Final Cut Pro 7 i Mavericks

Nie sądziłem, że dożyję tej chwili. Lecz właśnie zrobiłem krok wstecz w dziedzinie informatyki. Z własnej woli, nie przez przypadek. Walcząc o ten krok przez dwa dni, w trakcie których, jak w amoku, nie mogłem oderwać się od pracy. Maszyna nie chciała się poddać zabiegowi, a ja za wszelką cenę próbowałem ją przemóc. Dlaczego próbowałem? Ponieważ popędzała mnie nadzieja, że znów będę mógł normalnie, wygodnie pracować, jak kilka lat temu. Bez ciągłego wciskania klawiszy Command–S (czyli bez nieustannego zapisywania projektu w obawie, że zaraz program sam ”zakończy pracę”).

Właśnie zainstalowałem w moim komputerze firmy Apple jeden ze starych systemów operacyjnych o nazwie Lion. Najpierw stworzyłem do tego oddzielną partycję na dysku, ale potem nie było już łatwo, bo mój obecny system operacyjny – Mavericks – nie chciał się poddać i nie chciał uruchomić instalatora systemu starszego niż on sam. Nie chciał zrozumieć, że nie jest taki świetny i że wolę coś starszego.

Lion to system o numerze 10.7, zaś Mavericks – 10.9, czyli o dwa numery wyższy. Ha, ale jest jeszcze nowsze „cudo” – Yosemite, o numerze 10.10. Ja jednak dziękuję za te nowości. Ponieważ program Final Cut Pro w wersji 7 to świetny program do montażu wideo, a jednak w systemie Mavericks staje się kompletnym bublem. Koszmarnym dziadostwem, który zawiesza się w najróżniejszych momentach, przy najprostszych operacjach montażowych. Drodzy specjaliści z Apple, nie chcę waszych nowości, które niszczą coś, co było bardzo dobre. Wracam do przeszłości.

Co prawda Apple wypuściło nowszy Final Cut Pro X, który pracuje w Mavericks, ale gdy czytam opinie użytkowników nie czuję się do niego zachęcony. Chcę móc spokojnie pracować, nie zaś przesiadywać na forach użytkowników Apple, którzy błagają o ratunek.

Wszystko jest przeszłością, raczej – wyobraźnią

Wszystko jest przeszłością, bo przecież uchwycenie momentu „teraźniejszości” jest praktycznie niewykonalne… Powiedziałbym, że przyszłość, jakiej się spodziewamy, też jest już przeszłością. A ta przyszłość, która się stanie, i tak będzie inna od spodziewanej. A jaka będzie naprawdę – tego nawet nie zdążymy zauważyć, bo stanie się przeszłością w ułamku sekundy, i to na tyle ograniczoną, na ile zarejestrują ją nasze zmysły, ale i na ile zostanie zapisana w pamięci.

Dlatego z pomocą przychodzą nasze zdolności wyobraźni i projekcji. One wypełniają dziurawą jak sito percepcję oraz pamięć – wypełniają tym, co chcemy widzieć, przeżywać, doświadczać. Dlatego świat jest dla nas taki, jakim chcemy go mieć, bo jaki jest naprawdę – tego nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć…

0,6 sekundy

Nasza rodzina jedzie polną drogą, zjeżdżamy w dół i nabieramy prędkości, gdyż zaraz musimy pokonać podjazd. Odwracam głowę w lewo i widzę, jak syn pruje do przodu, ale od razu wiem, że nie wie, co robi, i choć wygląda na szczęśliwego i zafascynowanego, to nie panuje nad sytuacją. To jakoś od razu widać, w ułamku sekundy, w jednym rzucie oka, po postawie, jaką przyjął, w sposobie, jakim trzyma kierownicę, w zachwianiach roweru na nierównościach. W ciągu pół sekundy zaczynam się wewnątrz modlić, żeby przejechał jeszcze pięć metrów, a dalej już będzie dobrze. Wiem o tym, bo znam tę drogę, bo widzę jego takim, jakim go widzę.

Ale pół sekundy to za mało, by jego mózg zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Bo mózg orientuje się w sytuacji po czasie 0,6 sekundy, takie jest opóźnienie układu nerwowego. To, że nikt z nas nie odczuwa tego opóźnienia wynika z interpolacji czasowej, której dokonuje sam mózg. Pstrykając palcami nie odczuwamy opóźnienia między wykonaniem: „pstrykam”, a widokiem pstrykających palców i dźwiękiem pstryknięcia, bo mózg dodaje odpowiednie opóźnienie tam, gdzie trzeba, abyśmy nie dostrzegli rozbieżności w czasie.

