Stosiki kwiatów. Pozostają, porzucone, po uroczystościach.
Jakby nie było
Jakby nie było Świąt. W pewnym mieście jest taka dzielnica, gdzie nie ma Świąt, choć w innych dzielnicach wszyscy Święta obchodzą. Tak naprawdę to nie jest dzielnica, tylko kilka ulic, no może jedno skrzyżowanie. Dokładnie – dwa skrzyżowania, to jedno przy Tesco, a drugie – zaraz przy Biedronce. W sumie to przecież prawie centrum miasta, wszędzie choinki, światełka, na ulicach zaparkowane czyściutkie samochody. Wczoraj i dzisiaj były kolejki przy myjniach. A na tej jednej ulicy, między Biedronką a Tesco, stoją poszarzałe auta, bo jeszcze przedwczoraj były przymrozki, a wtedy drogowcy sypią na przykład taką sól drogową która prędzej czy później trafia na karoserie samochodów.
Na jednej ulicy nie ma choinek, choć gdyby się przyglądnąć, to chodzi o jeden dom. I to na piętrze. Mieszkają tam cztery osoby, dwie dorosłe i dwoje dzieci. Dzieci, jak to dzieci, cieszą się z prezentów, bo na szczęście miały od kogo je dostać. Zresztą chłopczyk od dwóch tygodni liczył każdy dzień do gwiazdki. Jego matka, jak to matka, przygotowała dom na Święta, nie można powiedzieć, jak trzeba. Dochodząc więc krok po kroku do istoty rzeczy trzeba nam ostatecznie stwierdzić, że to ojciec zachowuje się tak, jak by nie było Świąt. Czy je ignoruje, czy wręcz nie zauważył nawet…?
Czy nie widział, że od ponad miesiąca wszystkie reklamy miały, choćby w tle, czerwoną czapeczkę Mikołaja, albo przynajmniej pomponik? A na dworcu PKS, z którego przecież codziennie dojeżdża do pracy, poprzez megafony, w przerwach między zapowiedziami, od tygodnia, grają kolędy? W hipermarkecie długonoga dziewczyna w czerwonym kubraczku próbowała poczęstować go świąteczną gorącą czekoladą? Musiał ją zauważyć, przecież nawet pomyślał, że gdyby Mikołaj pojawił się w tak krótkim kubraczku, to pewnie by czekolady skosztował, z litości.
Trudno powiedzieć. Fakt faktem, że w pewnym mieście i dzielnicy, na ulicy łączącej Tesco z Biedronką mieszka, i to nie sam, człowiek, któremu Święta przechodzą obok, albo – on obok Świąt. I zastanawia się on, czy to rzeczywiście możliwe, a jeśli już, to czy powinien próbować z tym coś zrobić.
Późnojesienne słońce
Dziś było ostre, późnojesienne słońce. Przez szybę busa, która jest przyciemniona, krajobraz tracił część ciepłych kolorów, jakby w programie do obróbki zdjęć przesunąć suwak temperatury w stronę niebieskiego. I jednocześnie – podciąć innym suwakiem cienie, by straciły część szczegółów.
W podkrakowskiej miejscowości większość domów wygląda współcześnie. Nie są to „domostwa”, gdzie rzucając okiem na podwórko widać, że ktoś ma jeszcze cokolwiek do czynienia z „rolą”, „uprawą”, „hodowlą”. Wymalowane na jaskrawe kolory domy kiedyś nazwano by z powodzeniem „willami”, dziś nie są niczym szczególnym. Na płotach reklamy – handel sadzonkami, usługi koparką, fryzjer, salon okien i drzwi.
