego. Nie żartuję, przeczytałem to w pewnej książce o strategii w sytuacjach podbramkowych.

Jest jeszcze więcej stwierdzeń, które mnie dziwiły / bulwersowały dwadzieścia lat temu. Może pozostawię je na inny raz.

Rozwiązywanie problemów przez nicnierobienie

Program pocztowy zaczął się zawieszać, ale tylko przy połączeniu z Internetem. Tylko, albo aż, bo przecież po co komu program pocztowy, który działa jedynie wtedy, kiedy nie ma dostępu do Internetu?

Ścisnęło mnie za gardło. Przecież bez poczty jestem załatwiony. No nie jest tak całkiem źle, mogę przecież korespondować używając bezpośrednio stron www. Ale to nie jest praca, zwłaszcza, kiedy się używa…. ile to ja używam…? 1, 2, 3, 4…. 5… kont pocztowych, plus jedno służbowe.

Zacząłem szukać na forach internetowych. Najpierw wpisuję do wyszukiwarki po polsku: Thunderbird zawiesza się, zawiesza się podczas połączenia z Internetem. Potem po angielsku: Thunderbird freezes, hungs up, after launch, do not respond…. Przecież na pewno można coś poradzić….!

Trafiłem wreszcie na notatkę kogoś, kto miał problem podobny od mojego. W końcu musiał być na tyle zdesperowany, że zostawił komputer na…. sześć godzin. Po tym czasie program pocztowy Thunderbird odwiesił się i od tego czasu funkcjonuje normalnie.

Postanowiłem zastosować tę metodę. I co się okazało? Że po piętnastu minutach Thunderbird zaczął normalnie funkcjonować! „Genialne” pomyślałem. Wystarczyło tylko poczekać. Kamień spadł mi z piersi, ach, żeby więcej problemów było tak prostych. Chyba wielu ludzi zapomina, że nicnierobienie też jest jednym ze sposób rozwiązywania problemów. Nie żartuję, czytałem o tym w zupełnie poważnej książce psychologicznej.

—–

Przychodzę do pracy, uruchamiam mój komputer, włączam program pocztowy, i… znów się zawiesza. Czuję, że gdzieś niedaleko strzela piorun, lecz nikt go nie widzi ani nie słyszy, z wyjątkiem mnie. Tak więc cała zabawa zaczyna się od nowa. Przecież nie mogę za każdym uruchomieniem Thunderbirda czekać piętnaście minut! Szukam więc, szukam intuicyjnie, i zupełnie nie wiem jak, trafiam do karty „Dodatki”, i tam, nie wiem czemu, wydaje mi się podejrzany jeden z nich: Test Pilot. Mam wrażenie, jakbym nie tak dawno widział tę nazwę. Wyłączam ten dodatek, uruchamiam ponownie Thunderbirda, i….. działa….. Naprawdę…….

Tak więc nicnierobienie jednak w tym wypadku nie pomogło…. Cóż, spróbuję tej metody przy kolejnym, najbliższym problemie, niekoniecznie związanym z komputerem… Spróbuję, oczywiście, o ile się uda powstrzymać i nic nie zrobić…

Być maniakiem

Napisałem w ostatnim wpisie, że wiara to „takie powolne, spokojne, uważne oczekiwanie, albo inaczej – niepozorna, ale potężna w swoim spokoju i nieuchronności siła, która pcha w stronę realizacji wiary.” Co prawda napisałem też o „mrówczej pracy”, ale stanowczo za mało napisałem. 

Dziś odwiedziłem wystawę retrospektywną Grzegorza Rosińskiego, w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej – Manggha. Można zobaczyć prace Rosińskiego z czasów, gdy był jeszcze dzieckiem, aż do tych najnowszych. Dla tych, którzy czytali polskie komiksy wystarczy chyba wymienić Kapitana Żbika, Karskiego, czasopismo Relax, Yansa czy Thorgala.

