Pierwszy dzień w szkole

Szkolny korytarz, kolejne drzwi szkolnych klas, w końcu te, o które nam chodzi. Dzieci i rodzice w środku, mały zamęt, tumult. Jeszcze dziesięć minut do pierwszego dzwonka.

„Pani jeszcze nie ma”, pada skądś zdanie. W takim to nie pani, to jakaś mama układa szybkimi ruchami książki na wysokich półkach, z tyłu klasy. Inna mama tłumaczy coś małemu chłopcu, jeszcze inne mamy zajmują się działaniami, które z pewnością są ważne i potrzebne. A robią to z przejęciem na twarzach, które kontrastuje ze spokojem, obojętnością, a nawet lekkim zdezorientowaniem na twarzach nielicznych ojców.

Tak, skoro to pierwszy dzień w ławce szkolnej, choćby nawet była to zerówka, to wszystko, co trzeba, należy zrobić tak, jak należy. Kluczyk do szatni? Pudełko na zeszyty i książki? Miejsce na półce podpisane imieniem mojego syna? Z kim będzie siedzieć? Gdzie trzymać tornister? Obuwie zmianowe? Tak myślą mamy, prędko, energicznie. A ojcowie: spoko, prędzej czy później wszystko się wyjaśni.

Ciekawe, że to pobudzenie z jednej strony, a zobojętnienie z drugiej, to jak różne, skrajne objawy tego samego podenerwowania. Bo nie jest ono dziwne, bo jak go uniknąć, w końcu to jednak pierwszy dzień w szkole, nawet, jeśli to zerówka.

Szatnia szkolna fot. Piotr Kubic

Nie przestaje

Z cyku „Bajki na dobranoc”

Popatrzcie na niego. Próbuje stworzyć coś. Nie zdradzajmy dziedziny jego prób. Zresztą to nieważne. On może tego nie wiedzieć, ale my wiemy, a przynajmniej niektórzy z nas wiedzą, że dziedzina tworzenia nie jest ważna wobec tego, co chcemy tu zaznaczyć. Tak więc niech ci, którzy nie wiedzą, zaufają tym, którzy wiedzą, albo po prostu zaufajmy sobie nawzajem: to nie jest ważne, co próbuje stworzyć nasz bohater. Czy jest to interpretacja wiersza, czy krótki utwór epicki lub liryczny, czy próbuje zagrać na fortepianie „Dla Elizy”, ale mu się jeszcze nie udaje.

Najpierw, zanim zaczął próbować, błysnęła mu myśl, krótka chwila, w której zamarzył, a nawet wydawało mu się realne, może nawet uwierzył, że mógłby tworzyć całkiem dobrze. Nie zastanawiając się długo i żyjąc ową myślą, spróbował. Przez godzinę, może dwie poddawał się owej fali, niosła go, więc tworzył. Nawet zachwycił się tym, co powstało, a nawet sądził, że może być to początek… że na pewno jest to początek całkiem niezłego dzieła. Wiara i nadzieja trwały dwie godziny.

Gdy wstał, przeszedł kilka kroków po mieszkaniu, wyglądnął za okno, wrócił i spojrzał, dzieło zaczęło tracić sens. Czym prędzej łapał drobne nici, które jak pajęczyna rozpływały mu się między palcami, wreszcie pozostał jak na placu, na którym rozsypane cegły pozostawił w przypadkowych miejscach roztargniony murarz.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Co stało się dalej – moglibyśmy opisywać, lecz znów zaufajmy tym, który doskonale wiedzą, co się dzieje w takich przypadkach i twierdzą, bez wątpienia, że nie ma czego opisywać.

A teraz puenta. Następnego dnia nasz bohater zaczął wszystko od początku, a nie myślmy sobie, że skończyło się inaczej. Tak i trzeciego dnia i czwartego, a również piątego i tak dalej, i moglibyśmy zacząć podejrzewać go o co najmniej lekkie upośledzenie, nerwicę natręctw, uzależnienie, manię, jak i całą gamę opisanych (i jeszcze nie opisanych) w literaturze medycznej zachowań, pochodzących z pogranicza albo wręcz sięgających daleko poza granicę tego, co powszechnie uważa się za stan zdrowia psychicznego.