Na zakręcie, w dolinie, stoi „domostwo”. Bus jedzie szybko, rzut oka zatrzymuje w pamięci taki obraz: budynek, ale nie mieszkalny, raczej gospodarczy. Niewytynkowany, parterowy, z dwuspadowym dachem krytym eternitem. Kolory ścian mieszają czerwoną cegłę i popielate pustaki. Przy jego rogu stoi człowiek około pięćdziesięcioletni. Opiera się na widłach i patrzy przed siebie. A tam – sterta ściętych gałęzi – krzaków, a może niewielkiego drzewka – spomiędzy których sączy się w górę wijąca szarfa szarego dymu. Późnojesienne słońce wydobywa z tego zwykłego widoku, na skraju domostwa, dość nasycone kolory, choć przecież prawie żadnych kolorów w tym obrazie nie ma. Bo jaki może być kolor grubej czapki z nausznikami, którą mężczyzna ma na głowie. Zresztą – może jej nie miał, tylko tak mi się wydawało, bo pasowała ona do „domostwa”. Bus jechał dalej, i za budynkiem, za jego rogiem, za człowiekiem w roboczym, wiejskim ubraniu, za kupą chrustu i jeszcze po trzydziestu metrach, rząd wysokich i cienkich drzew otaczał zielone wody rzeczki, które były zielone tylko w późnojesiennym, silnym promieniu słońca. Pnie rysowały się nadzwyczaj plastycznie, choć przecież w gęstwinie, w dodatku ustawione zygzakami, jak to w dolinie.
W tym obrazie, nie pasującym do podmiejskiej miejscowości około nobliwego miasta, jedno nie daje mi spokoju. Okno w owym budynku było nadzwyczaj czyste. Tak czyste, jak prawie nigdy nie są okna w wiejskich budynkach gospodarczych. Nikt nie zawraca sobie głowy, by te okna czyścić, bo to nie tylko nie ma większego sensu, ale tego sensu nawet nikt nie ocenia. Tak więc czapka z nausznikami już mogłaby być, palący się chrust i człowiek bliski pięćdziesiątki oparty na widłach, wpatrzony ni to w płomień, ni w dal, zabałaganione zeschłymi badylami pole i rzeczka – wszystko się zgadza. Ale przezroczyste okienne szyby… są jak nie z tego świata. Może tylko zdawały się czyste, w ostrych promieniach prawie zimowego słońca.
Na zamach trzeba sobie zasłużyć
Nie wytrzymałem, i świadom tego, że tracę czas i siły, naładowany energią płynącą z wysłuchiwania bzdur, zasiadłem do klawiatury. A to dlatego, że u rodziców był włączony telewizor i dyskutowali tam; a kilka dni wcześniej, czekając w pewnym sekretariacie i nie mając co robić, przeglądałem nieopatrznie gazety, leżące tam na stoliku. Powrócił znów zamach smoleński.
Nie będę się powtarzał, a ponieważ ten tekst cieszy się większym niż inne moje teksty zainteresowaniem, lojalnie informuję Was, że znajdziecie go tutaj. (Patrzę teraz na statystyki – o kurcze, aż 147 polubień na facebooku, nigdy nie zbliżyłem się nawet do połowy tej liczby)
No dobrze, ale wracając do tego, co naprawdę ważne – zdjęcie, które wywołuje we mnie nostalgię. Bo:
– córka na tym zdjęciu już nigdy nie będzie taka, jak pięć lat temu, gdy miała trzy,
– obraz bezlistnych drzew i wypłowiałego krajobrazu to odejście lata (15 listopada 2008), anonsuje bezimienną jesień, dziwnie ukochaną, czułą swoim chłodem, i tę pustkę-ulgę; powolne, znieczulone odchodzenie, uwodzące subtelnym, ledwo wyczuwalnym czarem dymów z pól, z którymi chciałoby się wraz ulecieć,
– obraz torów to podróże w poszukiwaniu czegoś, nawet jeśli to coś, albo raczej ktoś, siedziała właśnie obok w przedziale, tylko wtedy nie umiałem się do niej zbliżyć; zresztą na całe szczęście; ale tęsknota pozostaje w swej czystej postaci, oderwana od osób i zdarzeń; a wiadomo, że odruchy utrwalone w młodości pozostają na resztę życia, nawet jeśli ich źródło zostało już dawno zaspokojone,
– i wreszcie – bałagan zapamiętany ze szczęśliwego dzieciństwa, przesądza o tym, że przystrzyżony trawnik i asfalt bez dziur nigdy nie będą moimi. Nigdy.
Na koniec emocjonującego dnia chciałoby się może połknąć ze trzy piwa, na znieczulenie i błogość, ale czy nie jest ciekawsze usypiać właśnie z tym uczuciem i obrazem, dręczyć się rozmyślnie, do końca, do ostatniej myśli przed snem; to lepsze niż piwo.