Na czym polega mistrzostwo komiksu? Składają się na niego dialogi oraz akcja opowiedziana obrazkami. Mistrzostwo polega (mówiąc łopatologicznie) na takim doborze momentów akcji oraz graficznego sposobu ich przedstawienia, by wzbudzić w wyobraźni czytającego (czy raczej: oglądającego) wrażenie przeżywania tej akcji, bycia w jej centrum. Rosiński robi to fantastycznie… Trudno mi się teraz nad tym rozwodzić, należałoby pokazać konkretne przykłady. Niesamowite jest wrażenie, że biegnie się wraz z bohaterami, albo spada w przepaść, leci przez pustkę kosmiczną, stoi wobec ogromnego trolla. Serce bije szybciej, oczy pochłaniają kolejne obrazki, a przeciętny czytelnik nie ma pojęcia, w jaki sposób twórca wzbudza w nim te emocje – nie tylko samymi obrazkami, ale również ich ułożeniem wobec siebie na stronie, kolejnością, kształtem, umiejscowieniem dymków z tekstem… Nie wspomnę oczywiście o umiejętności samego rysowania – rysowania wszystkiego, co istnieje, jak również tego, co nie istnieje.

Natomiast na samej wystawie dech zaparł mi ogrom pracy Rosińskiego. Ten ogrom powala, nie można się od niego opędzić. Rosiński to maniak tego, co robi. Jest tym zupełnie pochłonięty, jakby nie istniało na świecie nic innego. Patrząc na dziesiątki, może i setki arkuszy perfekcyjnie rysowanych, w różnych stylach, na przestrzeni dziesięcioleci, nie sposób nie poczuć zazdrości i pomyśleć – może ja też mógłbym zrobić coś porządnie, przynajmniej od czasu do czasu 😉

Zdjęcia

Dorzuciłem zdjęcia do poprzedniego wpisu. A siedzę nad komputerem, nad grafiką. Jeśli się uda, to się dowiecie 🙂

Małe przyjemności

Od kilku dni mam w pracy lodóweczkę! Małą. A kilka tygodni temu zyskałem kuchenkę mikrofalową. Siedząc przy biurku, przy trzech komputerach, nagrywarce DVD i magnetowidzie VHS, w sumie przy sześciu monitorach, wystarczy mi się lekko odepchnąć i obrócić na moim fotelu na kółkach, by sięgnąć do lodówki, wrzucić coś na talerz i wsunąć do kuchenki. Bez wychodzenia, odrywania się od pracy. Co za przyjemność!

Tak stało się wczoraj – niespodziewani goście, ona i on, z których ona przypomniała sobie, że nie najlepiej się czuje, bo nie zjadła śniadania. Aha, zapomniałem – mam oczywiście czajnik elektryczny, a nad całym tym dobrodziejstwem AGD – półkę z szufladkami: konserwy, pieczywo, cztery rodzaje herbaty, kawa inka, jak również i podręczna apteczka z zestawem lekarstw, wśród których są i krople walerianowe (bo tu pracuje cukrzyk, choleryk i pracoholik w jednej osobie).

Kolejna przyjemność – córka ma od dziś numer telefonu komórkowego. Patrzę na nią, jak się fascynuje, i jak po grudzie idzie jej nauka obsługi. Przez dwa miesiące miała telefon bez karty SIM, słuchała muzyki, nagrywała filmiki, robiła zdjęcia. Dziś wykonała pierwszą rozmowę – z mamusią, która jest właśnie na Ukrainie. W ten sposób tradycja międzynarodowa naszej rodziny jest kontynuowana, bo ja też sporo rzeczy zrobiłem pierwszy raz w związku z zagranicą (na przykład mój pierwszy i ostatni jak na razie związek małżeński wraz ze wszystkimi wynikającymi z tego innymi związkami). Patrzę, jak Sara przeżywa, jak pisze przez pół godziny sms, a potem płacze rozdzierająco, gdy automatyczny głos w telefonie informuje ją o czymś i nie dopuszcza do połączenia. Znam to – my wszyscy w rodzinie mamy w sobie ogromne chęci (np. chcę teraz!!) i związane z nimi napięcia, które zwykłe wydarzenia zmieniają czasem w tragedie nie do uniesienia.

Po południu wyruszyliśmy na wycieczkę rowerową. Beni w foteliku u mnie, na bagażniku, Sara na własnym rowerze. Każdy zakręt, zaułek, zjazd i podjazd można zamienić w przygodę. Dotarliśmy do stacji kolejowej, gdzie stały dwie lokomotywy, jakieś nie polskie. Usiedliśmy na składowisku betonowych, podkładów, a obok mijały nas pociągi. W trawie na bocznicy – wylęgarnia ślimaków – mnóstwo, w takich malutkich muszelkach. I dalej – wielka kałuża, koło dużego roweru wpadło prawie do połowy szprych, a od niego, promieniście, uciekały przez wodę chmary ciemnych kształtów. To zdaje się kijanki…

Wieczorem – podsumowanie dnia, i opowiadania, przy lampce solnej. Wszystko byłoby piękne gdyby nie praca, która ciągle na mnie czeka w komputerze, którą popycham do przodu, ale rzadko jestem pewien, czy dobrze. To piękne być samoukiem, ale i stresujące.

