Przetoczyła się burza. Taka, jak poprzednie, tak się zdawało. Ale po niej świat zmienił kolory. Najpierw myślałem, że to coś z oczami. Podobnie jak kiedy byłem na basenie i długo nurkowałem w chlorowanej wodzie. Widziałem potem kolorowe otoczki, gdzie nie spojrzałem, wokół jasnych lamp pod sufitem. Zawsze potem otoczki znikały za jakiś czas. Ale po tej burzy kolory nie chciały powrócić do poprzednich. Zacząłem się zastanawiać, czy to dobrze. Zresztą, sami zobaczcie, może tak jest ciekawiej…
Potęga przypadku
Ludzie dążą do uporządkowania rzeczywistości, tego chyba nie trzeba udowadniać. Znam jednak człowieka, który nie tak rzadko ma tego porządku dosyć.
– Ludzki porządek zwykle jest łatwy do przewidzenia – mówi ów jegomość – czyli jest nudny. Szukam czegoś, co zawiera w sobie nieskończoność. Paradoksalnie – aby zachować, zawrzeć nieskończoność, by nie zatrzeć jej delikatnego śladu, posmaku, trzeba pozwolić na choć odrobinę przypadku.
Słysząc te słowa pomyślałem, że przypadek i tak nie jest czystą loterią. Bo odkąd odkryto, że chaos rządzi się swoimi prawami, mit o przypadku upadł ostatecznie. Ale nie powiedziałem tego na głos, żeby nie wdawać się w dyskusję, w której nie czułem się pewnie. On kontynuował:
– Nie próbuj wszystkiego do końca określić – zwrócił się do mnie, patrząc mi w oczy.
Siedziałem akurat przy komputerze i przeglądałem zdjęcia, zrobione dziś na przejażdżce rowerem. Zaglądnął mi w monitor i zaczął się przyglądać jednemu. Było nieszczególne, z trawami, zdjęcie zrobiłem od niechcenia, nie kadrując specjalnie, tak jakoś samo wyszło. Obok niego było zdjęcie zachodu słońca (które zrobiło na fejsie karierę), jednak nie wzbudziło zainteresowania mojego, nieco natrętnego gościa. On wpatrywał się w ułożone bez większego sensu trawy, na tyle tylko ułożone, że po prostu rosły razem. Poczułem się niezręcznie, ale co miałem robić… Poszedłem do kuchni, zostawiając go przed monitorem, zaparzyłem herbaty. Gdy wróciłem z parującym kubkiem, on obrócił się do mnie, znów popatrzył mi w oczy, tym razem nic nie mówiąc.
Portret
Potrzebny
Na przystanek idzie się wzdłuż długiego parkingu. Ciągnie się on równolegle do cmentarnego muru, który jednak od ulicy dzieli wysoka i szeroka skarpa, ze szpalerem wysokich, niemłodych drzew. Mur i długi parking mają coś ze sobą wspólnego. Może to, że i jedno i drugie jest po prostu długie i monotonne. Przestrzeń ta zaczyna się i kończy tym samym – wejściem na cmentarz. Górne wejście jest jednak o wiele wyżej niż dolne, dlatego prowadzą do niego schody, dwie sekcje, przedzielone pośrodku platformą. Przy dolnym wejściu schody nie były potrzebne, dlatego dolną bramą mogą wjeżdżać na teren cmentarza samochody.
Ulica też nie jest szczególna, właśnie ten jej odcinek. To przykład, że niektóre miejsca istnieją tylko po to, by być łącznikiem między czymś a czymś. Zaś same w sobie – zdają się być niczym. Na tym odcinku nie ma nawet kosza na śmieci. Ten odcinek nie istnieje, ponieważ nawet na piechotę przemierza się go myśląc o czymś zupełnie z nim niezwiązanym, na przykład snując plany na przyszłość, albo dokonując podsumowań tego, co już było. W wyobraźni i myślach przechodnie przenoszą się w inne rejony, i nawet można by być wdzięcznym, że na ich drodze jest taka przestrzeń, która nie narzuca się niczym, niczego nie wymaga. Taka przestrzeń zdarza się coraz rzadziej.
