Są jeszcze tacy, którzy płacą

– Nie zatrudnimy pana na umowę o pracę. Zatrudnimy na umowę zlecenie.
– Przecież nie tak wcześniej rozmawialiśmy.
– Możemy zatrudnić na umowę zlecenie.
– Coś się zmieniło?
– Takie mamy warunki.

Po jednym dniu oraz telefonie ważnej osoby.

– Dobrze, zatrudnimy na umowę o pracę. Ale wypłata będzie po miesiącu.
– To znaczy?
– Wypłata za miesiąc wrzesień będzie w listopadzie.
– Nie zgadzam się na to.
– Nikt nie jest niezastąpiony.
– Nie twierdzę, że jestem niezastąpiony, ale jak mam przeżyć cały miesiąc?
– Nie martwcie się, będzie dobrze.
– Ale jak będzie dobrze?
– …(klepanie po plecach).

Dlatego chciałbym napisać o czymś pozytywnym. O Fabryce Tłumaczeń z Wrocławia. Moja dziewczyna siedzi teraz przy komputerze i tłumaczy tekst z polskiego na rumuński dla tego biura. W pewnym momencie podnosi głowę i mówi: z nimi nigdy nie miałam problemów. Zawsze płacą na czas, na początku każdego miesiąca sami regulują wszystkie należności. Żadnych przypomnień, upomnień, proszenia się.

Po tym, co od niej nierzadko słyszałem, tym razem serce mi rośnie. Dedykuję ten przykład wszystkim, którzy pracują dwa razy. Pierwszy raz, gdy wykonują zlecenie, a potem drugi, czasem pochłaniający więcej sił niż praca właściwa – gdy próbują się doczekać wynagrodzenia.

Panie Wieśku

Skrzywił się połówką twarzy, przymykając jedno oko.
– Jak przyjdą, nie wpuszczę. Nie będę z nimi rozmawiał. To znaczy mogę pokazać, gdzie jest sekretariat, proszę bardzo, na pierwsze piętro i na wprost, to należy do moich obowiązków. Ale ja nie mam obowiązku oprowadzać nikogo po budynku, zresztą nawet nie mogę tego zrobić. Bo panie Wieśku, ja mam chronić obiekt, a nie pokazywać go innym, nie wiadomo komu. Ja ich nie znam, nie muszę ich znać. Przyjdą – powiem dzień dobry i pokażę – tam jest sekretariat.

Dziś jestem do północy, potem już mnie nie ma. Potem niech przychodzi ktokolwiek kto chce i nie chce. Panie Wieśku, potem to już mnie nie interesuje. Jak sobie dadzą radę? Mnie to nie interesuje. Na pewno sobie dadzą radę, ja w to nie wątpię. Ale jak, w to już nie zamierzam wnikać. Ja dobrze wiem, jak to wygląda, jakie tu są, że tak powiem, warunki i zależności i powiem panu, panie Wieśku, że nie jest to łatwe. To jest, że się tak wyrażę, specyficzne. Ale każdy musi to poznać, że tak powiem, sam od siebie.

Nie, nie żałuję. Traktuję ten okres jako, powiem panu, doświadczenie życiowe. W każdym miejscu jest inaczej i wie pan, czasem człowiek, siedząc sobie tak w jednym miejscu, nawet by nie pomyślał, jak może być w innym. To się, że tak powiem, w głowie nie mieści. Nie żeby to było od razu coś strasznego, nie. Tylko, panie Wieśku, że może być akurat tak, jak jest tu, a nie gdzie indziej, gdzie właśnie jesteśmy. Aż tak inaczej.

Ludzi wspominam, oczywiście. I powiem panu, że w sumie chodzi o to, żeby człowiek człowiekowi był człowiekiem. Tu się wszystko zaczyna i tu się kończy. Nie chodzi o nic specjalnego, tylko o to, żeby traktować drugiego człowieka tak, jak się należy. Tylko tyle albo aż tyle.

