Zawsze!

– byś chciał. Lecz tego nikt nie wie. Więc skoro nie da się zawsze (a może się da, ale skoro nikt tego nie wie, to jakby właśnie się nie dało), to w takim razie – nigdy! Tak! Nigdy…

Tylko że… nigdy to w zasadzie samo, co zawsze. Wystarczy jedynie podmienić słowa, albo inaczej zadać pytanie…

Jest jeszcze jeden sposób. Chodzi o zawsze teraz. Konkretnie: zawsze jest to, co teraz.

Czujesz to? Wydaje się wbrew ludzkim cechom: pamięci i wyobraźni, lecz to sposób na uśmierzenie tęsknoty, która łączy to, czego właśnie teraz nie ma.

Nie ma początku (nawet, jeśli był), nie ma końca (jeśli będzie, nie zobaczę), to, co teraz, jest zawsze. Choć i początek i koniec tkwi w tym, co teraz.

Halny

Instrukcja: zanim zaczniesz czytać – uruchom film.

Kiedyś mówiono, że przyszedł halny. I właśnie dlatego wszyscy się
czuliśmy do niczego, a niektórzy nawet skakali sobie do oczu. Śnieg
znikał w te kilka godzin jednego dnia, na wysokości nozdrzy
ciągnęło wiosną, koty zaczynały swoje niemowlęce kwilenia oraz wrzaski
tuż na ganku. I żeby to wszystko razem wytrzymać, trzeba było
przynajmniej te koty przegonić – dalej, w ciemność niech idą! (Kto miał w
domu niemowlę, łatwiej zrozumie).

Dziś o halnym się nie mówi,
drepczemy do apteki po ziołowe wyciągi na uspokojenie. Nieważne. W sumie
– nieważne.

Taplamy się w błocie naszego podwórka, bo nie jesteśmy na
tyle eleganccy ani zdeterminowani, aby sobie nadmiernie polepszać życie.
Jak pamiętam – nasi przodkowie, i my też, żyliśmy jakimś innym światem,
przeważnie nie tym co tu i teraz, marzyliśmy na jawie, a rzeczywistość – to przetrwać, jakoś. Dlatego na podwórku do gleby mamy
blisko, możemy się jej przyjrzeć, bo ona przecież nas czeka; i odwilż, i halny to też jak droga ku końcu; i jak te ptaki, kręcące się wśród nagich badyli krzaków, odfruwają – nagle, nieubłaganie, bezpowrotnie.

Tam skąd pędzą niewidzialne tumany szkwałów, kręcących wiatraczkiem – stamtąd, pamiętam,
nadchodziły burze. Te wiosenne, za rzędem drzew, na zachodniej
granicy ogrodu i innego świata, zaczynającego się za murem,
przychodziły z pomrukiem i chmurą koloru ołowiu, i tak ciężką jakby. Z
krzykiem rodziców: uciekaj do domu, do domu! Burze śniące się potem,
śniące się chmury, śniąca się ucieczka małych nóżek na jaskrawozielonej,
wiosennej trawie, zapierająca oddech w pościeli łóżeczka, i nocnym
krzyku. Tykanie zegara, zapadłego w ciemnościach pokoju, hipnotyzujące,
rosnące wraz z pulsem skroni, wreszcie – jak dzwon, i grom, w
samotni: mamo!!

Wieje, co znaczy, że świat jeszcze nie umarł. Co znaczy, że i my żyjemy, skoro czujemy pęd na twarzy, siłę, pchającą nas gdzieś, niezdecydowanych i opornych, skoro nami szarpie – czy to wiatr, czy własny opór, czy upór, czy żal, lub wściekłość, czy tęsknota nieludzka, tak ludzka.

Noworoczne

Noworoczne nabożeństwo w naszym zborze. Powiedziałem sobie, że nie dam się "wtopić" podczas składania życzeń – kilka słów, najwyżej dwa zdania, raz dwa i po sprawie.

To pensjonariusze domu spokojnej starości. Twarze przeorane, gdy podchodzę do nich, ożywają, zmartwychwstała na chwilę siła iskrzy w poblakłych źrenicach.