W Warszawie
Śpię w Warszawie, w niedużym hotelu. Nawet nie wiem gdzie. Oczywiście znam nazwę ulicy, zresztą jakoś tu dojechałem, ale przy pomocy nawigacji samochodowej i tak naprawdę nie wiem, co więcej, w tym momencie nie chcę wiedzieć, gdzie jestem.
Duże, nieznane mi miasto kojarzy się z potworem. Chyba dlatego, że go nie znam. Znam tu kilka miejsc, ale nie łączą się one w jakąś całość. Pod względem wielkości nie ma co porównywać Warszawy do innych miast w Polsce. Kraków znam i pewnie dlatego nie mam wrażenia, że jest bezimienny i bez końca. Warszawę znam z koniecznych załatwień w ambasadzie rumuńskiej i pojedynczych wypadów związanych z pracą oraz zwiedzaniem. Wszystko jest tu inne, nie swojskie…
Ciekawe, lecz nie pamiętam tego wrażenia „potworności” w odniesieniu do innych miast – Paryża, Hamburga, Nowego Jorku. Może trochę – Chicago. Nie wiem dlaczego. Może zawodzi mnie pamięć, a może jestem po prostu tendencyjny. Bo kilka razy błądziłem po polskiej stolicy, próbując przedostać się przez nią w dość prostym kierunku – z Białegostoku na Kraków i odwrotnie. Kiedy błądziłem biłem się z myślami – czy to ja jestem wyjątkowym w tym kraju idiotą, czy robią ze mnie idiotę (nieumyślnie oczywiście), służby drogowe ustawiające drogowskazy.
Dopóki nie wiem, gdzie dokładnie jestem, szum, huk, po prostu nocny, niekończący się zgiełk tego miasta dobiegający zza okna, nakreśla w mej wyobraźni kształt nieskończonego, wiecznego stwora, w którym ja jestem zagubioną przez przypadek, nieznaczącą drobnostką. Jakoś ta rola bardzo mi teraz odpowiada.
To już mnie nie dotyczy
Spadają skądś z góry duże krople, jak piłeczki do pingponga. Chwytam je dłonią, chcę złapać wszystkie, nie pozwolić żadnej z nich upaść. Wyciągam prawą rękę przed siebie, a one osiadają miękko, dokładnie tu, w zagłębieniu dłoni, każda jest o wiele lżejsza od wody, a tylko trochę cięższa od kuleczek z puchu.
Spada ich coraz więcej, a mnie coraz trudniej nadążyć. Z każdą chwilą mam ciągle nadzieję, że przecież to nietrudne złapać je wszystkie, trzeba tylko trochę bardziej się skupić. Gdy wreszcie się nie udaje, najtrudniej pogodzić się z tym – świadomie oraz na tyle wcześnie, by powstrzymać nagłą wściekłość, zanim będzie za późno. Miękkie, ciepłe piłeczki rozpryskują się na kostce, jaką brukuje się podwórka pod otwartym niebem. Jak siebie przekonać, że to już nie moja wina, i że w zasadzie – to mnie nie dotyczy?
Poddaję się
Czasem miotam się między stanem, aby robić dużo, bardzo dużo, a tym, by nie robić nic. No, zupełnie nic – to raczej niemożliwe. Mam na myśli to, że kontemplowałbym – ja, tylko ja, na własny użytek, wewnętrzny.
Tak jak dzisiaj, spotkanie z… ojcem mojego przyjaciela, z którym jednak krótka rozmowa udowodniła, że nie jest po prostu ojcem przyjaciela, albo raczej – że zupełnie jasne, dlaczego jego syn jest człowiekiem, którego… bardzo dobrze, blisko czuję.
Czy potrzebuję pisać, komponować, fotografować? To oczywiście pytanie retoryczne, na które odpowiedź wydaje się twierdząca. A jednak przenika mnie silne wrażenie, że mógłbym się bez tego obyć. Więcej. Że najważniejsze i jedyne, co można zyskać, zabrać ze sobą, zapisać w sobie (nie wiem po co, chyba jednak nie dla dobra przyszłych pokoleń), to jest to, co zapamiętam, przeżyję, odczuję. Wszystko inne, czy zapisane na papierze, wydrukowane, nagrane – jest wtórne, przetworzone, i tak naprawdę bez większego znaczenia.