Do zobaczenia. Mówię do zobaczenia, bo nigdy nie wiadomo, czy się jeszcze spotkamy. Miejmy nadzieję, że tak. Wszystko jest możliwe. Tak jak powiedziałem, jestem do północy, a potem mnie nie ma. Do zobaczenia. Klucz pan zostawił, dziękuję.

Nie ma prawa grać na pianinie

Jest wieczór. Wieszam pranie. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem wieszałem pranie. Kto zwykle wiesza pranie…?

Nie powinienem pytać. Powinienem raczej napisać: ktoś inny na co dzień wiesza pranie.

Ale zaraz. Przecież wiem, kto zwykle wiesza pranie, dlaczego więc nie napisać – kto?

Bo tym razem nie chodzi o to, kto wiesza pranie, tylko że nie robię tego ja.

Przewrotne. W ten sposób skupiam się na sobie, nawet jeśli to nie ja wieszam pranie. A to żadna zasługa. I to jest co najmniej dziwne. To nie fair. Ha, to nie jest dziwne, to po prostu egocentryzm.

Chciałem wieczorem grać na pianinie, lecz potknąłem się o miskę z praniem do wywieszenia. Potem okazało się, że aby je wywiesić, muszę złożyć to pranie, które zajmowało suszarkę. Bo nie było wolnego miejsca. Złożyć to nie tak łatwo, złożyć – nie tak hop siup. To posegregować na cztery osoby, włożyć do szafy każdej z nich, na półkę, do szuflady. Niosę pranie do pokoju, a tam sterta prania do prasowania. Psia kostka. I jak tu grać na pianinie…

Pianino w ogrodzie fot. Piotr Kubic

Daleka droga do ogrodu

Im dłużej śpi tym gorzej się czuje. Poszukuje więc ratunku w pisaniu, właśnie teraz, w tej chwili. Podobnie jak w nocy, gdy wrócił do domu. Nierozważna jest to próba, ponieważ pisanie nie wychodzi mu ostatnio w ogóle. Jak głupie jest więc poszukiwanie uspokojenia w tym, co mu nie wychodzi? Próbuje udowodnić sobie, że w czymś nie jest kiepski. Świadomość, że jest kiepski, nie pozwala mu odpocząć, wzmaga frustrację. Tym bardziej, że kiedyś, jak sądził, nie był kiepski w pisaniu. (Przecież opinia paru tam osób to zbyt mało, żeby pomyśleć o niej na poważnie.)

To czego mu naprawdę trzeba, to usiąść w ogrodzie, tam gdzie widok otwiera się na trawę, pracowicie koszoną przez ojca w zeszłym roku. (Podobnie jak w poprzednim. Ojciec jeszcze żyje i ma się nadzwyczaj dobrze.) I na niebo, gdzieniegdzie zaciągnięte chmurami.

Usiąść w ogrodzie, ale bez książki, bez aparatu fotograficznego, a tym bardziej – bez komputera. Ale jak to zrobić, skoro te wszystkie sprzęty same pchają się do rąk. (Telefon musi zabrać, na wypadek, gdyby zaczął tracić przytomność). No właśnie, telefon musi zabrać i tu jest niebezpieczeństwo.

Fascynujące rzeczy, które nie są nowe

Czyż nie jest coś fascynującego w tym, że dostaje się na przykład narty, których wcześniej już ktoś używał, ktoś mi nieznajomy? Jadąc wyciągiem narciarskim zabijam nudę i rozmyślam o tym, jakiego śniegu dotykały moje narty, zanim trafiły do mnie. Może był on alpejski…? Nigdy nie byłem w Alpach, więc może były tam przynajmniej moje deski. Kim był poprzedni właściciel? Może była to kobieta? Czy jeździł szaleńczo od rana do wieczora, kiedy już wyruszył na stok, czy rekreacyjnie, przepijając co dwa, trzy zjazdy, ciepłą herbatą…