Skoro już wszczęliśmy owe niecne podejrzenia, niech będzie nam wolno jeszcze nadmienić, trzymając się terminologii budowlanej, że po kilku tygodniach stanęła wreszcie pierwsze cegła na cegle. Nieważne, że uporczywy twórca wielokrotnie je przestawiał, przymierzał, rozdzielał i łączył na nowo. Ważne, że po miesiącach chronicznych działań powstało coś, jak kawałek ściany z narożnikiem i początkiem otworu na okno.

Tak będzie z każdym, kto próbuje i nie przestaje.

Gdy we własnym dziecku odkrywa się żywioł…

Wieczorami, porankami, ojciec gra na pianinie a córka śpiewa. Z biegiem czasu ojciec zdaje sobie sprawę, że obcuje z żywiołem. Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że jest to jego własna córka, więc całkiem możliwe, że wrażenie żywiołu jest przesadzone. Albo nad wyraz wzmocnione przez więzy pokrewieństwa. Mówiąc prościej – większość ojców czuje, że ich dzieci mają w sobie coś szczególnego, to normalne.


fot. Dariusz Siwek

Biorąc więc poprawkę na ten typowy rodzicielski odruch przyjmijmy zarazem, że jakiś żywioł tkwi jednak w córce. Ojciec jest tego świadomy, lecz jednocześnie pojawia się w nim wspomnienie jego własnego dzieciństwa. Bo dopiero po latach okazało się, że jego własny żywioł nie był niczyim wymysłem ani przesadą. Że gdyby znalazł się ktoś, kto potrafiłby z tym żywiołem się uporać, ojciec robiłby coś innego, niż dziś robi. Nie tyle, że żałuje swojego życia, ale myśli czasem, że jest jak wyścigowy samochód, w którym nikt nigdy nie nacisnął gazu do końca.

Ojca dopada więc lekkie przerażenie, bo wie, że powinien raczej zrobić z jego córką to, czego nie potrafił (bo nie miał szansy potrafić) zrobić jego ojciec z nim. Jego ojciec nie miał pojęcia, jak to się robi, co trzeba robić. Ale syn (a obecny ojciec córki) już to wie, więc tym gorzej dla niego.

Napiszmy jeszcze pokrótce, na czym polega ów nieokiełznany jeszcze żywioł. Otóż na tym, że ktoś, kto go posiada, zdradza nadzwyczaj wyraźnie jego istnienie, ale robi to mimochodem, zupełnie sobie z tego nie zdając sprawy. Nie jest jego świadomy i to jest piękne, ale dramatyczne zarazem. Bo oto powstaje pytanie – co dalej? Właśnie takie pytanie zadaje sobie ojciec.

Bo żywioł prędzej czy później da znać o sobie. Żywiołu nie można powstrzymać, żywioł trawi, wzbiera, wreszcie pochłaniaja to, co stanie mu na drodze. Jedyne wyjście wobec żywiołu, to dać mu ujście. A ku temu prowadzi daleka droga…

Droga do ukierunkowania żywiołu jest dluga. Wcale nie jest tak, że ktoś posiadający w sobie żywioł, musi koniecznie zdać sobie z tego sprawę. Wiele lat mija, a ktoś inny – rodzic, opiekun, nauczyciel – żmudnie i z samozaparciem walczy w kwestii żywiołu. Słyszano plotkę, że ojciec Adama Makowicza zamykał go, jako młodego chłopaka, na klucz, żeby ćwiczył na pianinie. Lata mijają, a liczy się kształtowanie odruchów, nawyków dnia codziennego, codziennej pracy według konsekwentnego programu. Jeśli ich nie będzie, żywioł pozostanie nieokiełznany. Nie tak mało można spotkać marzycieli, którzy kończą życie i ciągle tylko marzą o tym, że mogliby robić to, o czym marzą. I nic więcej.