Kałuża
Kałuża

Kijanka
Kijanka to czy już żabka

Żabka
Żabka

Idź spać

Mógłbym powiedzieć, że każda z prac wymaga innego rodzaju skupienia. Każdy z tych rodzajów używa innej części mózgu. Powiedziałbym nawet, że chodzi nie tylko o skupienie, ale o coś więcej – jakby cały stan umysłu.

Przy zajmowaniu się problemami w jednej dziedzinie dochodzi się prędzej czy później do ściany. Mózg, a w zasadzie tak jego część, która najbardziej pracuje, zaczyna odmawiać współpracy, staje się jak kukła z waty, nie reagująca na bodźce, przyjmująca wszystko z wacianą obojętnością. Nie warto wtedy jej bić, co można więc zrobić? Zmienić dyscyplinę. Jeśli zajmowałem się do tej pory obrazem, mogę przejść na dźwięk, i okazuje się, że część „dźwiękowa” mózgu z radością przyjmuje wyzwania.

Czasem zmiana nie musi być aż tak wielka. Uczyłem się rumuńskiego, było to szesnaście lat temu, dokładnie we wrześniu, chciałem przerobić jak najwięcej przed rozpoczęciem się roku akademickiego. Uczyłem się po 4-6 godzin dziennie. Miałem do dyspozycji dwie książki. Pamiętam to fajne zjawisko – po kilku godzinach mózg przestawał reagować na jedną książkę – po prostu nie trafiało do niego, wzrok biegał po linijkach tekstu i obrazkach i nie rozumiał, co tam jest napisane. Wtedy zmieniałem na drugą książkę i następowało objawienie – nauka ruszała dalej. Podobnie: dobre pomysły przychodzą podczas golenia, mycia naczyń, wrzucania łopatą węgla do piwnicy itd. Mam wtedy przejmujące wrażenie, że człowiek potrzebuje za wszelką cenę równowagi, że wysiłek fizyczny jest wbudowany w człowieczeństwo, i że idea „pracy, która nie męczy” w znaczeniu pracy siedzącej, to bzdura. Zresztą wystarczy uświadomić sobie np. powszechność problemów z kręgosłupem. 

Istnieje oczywiście coś takiego, jak ogólne zmęczenie, i na to nie ma innej rady, jak po prostu iść spać. Sen jest najlepszym lekarzem, a zaraz po nim – ruch fizyczny i dobre odżywianie się. 

Co jest czasem najtrudniejsze? By iść spać dokładnie wtedy, gdy nagle okazuje się, że ileś spraw trzeba było rozwiązać na wczoraj, a w głowie pustka. Już widzę zbulwersowane twarze niektórych szefów, szefów dyletantów, którzy uważają, że trzeba po prostu robić. Ja im powiem: panie, robić to pan może zmieniając wytłoczki we wtryskarce. Ale już przy tokarce to się musi pan skupić i zastanowić, uruchomić wyobraźnię.

Konieczne jest też wytworzenie wokół siebie pustki, by móc cokolwiek stworzyć. W naszym zatłoczonym świecie wytworzenie pustki wymaga determinacji. Przypominam sobie zdanie zasłyszane w radiu – pani psycholog od dzieci powiedziała, że organizując dzieciom czas z dokładnością do minuty – szkoła, basen, fortepian, kort tenisowy, angielski i łacina – nauczymy je radzić sobie z natłokiem pracy, ale pozbawimy ich kreatywności. I jeszcze inne zdanie z książki „Kapuściński non fiction” (cytuję z pamięci): Pisanie wierszy wymaga nicnierobienia

Możecie się domyślać, że jestem teraz w trudnej sytuacji i zmagam się z tym, o czym piszę powyżej. Cóż, nic, tylko samemu się zastosować do własnych rad.