Mój samochód skończy w tym roku dwadzieścia jeden lat. Przypominam sobie, że dwadzieścia lat temu jechałem z przyjaciółmi z Krakowa do Kryspinowa. Kierowałem samochodem, który wtedy też miał dwadzieścia lat. A przed nami wlokła się szeroka jak szuflada, czarna karoseria eleganckiej (w tamtym czasie) i nieosiągalnej dla nas limuzyny. Dziwiliśmy się my młodzi, jak można jechać tak leniwie samochodem, który mógł mknąć szybciej niż dwieście kilometrów na godzinę. Dziś siadam za kierownicą właśnie tego modelu… Nieosiągalne stało się z czasem osiągalne. A czy ma jakieś znaczenie to, że zaledwie dwadzieścia lat później?

A może to dokładnie ten sam samochód! To byłoby niezwykłe…

Przemijanie. Kierowca swojego pierwszego auta pamięta, jak na karoserii zobaczył początki rdzy. (Może podobnie czuje przystojna kobieta, która zauważa u siebie pierwsze zmarszczki.) Rdza z czasem będzie coraz wyraźniejsza, coraz częściej będą też pojawiać się awarie, a właściciel będzie próbował ratować co się da, jak długo tylko będzie miało to sens. (Miesiąc temu odkręciłem dolne światła przeciwmgłowe, ratowanie ich nie miało sensu.)

Cicha radość. Cicha, bo się nią nie chwalę. Nie chwalę się, bo raczej nie ma komu. Bo kiedy próbowałem się nią chwalić, słuchacze patrzyli na mnie dziwnie. Radość polegająca na utrzymywaniu przy życiu czegoś, co inni dawno by już wyrzucili i kupili nowe. Nie chodzi o utrzymywanie rzeczy bezwartościowych, lecz takich, które ciągle mają swoją wartość i czar, mimo, że wyglądają na bezużyteczne, a według niektórych wręcz wstydliwe. Jak samochód Pana Samochodzika.

Sklepy z używanymi ubraniami. W naszym małym miasteczku, w centrum, są co najmniej cztery. Kiedy idę tam, bo potrzebuję nowych (starych) spodni to czuję, że naprawdę mogę wybierać wśród rzeczy, na które mnie stać. Może to wrażenie pozostało z dzieciństwa, gdy często słyszałem, że nie mamy pieniędzy. Nie wiem do końca jak było, ale tak zapamiętałem. A potem, kiedy zacząłem żyć z moją dziewczyną, nie mieliśmy pieniędzy, to fakt. Może wtedy właśnie jest najtrudniej iść do takiego sklepu.

Dziś nie mam podobnych kompleksów, uśmiecham się tylko, że ktoś mógłby mi zarzucić, że kupując używane, fajne spodnie za sześć złotych, nie przyczyniam się do wzrostu produktu krajowego brutto. Jakoś nie obchodzi mnie tak rozumiany patriotyzm. Próbuję też trzymać się z dala od wszystkich ideologii życia na fali, które próbują wycisnąć z nas maksimum pieniędzy. Jeśli nie muszę brać kredytu, by kupić nowszy samochód, to po co miałby to robić? Auto za czterdzieści tysięcy wcale nie musi być bardziej trwałe od tego za piętnaście.

W naszym świecie ciągle są nisze, takie małe schowki, w których można nieźle się odnaleźć. Najgorsze to płynąć z falą, to najmniej ciekawe i najdroższe, wbrew pozorom. Jeśli tylko uda się uwolnić od szeroko wciskanej nam ciemnoty – musisz to lub owo mieć, masz się tak a tak ubierać, trzeba być takim a takim.

Uśmiech nad przepaścią

Mam do zrobienia tyle rzeczy, że jedynym wyjściem, zwłaszcza o tej porze, jest o nich nie myśleć. Dziś zrobiłem sobie dzień lajtowy, czyli bez twórczej pracy. Rano mobilizowałem dzieci, żeby same sobie robiły śniadanie. Potem odstawiłem je do szkoły i złapałem panią nauczycielkę, z którą córka ma współpracować w sprawach artystycznych. Po rozmowie wiedziałem, że muszę jak najszybciej porozmawiać z córką, bo jej zeznania oraz zeznania pani bardzo się nie zgadzały.