Ojciec, słuchając jak serce córki przeciska się w śpiewie przez jej gardło i usta, i wychodzi na zewnątrz w postaci modulacji głosu, w crescendo, staccato, w szepcie i matowym przydźwięku cichych głosek, ten ojciec zdaje sobie choć trochę sprawę z tego, co słyszy, w przeciwieństwie do  małej dziewczynki. I ten ojciec wie, że coś powinien z tym zrobić, i że nie jest to praca na pięć minut, na tydzień, na miesiąc, ale na lata. I gdybyśmy byli pospieszni, prymitywni i prostaccy, to patrząc na biednego ojca pomyślelibyśmy, że to zadanie go przeraża. Ale ponieważ tacy nie jesteśmy, przeczuwamy, że ojciec, który sam był dzieckiem, i dalej nim pozostał, choć już nim nie jest, myśli intensywnie, i na pewno coś wymyśli – żeby pokonać swoje przerażenie.

Poradnia M

Ojciec został sam w domu.
Nie sam, tylko z dwójką dzieci.
Nie z dwójką dzieci, ale z trójką. To trzecie dziecko on sam wymyślił.

„Wymyślił” – to może być różnie zrozumiane, zaznaczmy więc wyraźnie, że ojciec zaproponował swoim dzieciom, by zajrzały do sąsiadów, bo, zdaje się, przyjechała tam na wakacje dziewczynka. Dziewczynka jest w wieku jego własnych dzieci, więc mogłaby stanowić atrakcję na tyle silną, że konkurowałaby z filmem (bajką), którego dzieci zaczęły się domagać już przed śniadaniem. W ten sposób świadomy swojej misji ojciec próbuje odwrócić zainteresowanie od mediów, skierować na żywego człowieka, co z pewnością dzieciom się przyda w ich przyszłym życiu. 

Co więcej, dziewczynka ta nie jest po prostu wakacyjną sąsiadką lecz kuzynką. Jej siostra ma dopiero siedem miesięcy, co nie jest bez znaczenia. Matka siedmiomiesięcznego dziecka z pewnością będzie wdzięczna i trochę odetchnie, mając pod opieką jedno, a nie dwoje dzieci. W ten sposób ojciec przyczyni się do wzbudzenia pozytywnych emocji, a tym samym zacieśniania relacji z bliższą i dalszą rodziną. Bliższą – ponieważ jego własne dzieci też będą mu wdzięczne za ten pomysł.

Ojciec może być też wdzięczny sam sobie, bo trójka dzieci zajmie się sobą o wiele lepiej, niż dwójka. Musi tylko dać im coś na śniadanie, co udało się już z sukcesem, oraz pilnować, aby dzieci bałaganiły w jednym pokoju, nie w kuchni, przedpokoju, łazience, ubikacji i innych miejscach, do których z łatwością mogłyby dotrzeć.

Mając chwilę spokoju ojciec zajmie się domowymi porządkami, które zleciła mu (w zasadzie – poprosiła) wychodząca do pracy matka (jego żona), a które szczęśliwie mogą mu przypaść z tego względu, że to właśnie on ma teraz urlop.

Podczas ogarniania i opanowywania sytuacji zadzwonił telefon stacjonarny. Ponieważ jest właśnie środek tygodnia, w dodatku środek dnia, ojciec telefonu nie odbiera, bo wie, że wszyscy, którzy chcieliby coś od niego, zawsze dzwonią na komórkę. Jest po prostu pewien, że dzwoni ktoś z propozycją jakiegoś nowego sposobu leczenia, prezentacji świetnych garnków, koców, odkurzaczy i tym podobnych atrakcji, którym on nie będzie zainteresowany. A jednak, przechodząc między kuchnią a łazienką pełną brudnych ubrań, sięgnął po słuchawkę i powiedział:

– Piotr K…., słucham.
– …… eeee…. Czy to Poradnia K?