To, że jesteśmy w stanie grać w pingponga, w ogóle – reagować na bodźce w czasie krótszym niż 0,6 sekundy – wynika tylko z przeżytych wcześniej doświadczeń. Mózg wie, co się za chwilę stanie, jeśli wcześniej coś takiego przeżył. Ale mój syn nie przeżył jeszcze upadku na szutrowej drodze, gdy podcięciu ulega przednie koło. I właśnie teraz widzę ten jego pierwszy raz… Rower kładzie się na bok i przyciska Beniamina, w pędzie, do drogi. Chłopak szoruje lewym bokiem po kurzu i drobnych kamieniach, na samym końcu o ziemię uderza głowa, jej lewy bok. Kask przydaje się na coś.

Chłopak podnosi się błyskawicznie i z wrzaskiem, a ja wiem, że raczej nic poważnego mu nie jest. Wiem też, że za chwilę jeszcze bardziej przerazi go pojawiająca się krew. Co czuję? Rośnie we mnie wściekłość. Tak samo, jak u mojego ojca, czterdzieści lat temu. Wściekłość dlatego, że nie potrafię zapłakać…? Że nie wiem, co zrobić z tą potworną niezgodą na to, co się stało…? Ale przecież nie mogę obwinić chłopaka, bo on nie miał szansy, bo miał mniej, niż pół sekundy…

Pejzaż pagórkowaty, wyprawa rodzinna, fot. Piotr Kubic

PS. Pozbierał się i pojechaliśmy dalej. Krwi nawet nie było…

Zagubiona wiosna

Idzie wiosna. Powoli.
Przypominam sobie tę jedną, na którą czekałem. Bo tamtej zimy ojciec kupił mi nowy rower. Miał dziesięć biegów, co na tamte czasy było szczytem marzeń. Rower stał w nieużywanej kuchni i zerkałem na niego przez matową szybę w drzwiach, które tam prowadziły. Był czerwony. Regulowałem przerzutki, sprawdzałem, jak działają, naciskałem na dźwigienki hamulców, w tle grał na okrągło singiel Papa Dance, a ja czekałem, kiedy będę mógł go wreszcie wyprowadzić na zewnątrz.

Opuszczony rowerek fot. Piotr Kubic

W tamtych czasach nie mieściło się jakoś w głowie, że można jeździć rowerem zimą, po śniegu. Któregoś dnia przyszły roztopy i woda płynęła strumieniami po spękanym asfalcie. Pojechałem tylko na chwilę, w słońcu i tym właśnie zapachu, który towarzyszy mięknącej po mrozach ziemi.

Potem, po latach, wynagrodziłem sobie te miesiące czekania. Ten sam rower jeździł po śniegu i lodzie, podczas kilkunastostopniowych mrozów, w samo południe i o trzeciej nad ranem. Którychś Świąt Wielkanocnych dotarł na Śnieżnicę, a jakiegoś lata – pod Trzy Korony. Jeździł w deszczu, przytłoczony ciężarem śpiwora, namiotu i prowiantu.

Aż go… zgubiłem. Któregoś dnia nie znalazłem go na miejscu. Nie mogłem zrozumieć ani sobie przypomnieć, co się stało. Miałem go w Krakowie, tam, gdzie pracuję i załatwiałem przy jego pomocy różne sprawy w centrum. I zdaje się że było tak, że któregoś dnia przypiąłem rower do latarni i poszedłem zjeść obiad. Nagle odebrałem telefon z informacją, że jestem pilnie potrzebny w robocie. Zapomniałem o rowerze, zerwałem się i pobiegłem. Roweru zacząłem szukać cztery dni później, ale ślad po nim zaginął…

To coś; zapałki

To coś tam jest, wewnątrz klatki piersiowej? W mózgu? Ale to mniej ważne, ważniejsze jest to, jak to coś wydobyć.

Prosta droga w ciemności, wśród pól. Zima. W mroku prawie nie widać mijanych drzew, czarnych cieni z obielonymi polami w tle, które świecą ledwo dostrzegalną fluorescencją, chyba spływającą z księżyca. Mknie samochód, a z jego bocznej szyby wyglądają w ciemność małe oczęta.