Wróciłem do domu i zająłem się kończeniem spraw, które obiecałem znajomym. Potem wyskoczyłem odebrać syna ze szkoły, a że ostatnie dwie godziny zajęć spędzał na basenie, dołączyłem do niego. To jego ulubione chwile, spóźniłem się trochę i gdy wszedłem na halę, w czepku i kąpielówkach, był już tam z klasą. Błyskawicznie mnie zauważył i zaczął machać ręką.

Po basenie podeszliśmy pod szkołę, bo tam córka właśnie wróciła z konkursu wiedzy o przyrodzie. Gdy wróciliśmy do domu, zacząłem pakować się do pracy, ale zatrzymał mnie telefon jednego z przyjaciół, który domagał się poprawek przy obiecanej mu pracy. Poprawki zajęły trochę czasu, wiadomo.

Dość ciekawe jest urabianie współpracownika. Nazwałem to zbyt kolokwialnie, ale teraz nie mogę znaleźć innego słowa. No dobrze, wyraźmy to tak: dogadywanie się ze współpracownikiem, uzgadnianie oczekiwań i odnajdywanie drogi ich realizacji. Czasem daje się zauważyć, że początkowe duże wymagania można nieco zmiękczyć, zwłaszcza wtedy, kiedy po prostu brak środków na ich realizację. Spore oczekiwania muszą spotkać się z rzeczywistością, tak jest lepiej dla wszystkich. Najważniejsze to zachować spokój i dobry humor. Uśmiech nad przepaścią. Albo jak powiedział Winnetou, w powieści Karola Maya, do swojego białego brata (był nim albo Old Surehand albo Old Shatterhand), kiedy wyjmował mu kulę z rany, bez znieczulenia co oczywiste: „Skoro teraz mój biały brat nie ma grymasu na twarzy, to przy palu męczarni śmiałby się w głos”.

Jutro czeka mnie pisanie scenariusza, a w zasadzie scenopisu. Szczerze: boję się. Wcześniej będę przez godzinę ustawiał sprzęt do spektaklu, przy czym najbardziej wyczerpującą rzeczą jest bieganie z parteru na drugie piętro i z powrotem. Potem skopiuję z kamery pliki nagrane dzisiaj i zapuszczę maszynę do ich konwersji. Potem, przy odrobinie szczęścia, zacznę realizować dźwiękowo spektakl i w jego trakcie zostanie mi trochę spokoju, mam nadzieję, by skończyć ten scenopis.

Scenariusz pisze się kilka razy, ciągle od niego odchodząc i wracając. No bo jak pogodzić maksymalne zaangażowanie z utrzymaniem dystansu? Jak ogień z wodą. A ponieważ mam bardzo mało czasu, bo w poniedziałek raniutko ten scenariusz trzeba wyreżyserować, to sensowne wyjście zakłada tworzenie od ogółu do szczegółu. Zakładając, że wszystkich szczegółów się i tak nie ogarnie. Zresztą, co to znaczy, ogarnąć wszystkie szczegóły. Jakie wszystkie?

Odkąd zaczęło mi się udawać uśmiechać nad przepaścią, zacząłem to traktować jako pewną zabawę. Czuję, że może się ona przerodzić w hazard. Słowem, to może być uzależniające, tym bardziej, że polega to na postawie, że to, co mam zrobić, mnie osobiście nie dotyczy. To jest obok, albo dotyczy kogoś obok, a nie mnie. Ten ktoś obok to może być inny ja, taki wirtualny, albo wymyślony na potrzebę chwili. Ten ktoś może być niezniszczalny poprzez swoją zniszczalność, można na niego wylać kubeł pomyj, a on nic. Obrzucić go wyzwiskami, oskarżeniami, wyrzutami. On przeżyje. Albo umrze, jeśli ja tak zdecyduję, że tak warto, że to będzie pomocne.