Takie tam narzekanie

Siedzę prze komputerem i wrzucam na stronę www biogramy twórców, które dostałem emailem. Taka to zwykła robota sekretarki, nudna, żmudna, a czas płynie. Mając wolną od myślenia głowę zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie, którzy mają fantastyczne CV i są m.in. twórcami na przykład video-artu (czyli na co dzień tworzą na komputerach piękne rzeczy), mają tak fatalnie sformatowany tekst mówiący o nich. Ktoś, kto im to pisał lub przepisywał, zamiast cudzysłowów otwierających wstawiał dwa przecinki, a zamiast zamykających – dwa apostrofy. Nie wiedział też, że przed przecinkiem nie zostawia się spacji… Nie wspomnę o tym, że czasem też zdarza się formowanie akapitu za pomocą odstępów. I tak sobie myślę, że oni to CV wysyłają do różnych miejsc, i wszędzie tam jakiś pracownik – grafik, łamacz tekstu, czy nawet zwykła sekretarka – mozolnie poprawiają te spontaniczne inwencje, wykorzeniając jak samorosłe krzaki.

To w sumie są oczywiście małe bzdurki, ale kiedy się głupawo je poprawia, to takie przychodzą myśli do głowy. Przepraszam, już kończę…

Lato w teatrze

Już drugi tydzień pracuję na warsztatach "Lato w teatrze". To dużo pracy, ale satysfakcjonującej, bo z młodymi ludźmi, którzy mają kilkanaście lat.

Tutaj możecie znaleźć zdjęcia z przedsięwzięcia: Lato w teatrze, Teatr Bagatela.

Zaś strona projektu jest tutaj: Lato z młodzieżą w Bagateli.

Poniżej – zdjęcie z wtorku, wycieczka z uczestnikami warsztatów w krakowskim oddziale Gazety Wyborczej.


Na zdjęciu – Krzysztof Karolczyk fotoedytor, w przeszłości fotoreporter GW, opowiada o pracy w redakcji.

Nie mam siły pisać więcej. Przede mną jeszcze dzisiaj porządny montaż wideo z warsztatów… Dzieci u nas w domu myją zęby, nie wiem, kiedy usną, żona pracuje nad tłumaczeniem. Kiedy się zabiorę za pracę…? A jutro co będzie – lepiej nie mówić….. 😉

– Wiesiu, Wiesiu ratuj! Gdzie jesteś?
Cisza. Wiesiek ma swoje problemy. A nuż nagle wychyli się zza drzwi i zacznie gderać? A toż mi przyszło do głowy wywoływać wilka z lasu.

Zidiocieć (o ile to się jeszcze nie dokonało)

Od taty dostałem czapkę z daszkiem. Mam ich cztery, pozostałe zgubiłem. Ta jest zgrabna, z jeansu, z napisem Selénia Motor Oil.

Z takim napisem – gdzie ja się będę mógł pokazać? Pożyczyłem więc od żony malutkie nożyczki pielęgnacyjne ("i tak ich nie używam"), zorganizowałem lampkę halogenową nad stołem w kuchni, kubeczek na ścinki (przecież wczoraj tu odkurzałem) i skoncentrowawszy zmysły zacząłem odpruwać akcent nad "é". Poszło gładko, nie tak, jak przy ostatnim odpruwaniu (które Wam zresztą relacjonowałem). Więc…. dalej!

No to dalej. Najbardziej denerwujący jest wyraz "oil", potem "motor". "Selenia" mogłaby zostać, więc odpruję na końcu. Towarzyszy mi słodki zapach wyrzutów sumienia, bo w domu przygotowania do urodzin dzieci, syn kaszle częściej niż mówi (rzadkość), ja rozbabrałem do połowy tłumaczenie tekstu z rumuńskiego na polski (miało być na wczoraj), mam też przygotować referat (dopiero na za tygodzień…), za miesiąc pracuję na obozie fotograficznym, do którego jeszcze nie zacząłem solidnych przygotowań. Nie wspomnę o zadaniach mojej żony, w których mógłbym ją wspomóc zamiast dziergać tę głupotę.

Ale dziergam, pod lampą, bezwstydnie w kuchni, w centrum życia rodziny, od razu nadstawiając pierś na krytyczne ciosy (dziwnie nie nadchodzą, oczekuje się, że sam się zreflektuję), dziergam z bezmyślną radością, do której wstyd się przyznać: że nie muszę składać polskich zdań z rumuńskich (szyk przestawny w stosunku do polskiego), czuć tępego bólu pustki w chwilach, gdy powinienem mieć natchnienie (referat i warsztaty fotograficzne), i że przecież mogę w każdej chwili przerwać to kretyńskie, matołowate, cepowate, bałwańskie, gamoniowate, bezmózgowe, durne i bzdurne (wiedziałem: słownik wyrazów bliskoznacznych ma tu mnóstwo propozycji), i nikomu niepotrzebne zajęcie. I tylko ode mnie zależy, kiedy to zrobię.