Oto kobieta; kilka lat temu, będąc w dobrej kondycji, przeszła wylew, paraliż. Wróciła, siedzi na wózku. Jak moja babcia, ma dystynkcję, przy podejściu – zrywa się do przodu, wyciąga rękę tak, jak widziałem to na kursach komunikacji – z dłonią otwartą ku górze. Dziecko mogłoby się wystraszyć jej twarzy i głosu, który od tamtego czasu bełkocze w dźwięku, lecz nie w sensie słów, pełnych poruszenia i starannych myśli.

Albo ona. Wstaje, żeby podać rękę, podnosi ją razem z łokciem i ramieniem, nie może inaczej. Do Domu przyjechała na wózku, dzięki rehabilitacji już od kilku lat chodzi samodzielnie. Jej delikatna skóra opina nieforemną, kiedyś piękną twarz, miękki głos z historycznym dziś tylnojęzykowym "ł" jest cichy i melodyjny, choć rwie się między słowami.

On, jeszcze dwa miesiące temu zabierał głos, był inni niż reszta, ofukiwał nas czasem i miewał rację, jakby mój brat – dostrzegał wielostronność tego świata. Dziś przejście krótkim korytarzem zajmuje mu dwadzieścia minut, teraz siedzi wpatrzony, z ustami w grymasie zastygłym niczym w drodze do uśmiechu.

Przeżycia, uczucia, które dawno temu spękały ich twarze, giną w nigdy już dla mnie nie poznanej historii. Nieznane, zapadła tajemnica. Znów. Było, a nie jest, zostawiło ślad; czy komuś będzie służyć…

Życzenia. Żadne "zdrowia, szczęścia, pomyślności". Tym, którzy jeszcze chodzą – żebyś jak najdłużej chodził. Kto na wózku – byś jeszcze mógł jeździć. Uśmiechającym – nadal uśmiechu, pogodnym – jak najdłużej spokoju… I w ciszy godnego dobrnięcia do końca. Życzenia ponad miarę… Nie życzy się zmian na lepsze, raczej nikt się ich nie spodziewa…

Dałem się wtopić.

Czy miałem

Mroźne, dalekie światła… Przez szybę samochodu, przesuwają się daleko za zakrętem, o w pół do drugiej w nocy. Kiedyś marzenie, by być tam, gdzie one – w pustej przestrzeni pól – zatknięte nie wiadomo przez kogo i dla kogo. Nie należą do mnie, nic nie należy do mnie. Wszystkiego i wszystkich – jestem tylko ajentem, czasem sługą; używam, dotykam, rozmawiam, posyłam uśmiech. Odbieram uśmiech i wszystko to, co ulotne, i zanim chwycę – już nie należy do mnie. Im dalej, tym dojrzalej, doroślej… samotniej. Im dalej, tym mniej mam, a kto zaświadczy, że kiedykolwiek miałem.

Smuga

Między palcami trzymam cienką smugę, przewija się, biegnie – z wczoraj w jutro, niejasne skąd jest i dokąd prowadzi. Dziś czuję i chwytam, ale jutro czy będzie. Popełniam tylko to, o czym mniemam, że słuszne. Mniemam. Popełniam.

Smuga nie jest moja. Nie stworzyłem jej, pobiegnie dłużej niż ja. Jej się tylko chwytam, skoro mnie raz spowiła, za nią spoglądam gdy znika, i czekam.


Przeznaczenie

Topić się i wypływać, spadać i podnosić się, tracić oddech i łapać go. Patrzcie, stromy stok, bardzo stromy, pokryty śniegiem o niezbadanej głębokości i jeden narciarz próbuje zjechać, ale nie ostrożnie i powoli, tylko rzuca się naprzód, w walce, z godnością nie-żółtodzioba, który może albo zwyciężyć albo zostać pokonanym. Jeden skręt i drugi, na pozór lekkie, ale wymagające zwinności, precyzji i wściekłej choć spokojnej siły, która nie ścierpi błędu. Drugi, trzeci skręt i nagle podcięte narty, szaleniec leci głową w przód, ale tam nic nie ma, bo tam przestrzeń, leci w dół, w końcu głową w ten puch, do dna, dna nie ma… Narty na górze, on w pionowej, choć odwrotnej świecy, w głębi. Patrzcie, stracił oddech, topi się, dusi… Ale… łapie… Wypływa… Już dobrze…

Robak

Brzozo, moja matko-rówieśniczko, otocz mnie twoim ostatnim jesiennym listkiem. Niech owinie uszy, nie chcę słyszeć moich myśli, i usta; nie mogą dowieść mojej niewinności. Chcę pozostać przy tobie, mały, na niebotycznej wysokości. Chcę spać całą zimę, może otworzyć na chwilę jedno oko, gdy świetliste skry zamrugają w oślepiającej bieli jednego z zimowych dni o niebieskim niebie. Potem spać, spać… Spać do wiosennego podmuchu, który rozwinie dziesiątki, setki, tysiące, nowych, podobnych listków. Strupieszałe truchło mojego schronienia, i ja sam, nie będziemy już wtedy istnieć. 

