Zapraszam na koncert

Gram 3 czerwca 2017 roku wraz z Pawłem Kupskim, który głównie śpiewa. Głównie, bo czasem gra też na gitarze. ArtCafe Barakah, Kraków, ul. Paulińska 28, godz. 19.00. Bilety 10 zł dostępne przed koncertem.

Drobne, nie tak liczne chwile wolności, gdy spod palców wychodzi coś, co zaskakuje mnie samego. Jak często można zaskakiwać samego siebie? Zwłaszcza, że przygotowanie godzinnego koncertu to dziesiątki i setki godzin ćwiczeń? Czy potem można jeszcze zaskoczyć samego siebie? Fatalne jest nudzić się przy własnym graniu. Złowieszcze. Granie to więc ciągła tęsknota do chwil, kiedy zaskakuje się samego siebie. To gonienie i zjadanie własnego ogona, którego czasem uda się dopaść, ale przeważnie – ucieka.

Więcej o koncercie Paweł Kupski Piotr Kubic

Odkryłem w klawiszach

KFK

napisałeś: druga klasa w liceum, wrzesień, boisko szkolne, maleńka trybuna, schodki, i my tam. Z przodu, po drugiej stronie boiska, szpaler drzew, przygotowujących się do jesieni.

Muszę powiedzieć: odkryłem. Sposób, by objąć tamte chwile, i wszystkie inne, jak również kwazary, kwarki, historię starożytną i średniowiecza, sposób na gotowanie jajka na miękko oraz wychowania dzieci, którego jeszcze nie znam. Wszytko to potrafię objąć, gdy siedzę przy pianinie i naciskam na klawisze.

Tamtych drzew już nie ma, ale u mnie są. Gdy gram, siedzimy razem, i nawet czuję zapach licealnego korytarza, który zostawiliśmy za plecami. Pamiętam każde podanie, które zagraliśmy na boisku, i tę kałużę, która schła tylko podczas upałów, na asfalcie, przy południowej bramce.

Możliwe, że odkryłem sens życia, skoro w graniu potrafię zawrzeć to wszystko. Ale boję się grać, boję się zacząć, bo wiem, że trzeba będzie przestać. Tego momentu się boję, gdy milkną klawisze, pozostaje niedokończenie, niedopowiedzenie, znak zapytania. Znieść go można tylko bagatelizując, machnąwszy ręką, lecz  machnąć, to przekreślić to, co przed chwilą się grało. Tak więc lepiej nie grać, nie zaczynać. 

W piątek gram

W piątek gram recital. Trudno opisać drogę, którą się przechodzi, by zagrać przed publicznością. Nie mam nawet siły pisać, bo angażuję się w ćwiczenie. Ile drobnych decyzji trzeba podjąć, nawet jeśli chodzi o same nuty – co, jak, w którym momencie. Oddzielna kwestia to zmaganie się z sobą – własną fizycznością oraz duchowością, obie potrafią być genialne, a czasem zadziwiające tępe.

Zapraszam – piątek 3 marca, godz. 19.00, Teatr Barakah, ul. Paulińska 28, Kraków.

Czyste, nieskażone piękno

Żaby zachować w sobie wspomnienie czystego, nieskażonego piękna, przeczytam książkę tylko raz. Tylko raz posłucham utworu muzycznego. Przyjdę na spektakl tylko raz.

No może dwa razy – to się udaje, gdy dzieło jest naprawdę niezłe. Gdy jest dobre albo bardzo dobre, można sobie pozwolić na trzy.

Co innego, kiedy chcę się czegoś nauczyć. Wtedy czytam, słucham, oglądam wiele razy. Aż zaczynam dostrzegać szwy. Tak, jak w świetnie skrojonym i uszytym garniturze.

Kiedy zaczynam dostrzegać, jak to jest zrobione, przeważnie przestaje już być piękne. Jak kiedy idę ulicą i z daleka, naprzeciwko, widzę fantastyczną twarz. Ale kiedy się z nią mijam, gładkość, kolory i linie ust, brwi, okazują się zrobione.

Okazuje się, że Chick Corea wcale nie gra tak idealnie. Że się powtarza, że ma swoje zapchajdziury, że czasem się waha, dźwięki brzmią nierówno. Znika wrażenie o ideale, ale pojawia się wiedza – jak to jest zrobione.

Może genialne dzieło polega na tym, że nie traci czaru, nawet po nicowaniu?

Zakochałem się w klawiaturze

Ona jest u mnie w pracy. Czasem udaje mi się na niej pograć. Stoi w kącie, w wąskim przejściu, zamknięta w skrzyni. Wytaczam ją, otwieram skrzynię i już mogę grać. Z początku nie wydawała mi się niezwykła. Raczej była zbyt lekka. Ale potem, jakimś dziwnym sposobem, zaczęła mi świetnie leżeć w dłoniach. Jakby odgadywała, co chcę zagrać. Na niej prawie się nie mylę, trafiam w dźwięki, gram niezwykle równo, frazy same się układają, palce skaczą to tu to tam, wzrasta tempo. Wprost trudno mi uwierzyć – to ja gram, naprawdę, i naprawdę da się tego słuchać.

Inaczej jest z klawiaturą, którą mam w domu. Na niej głównie ćwiczę. Ale jest coraz gorzej. Ona stała się jak z waty, przestałem ją czuć. Czasem najprostsze frazy nagle się koślawią. Rytm się rozpada, nie wiem, co gram, co chcę grać i po co. A przecież znam ją od dawna, sam ją wybrałem, bo wtedy wydawała mi się fantastyczna.