W połowie parkingu stoi samochód. Gdyby był jedynym, zwracałby na siebie uwagę, a przestrzeń przestałaby być bezimienna. Ale tak nie jest. Inne samochody zatrzymują się tutaj nie tylko wtedy, gdy dowożą uczestników ostatniej posługi. Te zresztą zdarzają się tu nie tak często. Samochodów jest więcej, ponieważ przy dolnym wejściu na cmentarz ustawiono przystanek autobusowy. Cmentarz jest punktem przesiadkowym, nie mówimy teraz o tym ostatecznym, gdy już ani samochód ani autobus nie jest potrzebny. Na przystanku wsiadają ci, którzy jadą do pracy, do oddalonego o czterdzieści kilometrów miasta.
Samochód, który stoi w połowie parkingu, nie zwraca szczególnej uwagi. Na prowincji czymś zwykłym i powszednim jest zakurzona karoseria, na której nieregularnym wzorem odkładają się przyrdzewiałe plamy. Nawet, gdy w szparach nadwozia i na wycieraczkach odłożyły się już zeszłoroczne liście, które łaskawym zrządzeniem losu przetrwały ostatnią, niezbyt ciężką zimę. Tak tutaj jest, upływ czasu łatwiej mierzyć, gdyż rzadziej przeciwstawia mu się człowiek, próbując zacierać jego ślady. Zeszłoroczne liście czy rdza to dowód, że doświadczyliśmy przeszłości, a tym samym – potwierdzenie naszego istnienia.
Na prowincji istniejemy w o wiele bardziej namacalny sposób. Łatwiej osiągnąć i utrzymać przeświadczenie o sensie, napływające skądś, spokojnie i bez wątpienia. A skąd? To może należałoby sprawdzić… a może nie jest to takie konieczne.
bez planu, błogosławiony
Teksty na zamówienie. Teksty w konkretnym celu. Teksty utrzymujące pewien poziom. Teksty nie gorsze, ale coraz lepsze. Rozwój, dbałość, plan, struktura, forma, treść. Tak nie można na dłuższą metę, tak nie można zawsze.
Po powrocie do domu wreszcie nie zostaje nic do zrobienia. Nic konkretnego. Wtedy, wreszcie, można wyruszyć w podróż, choć, według zdrowego rozsądku, nie należałoby nigdzie wyruszać, lecz spać. Ale jak spać, kiedy właśnie teraz, dopiero teraz, można by wyruszyć.
Weary with toil, I haste me to my bed,
The dear repose for limbs with travel tired;
But then begins a journey in my head…
Shakespeare, Sonnet 27
Strudzony drogą, wierzę, że odnowię
Siły, gdyż łoże do spoczynku wzywa;
Lecz rozpoczyna się podróż w mej głowie…
tłum. Maciej Słomczyński
Za oknem, gdyby skręcić w prawo, dochodzi się do wysokich iglaków. Prawie trzydzieści lat temu posadził je ojciec z wujkiem. Potem – przerosły nas wszystkich. Słyszę je teraz, strugi wiatru grają na igłach frazy, lekko śpieszne andantino. Zebrałbym się i wyszedł na zewnątrz, i potem – zaraz w prawo.
– Ale jakbyś wyszedł – zapytałby sąsiad – okno i balkon masz na pierwszym piętrze!
– Drogi sąsiedzie – nie zwlekałbym z odpowiedzią – ja myślą wychodzę, po cienkich szczebelkach wiatru, on mnie niesie, pewnie; i od razu skręcam w prawo, pod iglaki.