„Nie, to Poradnia M” – przemknęła mu odpowiedź, ale tylko w myśli. I odkładając słuchawkę pomyślał, że gdyby jej nie odebrał, to biedna kobieta próbowałaby jeszcze wiele razy, z nadzieją, lecz niestety, ma się rozumieć, bezskutecznie. „Jakie to proste” pomyślał „odbierając telefon można zrobić jeszcze jeden dobry uczynek”.

O człowieku, który polubił niemożliwe

Z cyklu „Bajki na dobranoc”

Był sobie raz człowiek, który nie lubił spać. Myślał sobie: cóż to za atrakcja – sen. Nic ciekawego. To najnudniejsza rzecz na świecie. No chyba, że coś się przyśni, na przykład jakaś pogoń, albo wyprawa w góry. Ale przed snem nigdy nie wiadomo, czy będzie jakiś sen. Żeby była gwarancja, że np. co drugą noc jest sen, przynajmniej co trzecią. Ale gwarancji nie ma. Tak więc spać – to bez sensu.

Podobnie myślał ten człowiek o myciu. Nic nie widział w myciu ciekawego, a było jeszcze gorsze od spania. Bo kiedy człowiek śpi, to przynajmniej nie wie, że się nudzi. Ale myjąc się, przez cały czas jest świadomy tego, że się myje, a to zmienia mycie w podwójną męczarnię.

Jeszcze gorzej było z ubieraniem. Odkąd rodzice przestali rankiem przygotowywać mu ubranie, musiał to robić sam. I o ile podczas mycia nie musiał o myciu szczególnie myśleć, bo ręce same robiły, co trzeba, to kompletując sobie ubranie, niestety, musiał choć chwilę się zastanowić. O choćby wyglądnąć za okno i zanotować, jaka jest pogoda.

To wydawało mu się absurdem. Wyglądać za okno po to, żeby skompletować ubranie? Głupota kompletna, właśnie. Za okno się wygląda, by podziwiać obłoki. I nieraz się zdarzało, że człowiek ten zatrzymywał się przy oknie, patrzył w górę, a minuty upływały, aż spóźniał się do pracy z tego powodu.

Człowiek ten mógłby żyć tak i żyć, przez całe życie, bo przecież każdy może lubić to, co chce i każdy może mieć swoje poglądy. Gdyby nie drobne trudności, które zaczęły się pojawiać, a potem wcale nie znikały, tylko były coraz większe. Na przykład oczy stawały mu się coraz bardziej czerwone, tak czerwone, że nie tylko sąsiedzi i pani z kiosku naprzeciwko, ale nawet dobrzy znajomi przestali go poznawać. Poza tym człowiek zaczął zapominać o różnych sprawach, zapomniał na przykład kiedyś, gdzie mieszka i jak może dojechać do swojego domu.

Człowiek poczuł też kiedyś, jak coś go swędzi na plecach. Nie zdziwił się bardzo, bo każdego coś czasem swędzi. Ale nawet kiedy się podrapał, nie przestało swędzić. A potem swędziły go nie tylko plecy, ale ręce, nogi i inne części ciała tak, że nie mógł myśleć o niczym innym, jak o tym swędzeniu.

Nie mówiąc już, że kiedyś przyszedł do pracy w kożuchu, mimo, że był środek lata; i rozchorował się z przegrzania i musiał leżeć w łóżku, z czego jego kierownik był bardzo niezadowolony.

Chcąc nie chcąc człowiek musiał coś w swoim życiu zmienić, ale nie wiedział jak, w każdym razie zrozumiał, że tak dalej być nie może. Na samą myśl, że miałby zacząć robić coś, o czym myślał, że jest bez sensu, odechciewało mu się żyć; i sądził już, że lepiej nie żyć, niż przekonać się do spania, mycia i ubierania. Lecz żyć rzeczywiście było mu coraz trudniej, z powodu swędzenia i kłopotów z pamięcią, i czasem czuł, że niedaleko jest od śmierci, a wtedy sam nie wiedział, czy chce umierać, czy jednak żyć.