Na horyzoncie jasne kreseczki jak ustawione jednym, czarodziejskim ruchem ręki. Pionowo, zapałki. Mają główki zapalone, świecące żółtawymi stożkami w dół. Zapałeczki… A może szpilki? Na wyciągnięcie dłoni? Gdyby można było ją wyciągnąć, ale nie można, bo przecież samochodowa szyba. A może są daleko, daleko, jak tylko najdalej można, i gdyby iść tam, do nich, zapalonych główek szpilek, to całej nocy by nie starczyło. Może gdyby tata skręcił samochodem i podwiózł, pod samą zapałkę, choćby tę jedną, samotną. Lecz tam przecież nie może być drogi.

„To lampy” – mówi ojciec. Ale co to: lampy? Lampy jak w domu? W piwnicy? Dlaczego takie samotne, dlaczego na zewnątrz, dlaczego tak daleko. Objąć choć jedną, w samotności i pustce i stanąć obok niej, do rana. Aż poszarzeje na wschodzie, a wcześniej, przed wschodem wiatr zamiecie najlżejszymi płatkami bieli wokół dogasających zapałek.

Czterdzieści lat później ponad czterdziestoletni mężczyzna kładzie się do snu. Obchodzi mieszkanie i sięga dłonią w różne miejsca. Gdzie sięgnie, tam pojawia się nikły ognik. To małe diodowe lampki kupione w sklepie wszystko po pięć złotych. Za firanką obok okna, w przedpokoju między drzwiami do korytarza i drzwiami do łazienki, za rogiem, gdzie mała kuchenka… Potem kładzie się, a poduszkę ma nie od okna, ale w centrum mieszkania. Oczyma, wokół których pojawiły się drugie i trzecie warstwy zmarszczek, przemierza przestrzeń od światełka do światełka, rozpinając między nimi zimowe pola, wiosennie szeleszczące w mroku młode, dopiero co rozwinięte liście, upalne powietrze pełznące między krzewami agrestu, chłód zamarłego jesienią ogrodu…

A pamiętasz?

W parku zabłocony zakręt, taki sam od naszego dzieciństwa fot. Piotr Kubic

Ten zabłocony zakręt był tam od zawsze. Dochodzą do siebie dwie alejki, obydwie okalające staw w parku. Staw w kształcie prostokąta z kwadratową, dużą wyspą na środku.

Przechodziłem alejką i ciągle są na niej wybrzuszenia z powodu korzeni wysokich drzew, które wdarły się pod asfalt. Gdy jeździliśmy małymi rowerkami prawie przewracaliśmy się na nich.

Kiedyś wreszcie wyremontują alejki i nie będzie już tego błota na ich skrzyżowaniu. Jest nadzieja, ale nikła, że ten remont zrobią, kiedy nas już nie będzie. W każdym razie – zdjęcie zrobione i nawet jak będzie remont, to wrócimy do historii. Będziemy wspominać.

Przenosiny jednej szafki

W korytarzu, prowadzącym do naszego mieszkania, zrobiło się ciaśniej. A chodziło przecież o porządki, a raczej usprawnienie życia dnia codziennego. Innymi słowy – wczoraj, o godzinie 23:47 (czyli pół godziny temu), zakończył się (prawie) remont pokoju dzieci (o ile takie rzeczy kiedykolwiek się kończą).

Szczęśliwie też stworzony został „kącik do majsterkowania”, składający się z jednego segmentu meblościanki, kilkudziesięcioletniej, w którym mogę ułożyć moje „skarby”, czyli zestaw śrubokrętów, blaszek, śrubek, nakrętek, wkrętów, podkładek, kołków rozporowych, drewienek, papierów ściernych, wierteł do metalu i drewna, żarówek, kabli, przejściówek…

I tu pojawia się refleksja. Ponieważ musieliśmy przestawić biblioteczkę, nie dało się tego zrobić bez wyjmowania książek. Dowiedziałem się, czego od dawna nie czytaliśmy, choć mieliśmy nadzieję czytać. Jakieś dziesięć lat temu spora część książek trafiła na makulaturę, a te, które ocalały, miały być szczególnie wartościowe.