– No dobrze już, dobrze, późna pora – sąsiad odpowie – nie spierajmy się, wychodź zatem, myślą ci nie zaszkodzi, skoro do wiatru masz skłonność. Iglaki grają, i ja słyszę.
I tak stanęliśmy, ja w strugach wiatru, sąsiad wychylił wzrok zza ganku, potem schował się znowu i tak został, ja poszedłem na wprost. Pomachały mi drobne gałązki i ciemnozielone igły, zostawiłem je z tyłu. Wrócę tu przed świtem, zanim wiatr ucichnie, by po jego ostatnich powiewach wspiąć się na balkon i położyć, uspokojony.
Droga i niebo, i co się wydaje
Z poziomu drogi wydaje się, że drzewa, ciągnące się wzdłuż niej, przecinają niebo na dwie części. Tak wydaje się z poziomu drogi. To oczywiście złudzenie, a wiedzą o tym ci, którym choć przez chwilę dane było spojrzeć na drogę od strony nieba. Jest ona wtedy nawet nie niteczką. Jest niczym, lecz dokładniej byłoby powiedzieć – nie ma jej. Bo nawet stwierdzenie, że jest niczym, zawiera w sobie jakieś istnienie, a przecież taka szeroka droga, jak ta krajowa nr 7, od strony nieba, jeśli tylko wznieść się trochę wyżej, przestaje istnieć.
Kierowcy, siedzącemu za kierownicą samochodu, który jest jeszcze mniejszy niż sama droga, wydaje się jednak, że on sam, albo co najmniej – jego samochód – jest najważniejszy, no może – szczególny. Czy to przez markę, czy cenę, za jaki został kupiony, albo, w ostateczności – z powodu nieprzeciętnych umiejętności, jakie przypisuje sobie kierowca. To nic dziwnego, że na niskim poziomie coś wydaje się czymś, podczas gdy po wzniesieniu się wyżej, to coś nie ma większego znaczenia, o ile w ogóle istnieje.
Tak więc kierowcy, który przypisuje sobie nieprzeciętność, jadącemu po jednej z kilkudziesięciu dróg krajowych, które, po wzniesieniu się choć trochę ponad poziom kraju przestają się liczyć, a nawet istnieć, tak więc kierowcy wydaje się, że drzewa wzdłuż drogi przecinają niebo na dwie części. Ale właśnie dziś, niecodziennym zrządzeniem losu, niebo rzeczywiście wygląda zupełnie inaczej po lewej i po prawej stronie szpaleru drzew. Nad drogą, drzewami, samochodami, nad południową częścią kraju, przechodzi zmiana pogody, front chmur, a szosa, na kilkanaście minut, może pół godziny, stanęła im w poprzek. To oczywiście też złudzenie, bo powiedzieliśmy, że niebo nic sobie nie robi z szosy, nawet nie podejrzewa, że ona istnieje.
O szesnastej trzydzieści siedem, na wschodzie, szarawa magma gubiła w swoim wnętrzu linię horyzontu. Na zachodzie niebo o silnym niebieskim kolorze stało się tłem dla pochylonych nisko, białych, skłębionych stratocumulusów. Pomiędzy zachodem a wschodem niebieski bladł stopniowo, stając się szarawą nicością, która dalej traciła nawet swoją nicość, stając się na wschodzie czymś nieokreślonym. Stając się niczym, albo raczej – przestając być czymkolwiek. Gdyby nie wiedzieć, że kryją się tam domostwa wśród pól, można by pomyśleć, że świat tam zanika, w zszarzałej monotonii.
Rolnik, w domostwie na skraju posuwającej się szarości, nawet nie wychodzi z domu, by sprawdzić pogodę. Odszukuje prognozę w internecie, albo słucha wiadomości w telewizji. Tak się stało, że ignorujemy niebo, a ono, w takim razie, ignoruje nas. I tylko wspomnienia z dzieciństwa próbują się przebić z zaszłej pamięci. Kiedy nie było tylu spraw, w gruncie rzeczy głupich i zbędnych, a niebo było bliższe ludziom, i częściej na nie spoglądali, może czuli, że było o wiele bliżej.