Przeglądam internet, patrzę, jak znajomi urządzają premiery wystawy, piszą teksty, tworzą dużo, tworzą nieustannie. Teraz, w tym momencie, jestem od nich daleki. To ich wybór. Pęd w stronę pracy, osiągnięcia, dorobek… Proszę bardzo.
Lecz czy jestem w stanie opisać takie spotkanie, jakie widzicie poniżej? Czy ktokolwiek jest w stanie – opisać, sfilmować, przedstawić na fotografii – w sposób niezależny od żadnych konwencji, trendów historycznych, kulturowych, znaczeniowych i tak dalej? Znaczenie ma to, co jest bezwzględne. Reszta jest tylko tymczasowa, umowna, i dlatego poddawana dyskusji krytyków i znawców.
Nie tak rzadko chce mi się powiedzieć: NIE. Nie będę wchodził we współtworzony przez was system znaczeń, symboli, systemów, nie będę tworzył własnego systemu. Interesuje mnie tylko to, co trafia do człowieka wprost. Co jest uniwersalne. Reszta przeminie.
Chodzić wolniej
Słońce rozlewa się w końcu po ulicach, chodnikach, trawnikach, parkingach Krakowa. Po Wiśle też, jej przystaniach, wałach rzecznych. Pod Wawelem, gdzie na skarpie studentki ściągnęły bluzki i leżą. Na brzuchu, na plecach, potem znowu na brzuchu, a czasem któraś podniesie i głowę i rozgląda się, po czym znowu leży. Towarzyszą im, zdaje się, nieliczni studenci, zresztą w tym ostrym słońcu trudno dostrzec.
Ludzie chodzą wolniej niż przedwczoraj, kiedy było zimno i mżył deszcz: skoro świeci, to nie ma się do czego spieszyć. Nic nie ucieknie, a co miało uciec, już uciekło. Zresztą to nieprawdopodobne, aby cokolwiek mogło uciec w przyrodzie. Wszystko wraca do tego samego punktu, z którego wyszło, więc ze zdumieniem można odkryć, że nie spiesząc się do niczego, i spóźniając się prawie na wszystko, zdąża się właściwie na czas.
Tak więc czarno na białym wychodzi, że innowacje służące przyspieszeniu, ułatwieniu, okazują się w końcu nic nie warte. Jedyne, co ma sens, to chodzić wolniej, gdy pali słońce, zresztą to się samo narzuca. Podobnie jak chodzenie szybciej pozwala rozgrzać się w pochmurny, wietrzny dzień. I to wszystko.
W bryzgach się ścigamy, ale nie o pościg chodzi
Patrzę w górę, a tam, ruchem obrotowym, niezbyt szybkim, przesuwają się długie, grube, drewniane belki, pod stropem.
Jestem w plastikowej rynnie, w której płynie woda. Przede mną mój syn, który nie ma jeszcze pięciu lat, choć będzie miał za kilka dni. Powtarzałem sobie często to zdanie, było przeciwwagą dla wyglądu Beniamina, bo ciągle wydaje mi się, że jest starszy niż w rzeczywistości. Starszy, czyli powinien być mniej kapryśny, bardziej śmiały, lepiej się komunikować i tak dalej. A przecież nie jest starszy, nawet jeśli na takiego wygląda. Czyli ma prawo do tego, do czego ma prawo czterolatek, teraz prawie pięciolatek, który jednakowoż nie musi dorównywać swojej siedmioletniej, teraz prawie ośmioletniej siostrze. (Bo urodziny mają w odległości dwóch dni od siebie.)
W plastikowej rynnie pędzimy obaj. On pierwszy, w ślizgu, poniżej zaś ja, w ślizgu – za nim. Pomyślałby ktoś, że zjeżdżając w rynnie wypełnionej wodą, mając na sobie tylko kąpielówki, pędzi się zupełnie bezwładnie, będąc zdanym na los, jaki zgotowali nam konstruktorzy rynny, tej basenowej atrakcji. Lecz jednak nie jesteśmy bezwolni. Ułożeniem ciała można przyspieszać i hamować. Ściskamy się więc, Beniamin i ja, jadąc wbrew przepisom, jeden za drugim.