Ich wartość jednak stoi pod znakiem zapytania, skoro nikt jej, przez dziesięć lat, nie sprawdził. Nawet sobie o nich nie przypomniał. Cóż, przekładanie rzeczy z miejsca na miejsce… uczy. Uświadamia, że ciągniemy ze sobą balast, z biegiem lat coraz większy. Objawia się on w przypadku przeprowadzki, choćby tak drobnej, jak przeniesienie biblioteczki z jednego pokoju do drugiego. A cóż dopiero, gdyby zaglądnąć w inne zakamarki?

To jest przerażające, bo czy naprawdę aż tak wiele potrzebujemy? Czy nie możemy się rozstać z czymś, czego nie używaliśmy od dziesięcioleci? Mam przecież kolekcję płyt winylowych. Albo trzeba je grać, albo komuś oddać. Przetrzymywanie ich jest jakimś łudzeniem siebie, a samo przenoszenie z miejsca w miejsce – niepotrzebnym bólem nostalgii.

Docieranie do sensu, po raz nieustający

Jesiennym popołudniem krajobraz stoi nieruchomo w atmosferze bez drgnienia wiatru. To szkolne boisko, przebudowane przy pomocy funduszy z Unii. Stąd poliuretanowa nawierzchnia, zgodna z normą PN-EN14877:2008, z aprobatą i rekomendacją techniczną ITB, kartą techniczną potwierdzoną przez producenta, atestem PZH oraz autoryzacją producenta wystawioną dla wykonawcy wraz z potwierdzeniem gwarancji. Ostatnie zdanie to nie żart, pochodzi ze specyfikacji „Orlik 2012 – Boisko w każdej gminie”.

Ale my, siedząc na plastikowo-aluminiowych trybunach na tym boisku, my, czyli mój syn i ja, nie mieliśmy pojęcia o atestach, gwarancjach, rekomendacjach. Dla sześcioletniego chłopaka to jeden z nielicznych jeszcze w jego życiu chłodnych, jesiennych wieczorów, kiedy siedzi bezczynnie i patrzy na ciemniejące niebo i jeszcze szybciej ciemniejące zarośla wokół placu. Naprzeciwko nas, w odległości niecałych stu metrów, wznosi się szeroka, wielka ściana zachodniej części budynku szkoły. Na niej, w jej środku, jak samotny, skazany na bezterminową misję dozorca – lampa na krótkim wysięgniku. Patrzy w dół. Ma, zdaje się, oświetlać teren, ale nie oświetla.

Bezczynność chłopaka jest jednak pozorna. Wie o tym ojciec taki jak ja. Bo ten sam wieczór, tego samego dnia, tej jesieni i w tym bezruchu, wywołuje u mnie feerię impulsów zapisanych w czterdziestoletniej pamięci. Wszystkie wspomnienia zapachu, uczucia chłodu pełznącego przy ziemi, widoków martwiejącego pomarańczowego nieba łączą się z wieczorami pełnych tęsknot. I teraz właśnie przeszłość, i utrwalona latami tęsknota, i teraźniejszość, stapiają się razem, że trudno orzec (a owo orzeczenie jest właściwie niepotrzebne), czy to się dzieje teraz, czy to zaczęło się lata temu i trwa do dziś, czy jest to coś, co zawsze było, jest i będzie.

Bo jest dość prawdopodobne, że siedząc chłodnym wieczorem na szkolnym boisku w małym miasteczku, docieramy właśnie do sensu. Do sensu wszystkiego. To by się nawet zgadzało. Docieramy do tego, co jest niezmienne. Wiem o tym ja, ale ten mały nawet tego nie podejrzewa. Choć przypuszczam, że jakimś niezrozumiałym dla mnie sposobem – przeczuwa. Tak mi się wydaje, kiedy patrzę na niego. Bo jest dziwnie, jak na siebie, spokojny i zamyślony.

Krajobraz Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, fot. Piotr Kubic

Zapach powietrza się zmienił

Jesień w pustym lesie fot. Piotr Kubic

Zapach powietrze już nie pochodzi z lata. Niesie wspomnienie Wszystkich Świętych. Choć nadejdą dopiero za miesiąc. Po drodze zamienią kurtki na cieplejsze, lecz śniegu z pewnością nie będzie. Mógłby być, tak jak kiedyś, w czasach dzieciństwa.

Dlaczego z tamtych czasów pozostał przede wszystkim zapach? Mroźnego powietrza. Kory drzewa już uśpionego na zimę, po którym wspinał się kilkunastoletni chłopiec, by zajrzeć przez cmentarny mur na drugą stronę. Za zapachem dopiero nadchodzi widok grubych płatków śniegu osiadłych na alejkach, i dźwięk, ich chrzęst pod wysokimi, zimowymi butami marki Relax. Nie wiedział nikt wtedy, co to jest marka.