W końcu jego znajomy poradził mu, żeby polubił łóżko, łazienkę oraz szafę z ubraniami. Znajomy powiedział to ot tak sobie, bo gdyby był świadomy, jaką nienawiścią darzy człowiek te miejsca, nigdy nie odważyłby się wypowiedzieć tak nierozważnej, w tym kontekście, rady. Zresztą nie był to bardzo bliski znajomy, dlatego nasz bohater powstrzymał się od wybuchu wściekłości, na szczęście.

Nie mając wielkiego wyboru jak umierać, albo polubić łóżko, człowiek spróbował polubić. „To bez sensu” powtarzał sobie, ale próbował. W końcu wydawało mu się, że coś pozytywnego czuje, leżąc w pościeli. Nawet dało się wytrzymać. Sam nie wiedział kiedy, usnął, a kiedy się obudził, jego pamięć odżyła na tyle, że znalazł zgubiony przed kilkoma dniami ulubiony tablet. „O, jest poprawa”, pomyślał.

W łazience postawił radio i kiedy się golił lub brał prysznic, mógł słuchać zapowiedzi nowych wystaw i koncertów, a już nuda przestała mu doskwierać. Zaś kiedy szedł ulicą ubrany w dobrane do pogody ubranie, to widział, że ludzie już nie odwracają się od niego, nie uśmiechają dziwnie, a ci, którzy przedtem pukali się w czoło, teraz już się nie pukają.

Wydało mu się to dziwne i nawet niemożliwe, że coś się zmieniło, chyba na lepsze, a on sam nie jest wściekły i nawet specjalnie zdenerwowany. Bo wieczorem, zbliżając się do łóżka, nie czuje wstrętu, poranna toaleta nie jest pasmem udręki, a dobieranie garderoby stało się nawet ciekawe. „Nie, to chyba nie jestem ja” mówił ten człowiek o sobie, ale patrzył na siebie w lustrze i wyglądało na to, że to jednak on, ten sam.

Niemniej ucieszył się jego kierownik. Był tak zadowolony, że pozwolił człowiekowi zainstalować małą leżankę w pracy, aby człowiek mógł się zdrzemnąć; oczywiście od czasu do czasu, co kiedyś było nie do pomyślenia. Tak więc można polubić to, co wydaje się do polubienia niemożliwe, lecz udaje się wtedy, kiedy polubienie jest jedynym wyjściem, oprócz śmierci, oczywiście.

Las. fot. Piotr Kubic

Życie bez dziecka

– Czy życie z dzieckiem jest inne, niż życie bez dziecka?
– A czy życie z dwójką dzieci jest inne, niż z jednym?

Mieszkanie wypełnia atmosfera ciszy. Wieczorem nie było kłótni „kto pierwszy do łazienki”, nie było sprzeczek w dziecięcym pokoju. Nikt nie gonił nikogo przez przedpokój. Ojciec nie musiał opanowywać nerwów, mógł odpocząć po dniu pracy. Matka zajęła się tym, czym rzadko się zajmowała, choć zawsze chciała.

Stołu w kuchni nikt nie spieszy się sprzątać. Naczynia czekają w kolejce na zmycie. Wieczorem nie czyta się do snu, a w nocy nie przykrywa małych śpiących. Rano nie trzeba przygotowywać ubrań.

Brak bezustannych pytań, na które należało szybko odnajdywać odpowiedzi. Nie ma tego oporu, sprzeciwu, którego ciągle dostarczają dzieci, z którym każdy rodzic przyzwyczaja się żyć i jakoś sobie radzić. Nie trzeba nikogo przekonywać, przełamywać jego niechęci, ani tłumaczyć spraw oczywistych.

Dzieci, choć mają dopiero dziewięć i sześć lat, wyjechały na tydzień z domu. Ustalony od kilku lat harmonogram dnia, wypracowane mechanizmy, pożyteczne przyzwyczajenia, nawet odruchy, pracowicie wyuczone po to, by codziennie funkcjonować, przestały być potrzebne. Teraz trafiają w pustkę, jak ten półprzytomny, nocny spacer do dziecięcych łóżek, by przykryć malców i przymknąć okno.