Gram więc w domu, ale tęsknię do tamtej. Słucham niezgrabnych, nieskładnych akordów, melodii, które do niczego nie prowadzą, i marzę, że gdybym miał tamtą, wszystko byłoby inaczej. Dlaczego inaczej, jakim sposobem – tego nie wiem, ale byłoby na pewno.

Podejrzewam jeden powód. Tamta klawiatura jest dziesięć razy droższa. Jest elegancka jak wyjściowy garnitur albo wieczorowa suknia. To powinno wyjaśnić wszystko. Ale jakoś nie wyjaśnia. Bo czuję, że w tej mojej, domowej, tkwi duży potencjał, może nawet większy. Jest bardzo wrażliwa, a ja nie mogę poradzić sobie z jej wrażliwością. Ona więcej ode mnie wymaga – więcej uwagi, staranności, koncentracji i znakomitego słuchania. Sęk w tym, że ja się chyba nią znudziłem. Nie chce mi się jej słuchać, zdaje się nieciekawa, przezroczysta, moje myśli mkną ponad nią gdzieś…

Nie mogę jej rzucić. To na niej zagram koncert. To już postanowione.

Kilka momentów triumfu

Jedną z najtrudniejszych rzeczy dla muzyka jest to, że musi słuchać swojego grania. Najwięcej  podczas ćwiczeń. Starając się wydobyć z instrumentu to, co najlepsze, przeważnie musi słuchać tej całej kiepścizny. Bez złudzeń – chwile odczuwanego triumfu są rzadkie, a i one nie gwarantują tego, że triumf jest rzeczywisty, w istocie – odczuwany przez słuchaczy.

Słuchanie siebie, tak obiektywne, jak tylko się da, jest czasem na tyle bolesne, że muzyk czuje strach przed samym rozpoczęciem grania. Przezwyciężenie tego strachu to jedna z pierwszych i nie ostatnich barier. Chodzi o strach nie przed występem, publicznością, ale strach przed tym, co usłyszę, kiedy zacznę grać.

Tylko ignoranci nie czują strachu przed własną grą. Im większa wrażliwość, tym większa świadomość kiepścizny, którą się produkuje.

Lecz jakby na przekór – żeby wystąpić na estradzie trzeba, wbrew wszystkiemu, uwierzyć, choćby na ten moment, że jestem najlepszy, niepowtarzalny, jestem panem tej sceny i tej widowni. Inaczej wychodzenie na scenę nie ma sensu.

Jest jeszcze inny sposób – nie myśleć o niczym. Zamknąć się w swoim świecie. Albo lekko przetransformować rzeczywistość – słuchacze, którzy przyszli, nie są wcale słuchaczami, ale np.  współtowarzyszami konspiracyjnego spisku przeciwko tajemnym siłom ciemności. Nie ma wśród nich ani jednego agenta czy zdrajcy. Na te kilka chwil zawiązujemy pakt i wierzymy sobie bezgranicznie. Obnażamy swoje dusze, wszyscy bez wyjątku, otwieramy pierś na ciosy, bezbronni, i w tej bezsilności mamy nadzieję na kilka momentów triumfu…

Projekt recitalu

Dziś po raz pierwszy zagrałem improwizację do stworzonej przez siebie animacji wideo. Temat pochodził ze znanego standardu jazzowego My Funny Valentine. To pierwsza moja próba, czy tak się w ogóle uda mi zagrać. I co myślę? Że da się! To nawet ciekawe było, za pierwszym razem.

Plan przewiduje skonstruowanie około sześciu takich zestawień – improwizacja na pianinie plus towarzysząca jej animacja.

Przygotowanie animacji zaczyna się od zagrania utworu – tak, jak sobie go wyobrażam i tak jak ćwiczę już od miesięcy. Rejestruję to, co gram i potem importuję zagrany utwór do programu, w którym tworzę animację. Słuchając muzyki dopasowuję obraz. Gdy animacja jest gotowa, uruchamiam odtwarzanie (bez dźwięku) i gram na pianinie do tego, co pojawia się na ekranie.

Główny techniczny problem to synchronizacja. W przypadku My Funny Valentine rezygnuję już na wstępie ze ścisłej synchronizacji. Ale mam w planie utwory szybkie, o bardzo wyraźnym beacie, i tam spróbuję wpleść w obraz pilota, który będzie mi podawał regularne tempo…

Nić sensu na pianinie

Ćwiczę improwizację na pianinie i wyraźnie słyszę, kiedy urywa się nić sensu. Albo kiedy pojawia się znowu, albo kiedym umiem ją chwycić i trzymać się jej, albo kiedy znów znika, pozostawiając mnie z niczym. Gdy dźwięk za dźwiękiem, i dźwięk za dźwiękiem, i nie ma nic, nie wiadomo po co to, z czego wyszedłem, do czego zmierzam.

Nić sensu bierze się z trudno uchwytnego paliwa. Gdzie są jego pokłady? W podróży na przykład, bo po powrocie z każdej nić pojawia się wyraźnie, aż dziwne, skąd ona, skąd. Trzeba wtedy grać i nagrywać siebie od razu, zanim za drugim, trzecim razem rozpuści się między palcami, zatrze we mgle. 

A może z tych fragmentów bezsensu też zrobić walor? Tak na wszelki wypadek, gdy nić się urwie, zaniknie, to i z bezsensu stworzyć muzykę, uparcie i konsekwentnie. Zamienić w żart, obśmiać siebie, puścić oko do publiczności…

Jak odreagować po męczącym dniu

Zasada jest prosta, żeby odreagować po całym dniu: nocą, po powrocie z pracy, siadasz do pianina i grasz – od razu, bez zastanawiania się, planowania, kalkulowania – to, co przejdzie przez palce.