Wyciągam się, wyprężam, i… zaczynam go doganiać. Już za chwilę mam chwycić stopami jego małe ramiona, gdy on odwróciwszy głowę dostrzega mnie, i robi coś (zapewne też się wypręża), że przyspiesza, uciekając mi, prawie zupełnie, aż za zakręt.
Na końcu obaj wpadamy do stojącej wody, w bryzgach niewiele widać, tracimy oddech, nie zdążyliśmy dłońmi zatkać dziurek nosa, powiekami zacisnąć oczu, zataczamy się, wstając na kolana, patrząc, gdzie ta wieża, i schody, które prowadzą znów na górę.
Momenty, jak niewyraźne przebłyski, w których czuję, choć nie umiałbym tego udowodnić, że programuję syna. Programuję z premedytacją. A jeśli programować, to zdecydowanie, bez cienia niepewności, bo gdyby niepewnie, to lepiej nie programować wcale.
Programuję jak przestrzegać przepisów. A potem, jak ich nie przestrzegać. Syn poucza mnie, że nie zjeżdża się przy czerwonym świetle. On czeka na zielone. Mogę być z niego dumny, ale znam go, bo znam siebie, i wyczuwam te niuanse, które są w nim, których jeszcze nie jest świadomy. Mnie zbyt późno ktoś pokazał, o co chodzi w przepisach i ich przestrzeganiu. A może sam do tego doszedłem, w końcu wściekły, że daję się konsumować bzdurom. Bo istota tego naszego świata nie tkwi w przepisach. Istota jest gdzie indziej, i piękne jest jej poszukiwanie, choć drżące.
Wygrana w busie
Młody jedzie busem, w ostatnim rzędzie, wciśnięty w róg karoserii. Obok siebie ma szeroką kobietę w białym swetrze, przed sobą – dwa fotele. Na tyle blisko, że kiedy rozmawia przez telefon, siedząca na jednym z nich dziewczyna (z włosami jak sprężynki), co chwila jakby chciała odwrócić głowę, lecz w ostatecznie się powstrzymywała.
Po co chciałaby odwracać głowę? Przecież i tak nie włączy się do rozmowy. Sprawia wrażenie starszej siostry, która czuje, że w co drugim zdaniu powinna poprawić rozmawiającego z kimś brata. Taki odruch, jak pierwotny, któremu nie można zapobiec w zarodku, dopiero później, gdy właśnie powstanie i skłoni głowę do niecierpliwego ruchu.
Z głośników sączy się stacja radiowa, najbardziej znana w tym kraju. O tej porze można wygrać, dzisiaj – trzysta osiemdziesiąt tysięcy – dzięki którym, jak oznajmia spiker ze swadą, uwierzysz we własne siły.
A gdyby tak Młody wysłał sms i właśnie tu, w tym busie, w ścisku i szarpaniu na zdezelowanej drodze, wygrał trzysta osiemdziesiąt? Naprędce uświadamia sobie, że musiałby zapłacić podatek, więc taka kwota z pewnością nie trafiłaby do niego. Wylicza też w wyobraźni, ile i na jakie cele charytatywne przeznaczyłby część wygranej. A po pierwsze i najważniejsze – wszystkim pasażerom postawiłby szampana, zaraz na końcowym przystanku.
Co zrobiłby z resztą? Nie ma pojęcia. Kupiłby nowe CB-radio, bo stare ma ze dwadzieścia lat. Może i kupiłby samochód do tego radia, bo obecny ma prawie dwadzieścia lat. Nagle dociera do niego ilość decyzji, które musiałby podjąć, wygrywając w najpopularniejszej stacji w kraju trzysta osiemdziesiąt tysięcy minus podatek. I ta ilość nie za bardzo mu się podoba. „Bo czy ja mam złe życie?” – myśli. „Nie” – zaraz odpowiada, i nie dziwi go jakoś ten brak własnej ambicji, skandaliczny, jakby, nie przymierzając, oceniła to, na przykład, sąsiadka z piętra niżej.
Doceniając zatem, że nie jest mężem sąsiadki, a zupełnie przypadkowo właśnie jego żona studiowała rachunkowość, więc można by jej powierzyć wygraną. I po kłopocie! To takie rozwiązanie na wszelki wypadek, gdyby jakoś wygrał. Na wszelki więc wypadek nie wysyła nigdzie smsa, i dobre życie pozostanie niezakłócone, jak do tej pory. Co za ulga.