Jednego kogoś

Jednego zwykłego człowieka! Który ze spokojem układa się do snu, przeczytawszy kilka akapitów, dajmy na to, powieści. I nie w głowie mu właśnie zapach topniejącego śniegu, którego warkocze, odnogi odchodzące z bruzdy, jak zęby ogromnego grzebienia, przeplatają się z miękką glebą zaoranego kiedyś, jesienią, pagórka. Gdyby tam iść – nogi do kolan obrosłyby błotem, zostawiającym ślady na i tak już nieświeżej bieli. Jednego człowieka, który nie pyta "wszystko w porządku?", nie wypatruje błogosławionej ciszy w oczach naprzeciwko, nie swoich, w tamtych brwiach czarnych wygiętych. Jednego człowieka, ratunku, prostoty zwykłości.

"Tatuś…" – to przez sen. Jedno "tatuś" – nigdy wcześniej nie oczekiwane.

Kogoś, kto nie wspomina wiosennego słońca, niesionego przez stację po torach kurzu, dalekich krzyków kogutów – z czasów, kiedy jeszcze tu były w zagrodach.  Niebieskiego, wełnianego sweterka na zgrabnym, kochanym wtedy z daleka, siedemnastoletnim, nieskazitelnym ciele; z łyśnięciami popołudniowego słońca, wpadającego do przedziału kołobrzeskiego pociągu, pomiędzy pędzącymi pniami, za oknem, sosen…

Jednego, który zapada w sen z pustką wyobraźni. Wesprzeć się na nim, uratować.

Rajska 19:30

Przeżywane dziesiątki razy, w ulicznym pośpiechu, zamyśleniu, wreszcie chęć, żeby o tym napisać. Na ulicy pół chodnika zajmują parkujące samochody, z drugiej strony – schody i zejście do pubu, w środku przystanęła kobieta w czarnym płaszczu, wysoka, siwa, przykłada komórkę do ucha. Pojawiający się za nią chłopak, szczupły, a z przeciwnej strony – idący ja; spotykamy się, w ułamek sekundy mierzymy wzrokiem, bo jak tu przejść. I to, co lubię, co napełnia mnie drobną nadzieją w tym mrówczym miejskim cyklu automatycznych, bezmyślnych odruchów – kobieta nieznacznie uchyla się, młody chłopak przystaje, a ja, w odpowiedzi, nie śmiem przejść pierwszy, więc delikatnie się mijamy, wyczekując, nie patrząc, wyczuwając.

Kilka kroków dalej, na skrzyżowaniu, stara, chuda dozorczyni zamiata liście wzdłuż krawężnika w świetle ulicznych lamp.
– Jakie ładne… – są czysto żółte, lekkie, niepomięte.
– Co pan mówi?
– Mówię, że ładne…
– Tak panie, trzeba zmieść dzisiaj, bo do jutra będzie gnój. Jak popada.
– No tak. A będzie tego jeszcze więcej.
– E panie, więcej już nie będzie. Niech pan patrzy.
Patrzę w górę, rzeczywiście, na gałęziach już niewiele…
– No to dobrze, że będzie mniej.
– Co pan mówi?
– Że lepiej będzie, bo będzie mniej.
– E, panie, to przyjdzie śnieg. Ze śniegiem to dopiero będzie.
Ma kobieta rację, przyznaję. Co by tu powiedzieć?
– A na wiosnę?
– …panie, a kto wie, czy dożyjemy do wiosny.
Znów ma rację.
– Idzie pan do kościółka?
– Nie, ja jeszcze do pracy.
– No to niech pan idzie, bo się pan spóźni.

Eksploatacja cd

Zasłyszane w tramwaju:

Żona przez dziesięć lat eksploatowała moje pozytywy. I tak na długo starczyło. Teraz zabrała się za moje negatywy. Boję się co będzie, jak i to się skończy…