Ten ktoś to jakby Wiesiek II. Będę pociągał za sznurki jego kończyn i ust, w razie potrzeby wskoczy w ogień. To bardzo użyteczne i wygodne, nawet więcej, bo niezbędne, czasem to jedyne wyjście żeby dokonać czegoś, o czym się nigdy nie myślało, że będzie się dokonywać.

Człowiek jest powodem niepokoju

W Rumunii, chodząc ulicami. Gdybym nie spotykał ludzi, byłbym spokojniejszy. Każdy człowiek powoduje jakieś emocje, a one nie dają spokoju. Gdyby ulice były puste, to jeszcze pozostawałyby ślady ludzkiej pracy, emocji i myślenia – czyli to wszystko, co można zobaczyć na ulicy w mieście. Żeby uzyskać całkowity spokój należało by zatem opuścić miasto i udać się w tereny, gdzie rzadko bywa człowiek… Jak na razie nie mogę sobie na to pozwolić.

 

Apteka o przedłużonym programie otwarcia 6-24

 

Kiosk sprzedaży biletów, utrzymywany zdaje się przez przedsiębiorstwo komunikacji, bo niczego innego się w nim nie sprzedaje. Widziałem próby wprowadzenia automatów, ale na razie stoją one zupełnie martwe, nawet bez etykiet.

Kiosk biletowy, Rumunia, Cluj-Napoca fot. Piotr Kubic

 

Więcej zdjęć oraz tekstów związanych z Rumunią na blogu fotograficznym.

Na rumuńskiej ulicy fot. Piotr Kubic

Drobna różnica, którą widać choćby na stacji benzynowej

Wjechaliśmy do Rumunii. Pierwsze, co trzeba zrobić, to zatankować. I pierwsze wrażenie, które powtarza się od kilku lat: złoty i lej mają prawie tę samą wartość – 1 PLN = 1,038 RON, a dziś rano kupowałem gaz w Polsce po 2,34 zł za litr, zaś wieczorem, w Rumunii – po 3,12 leja. Średnie zarobki w Rumunii stanowią około 35% średniej w Polsce.

To porównanie można rozciągać dalej – na ceny w sklepach spożywczych, komputerowych, hipermarketach. Ceny takie jak u nas albo trochę wyższe. Odwiedzając różne rodziny, wchodząc do ich domów, patrzę jak wyglądają, jak funkcjonują. W międzyczasie przypominają mi się słowa, które słyszałem np. przed ostatnimi wyborami samorządowymi u mnie w miasteczku – że nigdzie nie jest tak źle, jak w Polsce…

Różne są dni

Są takie dni, w których po prostu nie ma siły – pracować, kreować, odrabiać codzienną pańszczyznę, w których ledwo się żyje, bo ciało i mózg nie chcą się ruszać.

Są dni z wrażeniem, że nie trzeba w ogóle odpoczywać, bo wszystko idzie jak po sznurku, od zadania do zadania z sukcesem. Energia zdaje się niespożyta, a co kilkanaście minut przychodzi, nie wiadomo skąd, orzeźwienie. W takie dni trzeba się zmusić się do snu, bo katastrofa jest blisko.

Kierowca poeta

Kaszlał jak podstarzała kobieta, której już wszystko jedno, jak wygląda i jak się zachowuje. Zresztą był gruby i niski. Poza tym prawie nic nie mówił, tyle tylko, ile musiał, a i wtedy mruczał pod nosem, byle tylko dało się go zrozumieć. Siedział nieruchawo za kierownicą i patrzył przed siebie, jakby za nim nie było autobusu pełnego siedzących i stojących ludzi. Zresztą to stary autobus, bez najmniejszej ścianki działowej między kierowcą a fotelami pasażerów. Tym razem wóz był przeładowany, zresztą jak zwykle wieczorem, więc ludzie stali ściśnięci tuż przy kierowcy, a jeszcze paru zmieściło się przy drzwiach wejściowych, zaraz przy przedniej szybie. 