Stok porastają gęste trawy
Stok porastają gęste trawy. Tak naprawdę – nie porastają, tylko sterczą te, które wyrosły ostatniego roku, od wiosny do jesieni. Bo teraz jest zima. Stok opada stromo od osiedla aż do płynącej rzeczki, nad którą, na przestrzeni dziesięcioleci, usadowiły się rzędem domki jednorodzinne. Budowane w różnych okresach czasu stanowią teraz przekrój budownictwa Polski Ludowej. Ktoś mógłby zazdrościć mieszkania we własnym domu, lecz może nie zazdrościłby, gdyby zobaczył ostatni domek w rzędzie. Ten, obok którego schodzi stroma ścieżka, którą skracają sobie drogę spieszący na dworzec podróżni.
Ale to nie podróżni wydeptują tę ścieżkę. Od czasu, kiedy przejazdy kolejną przestały się opłacać, a pociągi spóźniają się bardziej, niż przed dwudziestu laty, przebudowany niedawno peron na stacji w małym miasteczku świeci raczej ludzkimi pustkami. Kto więc tędy chodzi – to pozostaje niewiadome. Może gdyby przesiedzieć jeden, zwykły dzień, przy mostku bez balustrad, trzy metry nad wodnym nurtem, z widokiem na skarpę i rwącą się na stromiźnie ścieżkę…?
Przesiedzieć i nie robić nic. Bez smartfona, laptopa. Może przynajmniej przy lekkim wietrze, który ruszałby koronami drzew i gałązkami krzewów, byłoby na czym oko zatrzymać. Równolegle do rzeczki ciągnie się brukowana ulica, na której grzechoczą opony przejeżdżających rzadko samochodów. Po drugiej jej stronie – znów krzewy, których nikt nigdy nie przycina, czyli po prostu krzaki. Zarastają nieużywane od dawna duże, szerokie, dzielone betonowymi przegrodami boksy, przylegające do nasypu kolejowego, na którym kiedyś stawały węglarki i uchylając długie boki, wypuszczały z siebie stosy czarnego węgla lub miału. Przed boksami stawały furmanki, rozwożące opał do miasteczka i okolic.
Tymczasem na pagórku niknie zachodzące słońce, w oknach małomiasteczkowego blokowiska. Pusto tutaj. Między blokami chłopczyk wyprowadza psa na spacer, a na ławce pod trzecią klatką przysiadł Edziu, znany na osiedlu z szerokiego kapelusza z rondem. Siedzi po wschodniej stronie bloku i nie widzi, że na zachodzie, chowające się słońce podświetla granatowo-liliowe chmury, warstwami rozciągające się na pół nieba.
Nocne
W nocy obudziłem się z krzykiem. Wołałem rozpaczliwie „tato!”, stojąc we śnie w uchylonej furtce naszego ogrodzenia, przed domem. Przede mną – piętnastoletnia dziewczynka, która od sześciu lat była w tej okolicy wampirem seksualnym. Za nią stała matka i wzruszała ramionami – mówiła, że nic nie jest w stanie na to poradzić. Dziewczyna (była zwyczajnie ubrana, jak osoba, która idzie ulicą) już powoli pochylała się nade mną, a ja ległem na plecach, przerażony i sparaliżowany, jak to w snach bywa. Jeszcze trochę, a dotknie mojej stopy, co odbierałem z granicznym przerażeniem, chyba jako skonsumowanie mnie, niczym samca modliszki. Głos mojego ojca dobiegł gdzieś spoza mnie, z daleka, więc wołałem go na ratunek. I chciałem wykrzyczeć – mam sen, obudź mnie, obudź!!