Tort, urodziny dzieci, fot. Piotr Kubic

Dzieci nocą

Podchodzę do łóżka mojego syna, gładzę go po głowie, miękkich, krótkich włosach. On się odwraca do mnie, otwiera oczy, choć sam o tym nie wie, i zaczyna mi tłumaczyć, jak się przelewa woda. Nie widzi mnie i nie będzie pamiętał. Gdy kładzie się z powrotem wiem, że jego mózg układa sobie właśnie to, co przeżył podczas dnia. Gdzieś tam porządkuje dramatyczne wspomnienie, gdy wyjmowaliśmy mu z dłoni dwie drzazgi. Czy zapamięta ulgę, jaka po tym nastąpiła?

W snach wielokrotnie do mnie strzelano, spadałem z wysokich skał, ulegałem nagłym i strasznym nieszczęściom, i choć zawsze wiedziałem, że za chwilę nastąpią, to nigdy nie mogłem ich uniknąć. Jednak z biegiem lat zauważyłem, że te rozstrzelania i upadki nigdy nie kończyły się moją całkowitą śmiercią. Nauczyłem się, że trzeba jakoś przeżyć ból kuli rozdzierającej pierś, a potem jest już dobrze. Ciekawe, czy to dlatego, że gdy byłem dzieckiem, ktoś przychodził do mojego łóżka w nocy i gładził mnie po głowie…

Dziecięca fascynacja

…nie musi być tylko dziecięca. Mogłaby zostać i na dłużej. Niektórym się udaje ją zatrzymać. Nawet kosztem narażania się na werdykt niedojrzałości, szczególnie, gdy niesłuszny.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Sara i Beniamin w Centrum Nauki Kopernik, Warszawa.

Czwórka dzieci

Dzieci, cała czwórka, oddychają miarowo, nieprzytomne, na dwupoziomowym łóżku. Do naszej pary dołączyła druga para (tak na weekend tylko), mniej więcej w tym samym wieku, co nasza. Mamy dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wszyscy mieszczą się w wieku od sześciu do dziewięciu lat. 

Z dziewczynkami łatwiej się dogadać, chłopcy zaś nakręcają się nawzajem w szaleństwach, i to właśnie wtedy, kiedy ktoś dorosły chce im coś zakomunikować. Musieliśmy więc zacząć od opanowania towarzystwa. Zwłaszcza, że teren zabaw zaczął wychodzić poza pokój dzieci, w krótkim czasie objął kuchnię, drugi pokój oraz małą sypialnię rodziców. „Teren zabaw” łatwo poznać po tym, że nie da się przez niego przedrzeć, nie depcząc jakiejś zabawki, oraz żadna z rzeczy, które zwykle mają tam miejsce, nie jest na swoim miejscu. W zabawie biorą udział nawet zasłony i firanki, przewieszone i splątane w sposób, którego żaden dorosły nie byłby w stanie wymyślić ani wykonać.

Czwórka dzieci, w podobnym wieku, to nie to samo, co dwie pary. Prosta matematyka tu zawodzi, bo 2 + 2 nie równa się 4. Mam wrażenie, że to co najmniej 6, a może i 8. To chyba kwestia granicy, powyżej której nie da się traktować każdego oddzielnie, trzeba zastosować zasady kierowania tłumem.

Wprowadziliśmy chwile ciszy, w czasie których ustalamy, co chcemy i będziemy robić, w jakiej kolejności. Należało wymyślić metoda pacyfikowania tych, którzy w danym momencie są najbardziej niesubordynowani, dla dobra nas wszystkich. Inaczej – nie wyszlibyśmy nigdy na żaden spacer, nie zjedli obiadu, nawet nie oglądnęli bajki, bo każdy chciałby w danym momencie robić coś innego.

Wspominam czasem ten moment, w którym zdałem sobie sprawę, że czwórka dzieci to zupełnie nowa jakość i nowe wyzwanie. To było jak olśnienie, któremu, niestety, należało sprostać. I jak często w takich przypadkach – czuję, że tego nie da się sobie wyobrazić, dopóki sama sytuacja nie zaglądnie w oczy.