Gdy we własnym dziecku odkrywa się żywioł…

Wieczorami, porankami, ojciec gra na pianinie a córka śpiewa. Z biegiem czasu ojciec zdaje sobie sprawę, że obcuje z żywiołem. Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że jest to jego własna córka, więc całkiem możliwe, że wrażenie żywiołu jest przesadzone. Albo nad wyraz wzmocnione przez więzy pokrewieństwa. Mówiąc prościej – większość ojców czuje, że ich dzieci mają w sobie coś szczególnego, to normalne.


fot. Dariusz Siwek

Biorąc więc poprawkę na ten typowy rodzicielski odruch przyjmijmy zarazem, że jakiś żywioł tkwi jednak w córce. Ojciec jest tego świadomy, lecz jednocześnie pojawia się w nim wspomnienie jego własnego dzieciństwa. Bo dopiero po latach okazało się, że jego własny żywioł nie był niczyim wymysłem ani przesadą. Że gdyby znalazł się ktoś, kto potrafiłby z tym żywiołem się uporać, ojciec robiłby coś innego, niż dziś robi. Nie tyle, że żałuje swojego życia, ale myśli czasem, że jest jak wyścigowy samochód, w którym nikt nigdy nie nacisnął gazu do końca.

Ojca dopada więc lekkie przerażenie, bo wie, że powinien raczej zrobić z jego córką to, czego nie potrafił (bo nie miał szansy potrafić) zrobić jego ojciec z nim. Jego ojciec nie miał pojęcia, jak to się robi, co trzeba robić. Ale syn (a obecny ojciec córki) już to wie, więc tym gorzej dla niego.

Napiszmy jeszcze pokrótce, na czym polega ów nieokiełznany jeszcze żywioł. Otóż na tym, że ktoś, kto go posiada, zdradza nadzwyczaj wyraźnie jego istnienie, ale robi to mimochodem, zupełnie sobie z tego nie zdając sprawy. Nie jest jego świadomy i to jest piękne, ale dramatyczne zarazem. Bo oto powstaje pytanie – co dalej? Właśnie takie pytanie zadaje sobie ojciec.

Bo żywioł prędzej czy później da znać o sobie. Żywiołu nie można powstrzymać, żywioł trawi, wzbiera, wreszcie pochłaniaja to, co stanie mu na drodze. Jedyne wyjście wobec żywiołu, to dać mu ujście. A ku temu prowadzi daleka droga…

Droga do ukierunkowania żywiołu jest dluga. Wcale nie jest tak, że ktoś posiadający w sobie żywioł, musi koniecznie zdać sobie z tego sprawę. Wiele lat mija, a ktoś inny – rodzic, opiekun, nauczyciel – żmudnie i z samozaparciem walczy w kwestii żywiołu. Słyszano plotkę, że ojciec Adama Makowicza zamykał go, jako młodego chłopaka, na klucz, żeby ćwiczył na pianinie. Lata mijają, a liczy się kształtowanie odruchów, nawyków dnia codziennego, codziennej pracy według konsekwentnego programu. Jeśli ich nie będzie, żywioł pozostanie nieokiełznany. Nie tak mało można spotkać marzycieli, którzy kończą życie i ciągle tylko marzą o tym, że mogliby robić to, o czym marzą. I nic więcej.

Ojciec, słuchając jak serce córki przeciska się w śpiewie przez jej gardło i usta, i wychodzi na zewnątrz w postaci modulacji głosu, w crescendo, staccato, w szepcie i matowym przydźwięku cichych głosek, ten ojciec zdaje sobie choć trochę sprawę z tego, co słyszy, w przeciwieństwie do  małej dziewczynki. I ten ojciec wie, że coś powinien z tym zrobić, i że nie jest to praca na pięć minut, na tydzień, na miesiąc, ale na lata. I gdybyśmy byli pospieszni, prymitywni i prostaccy, to patrząc na biednego ojca pomyślelibyśmy, że to zadanie go przeraża. Ale ponieważ tacy nie jesteśmy, przeczuwamy, że ojciec, który sam był dzieckiem, i dalej nim pozostał, choć już nim nie jest, myśli intensywnie, i na pewno coś wymyśli – żeby pokonać swoje przerażenie.