Żadnej dyskrecji, intymności, warunków do samotnego skupienia. Ale z drugiej strony – żadnego zaniepokojenia kierowcy, żadnego skrępowania. Nic, prawie obojętność. Jak księgowy, który wykonuje swoje codzienne obowiązki nie poświęcając im ani odrobinę więcej uwagi ponad to, co konieczne. A ponieważ pracuje w swoim fachu kilkadziesiąt lat, nie musi poświęcać uwagi prawie wcale. Jakby przesuwanie wzrokiem po kolumnach cyfr, przekładanie papierów, stawianie pieczątek i podpisów dokonywało się samo, a ustalony rytm pracy – od godziny do godziny, z przerwą na kanapkę i herbatę, był czymś tak znanym i oczywistym, jak niezmienne funkcjonowanie świata od jego stworzenia.

W tym momencie niewiele dzieli nas od stwierdzenia, że kierowca ten to minimalista i olewus. Do pasażerów, jak musi już coś powiedzieć, to burczy, poza tym kaszle prostacko, czyli niegrzecznie, zaś bezmyślnie gapiąc się na drogę marzy tylko, by zakończyć kurs i wyrwać się do domu albo do kolegów na piwo. Ale bardzo prawdopodobne, że popełnilibyśmy błąd. Bo zastanawiający okazuje się zestaw pewnych szczegółów, które nie każdemu dane jest zauważyć.

Bowiem zdarzyło się, że tuż przy drzwiach wyjściowych, przy przedniej szybkie, trzymając się wygiętej rurki dla pasażerów oraz wytartego uchwytu na desce rozdzielczej, zajął miejsce inny kierowca. Ha, zresztą nic dziwnego, dziś prawie każdy jest kierowcą, i w tym kraju więcej jest tych, którzy byli kierowcami i przestali nimi być z powodu jazdy po kieliszku, niż tych, którzy prawa jazdy nigdy nie mieli.

Ale kierowca kierowcy nie jest równy. Jeden jedzie i tyle, a drugi czyni z jazdy – koronkę. Ten, któremu tym razem przyszło być pasażerem, zauważył, że wóz jest prowadzony nadzwyczaj dyskretnie i łagodnie. Ba, kwestia nie polega na tym, że jedzie się po prostu wolno, jak to mówią kobiety – „ostrożnie”. Nie chodzi też o to, że wozem nie szarpie przy zmianie biegów czy hamowaniu. Ten poziom jazdy pozostawiamy daleko poza naszymi rozważaniami.

Chodzi o styl, w którym kierowca wchodzi w dialog z maszyną, ale również drogą wijącą się przed wozem. Kiedy każdy zakręt, podejście do przystanku, każda zmiana biegów staje się, używając terminologii literackiej czy muzycznej, frazą samą w sobie, ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Frazy mają swój rytm, tworzą akapity, rozwijające się, biegnące i zamykające. Podejmowane na nowo wątki to nie powtarzanie tego samego schematu, ale każdy z nich jest czymś nowym, bo literat, poeta, kompozytor, czy w tym przypadku kierowca, za każdym razem bawią się podporządkowaną sobie materią.

Znając maszynę, moc jej silnika, ugięcie opon na zakrętach, skuteczność hamulców, znając drogę tak, jak kierowca busa, który dziennie przemierza ją kilka razy, można dokładnie przewidzieć, na ile rozpędzić tę kupę żelastwa wraz z pasażerami, aby mocy starczyło na każdym z pagórków, kiedy zacząć hamować przed zakrętem, na ile ściągnąć kierownicę i kiedy zmienić bieg, by silnik nucił w spokojnym andante. Tę poezję da się zauważyć, a wtedy pojawia się to, o co w sztuce chodzi. Wpierw – poczucie zaskoczenia, odkrycia, potem – zrozumienia i sympatii.