Wiesiek, jeśli to czytasz, to wiesz, co o tobie myślę. Przyszedłeś wczoraj i wywołałeś temat. A ja cię jeszcze poczęstowałem piwem. Powinienem być na ciebie wściekły, bo się wymądrzałeś, a ja odpokutowałem twoje głupie gadanie we śnie.
Nad ranem odwiedził mnie jeszcze Jasiu, mój były kierownik muzyczny. Zobaczył mnie i zdziwił się, że się tak krótko ostrzygłem, ale to przecież on ostrzygł się na okrągłe jajko. Nasze spotkanie miało miejsce jakby na tarasie wysokiego domu, z otworami okiennymi, z których rozlegał się widok przypominający ten z Kazimierza nad Wisłą, z wysoka.
Innych sennych podróży nie bardzo pamiętam, ale wiem, że były. Gdy wstając rano z łóżka mam poczucie, jakby od wczoraj minął miesiąc, to jest jasne, że musiałem ten miesiąc przeżyć we śnie, nieważne, że w trzy godziny.
Wszystkiemu winien film, który włączyłem tuż przed snem. Świetnie się zapowiadał, ale jego nastrój niezbyt nadawał się na noc. W każdym razie – załączam i polecam. Film dokumentalny, ale nie taki, jakie zwykle się kręci. To w dużej części filmowa poezja, co w dokumentalnych nie zdarza się tak często. Słyszycie ten sugestywny, żeński głos lektorki? Taki miała właśnie bohaterka mojego snu, więc wszystko jasne.
Mijają dni
Spacer wzdłuż Wisły w Krakowie. Schodzi mgła.
Spacer wieczorem, do domu, w którym nocuję od tygodnia. Od piętnastu lat zmieniło się to, że na tej ulicy powstał warsztat naprawiający samochody, w tym – te małe, Smarty. Reszta – bez zmian.
Przystanek pod przełęczą
Przy przystanku, który jest koło cmentarza, ciągnie się mur. Cmentarz wznosi się na zboczu pagórka (bo teren jest pagórkowaty), a przy samym przystanku mur schodzi w dół, odsłaniając stojące za nim, powyżej, mogiły. Za nimi wyrasta wielka kaplica, z dzwonnicą. Czekając na autobus i patrząc z dołu, można ocenić, że właśnie dzwonnica góruje nad cmentarzem, ale nie do końca jest to prawda. Bo cmentarz i cały obszar porośnięty jest niemłodymi już, ale wysokimi drzewami.
Trzy z nich stoją akurat tak, że patrząc z przystanku można mieć wrażenie, że konkurują z wieżą. Są starawe i jedno przed drugim – bardziej zniszczone. Przetrzebione, iglaste gałęzie wyrastają nieregularnie i wąsko, jakby chowały się przed wichurami, które tutaj przecież się nie zdarzają. Jakby nadłamywał je ciężki śnieg i lód, ale i tego tu nie widziano. Strzeliste, potargane drzewa wkrótce obejmie plan wycinki.
Dmuchnął lekki powiew, zatańczyły z powietrzu drobniutkie igiełki śniegu, przybyłe nie wiadomo skąd, w tym ostrawym mrozie. Przesłoniły lekko zmartwiałe drzewa, a przechodzień, który właśnie zadarł głowę do góry i objął je wzrokiem, i dumną dzwonnicę, mógłby odczuć, że wcale nie czeka na przystanku na autobus. I nie pojedzie zaraz do pracy by wykonywać codzienne obowiązki.
Przeciwnie. Byłby przez mgnienie oka pewien, że oto stoi na granicy lasu i kosodrzewiny, a w powietrzu wirują płatki zmrożonego śniegu, zdmuchnięte ze szczytów skalnych. I te wysokie, stare i zniszczone drzewa, które wydają się jak na wyciągniecie ręki, są tak samo niedostępne, jak granie łańcuchów górskich, tak wyraźnych na tle nawet chmurnego nieba, gdy zadrzeć głowę.