Spokojnie…

…uczę się pracować. To coś nowego. Radość dotychczas wynikała z ekscytacji. Ale z nią (znów kobieta?) dłużej już nie mogę, mnie wykańcza. Z drugiej strony, skoro nie jestem w stanie robić czegoś (sensownie), czego nie lubię, to poszerzam zbiór lubianych stanów. Kolejnym jest spokój. Oczywiście, nierzadko wyrywa się z piersi płomień uniesienia, cóż zrobić. Lecz objawia się i coś innego – zastanawiające zadowolenie z obserwacji, jak sprawy sukcesywnie idą do przodu. Jakby to nie były moje sprawy i jakbym to nie ja je popychał, a w sumie jest obojętne, kto to robi. Nadszedł czas chłodzenia afektu, niech urzekają się nim młodsi.

Udany związek

Do skrzynki pocztowej ostałem reklamę serwisu Stworzeni dla siebie. Oto co widać na pierwszej stronie:

Wielki formularz rejestracji.

Potem – prosto do miłości:
1. Wypełnij profesjonalny test doboru partnerskiego
2. Dowiedz się z kim możesz stworzyć związek
3. Przeglądaj profile potencjalnych partnerów
4. Poznaj osobę stworzoną dla Ciebie!

Pod spodem:
Określenie czego szukamy, naszych oczekiwań i wymagań pomoże odnaleźć właściwą osobę i stworzyć udany związek.

Acha – w samym środku gwiazdka z napisem: "100% gwarancji bezpieczeństwa i jakości". Dalej: Profesjonalny serwis, dopasowane profile. Gwarancja bezpieczeństwa SSL.

Po lewej stronie – zdjęcie obejmującej się pary. Ciekawe, że mają ciemnawą skórę, jak ludzie z południa, taką na przykład ma moja żona. Zastanawiam się – czyżby nie pasowały zdjęcia typowych Słowian? A może chodzi o zasugerowanie związku z obcokrajowcem?

Śmieszne to i żałosne zarazem. Nie ma osoby stworzonej dla mnie ani ja nie jestem stworzony dla nikogo. Tytuł serwisu eksploatuje romantyczną wizję, że gdzieś na świecie istnieje "druga połówka jabłka", że wystarczy ją odnaleźć i już szczęście gotowe. Żadne dopasowanie, w dodatku mierzone internetowym testem, nie gwarantuje udanego związku. To śmieszne dopóki się nie pomyśli, że tak wielu ludzi chwyta się i tego sposobu, żeby nie pozostać samotnym.

Ulatniam się

Spada jak deszcz bezszelestny, ciepło jesiennego już
popołudnia w niedzielnym bezruchu. Wczoraj szedłem przez moje miasteczko
schludnym chodnikiem, tak niepodobnym do tego ze wspomnień. Oczyszczone i
przystrzyżone trawniki, suchy kurz jakby nagle, jak tuż po wiosennych
roztopach. Gdyby nie wspomnienie dopiero co przeszłego lata pomyślałbym,
że oto znów wiosna.

Uliczki osiedla, place zabaw, ogródki nowo wybudowanych domów, właśnie
tuż obok miejsca tego, co na zdjęciu. Domy otoczone jeszcze
prowizorycznym ogrodzeniem. Kredytu nie starczyło…? I moje wrażenie
niemal profanacji miejsc, które od dzieciństwa pamiętałem jako dzikie i
niedostępne. Bezczelność zabudowy i to w tak trudnym do zabudowy
miejscu, bo stromym po prostu. "Spłyną te domy wraz z gliną i następnymi
wiosennymi roztopami" – myślę. Za ogrodzeniem z prętów dziecko bawi się
puszczaniem wody z węża, na niewykończonym obejściu. Nie na takim, co
poniżej, gdzie już wszystko dopięte na ostatni guzik – trawnik, ogrodzenie, małe tuje rosną rozsadzone wśród
plastikowej, zielonej siatki pokrywającej ziemię. Wychodzi matka, z białymi poszwami w rękach, instruuje dziecko. Szczęśliwość bycia wreszcie na swoim… Bycia na swoim niedzielnego popołudnia, bycia, troszczenia się o to, ustawiania, układania, cyzelowania, dopracowywania szczegółów… Po to, by wreszcie tam umrzeć.

Ludzie idący nie wiadomo skąd i dokąd. Matki nadciągające z dziećmi i/lub psami. Dzieci zjeżdżające na zjeżdżalni, nie słuchające matek. Matki opowiadające sobie coś na ławce. Cień bloku przesuwający się po drugim bloku. Znów idący ludzie, potem znów bezruch, potem milcząca matka, z wypielęgnowaną twarzą, w zgrabnych ciuchach i z dwoma chłopcami, wszyscy na rowerach. Jakby zatrzymała się w pół drogi do żurnalowego "ideału"; jeszcze na wpół zwyczajna, o ludzkich, ciepłych gestach, a już na wpół upozowana.

Opis nudny i wcale nie literacki. Pełen nostalgii mojej, prywatnej. Opis taki, na jaki pozwalają moje umiejętności.

Nie wiem, po prostu nie wiem. Tak, ten stan jest przeze mnie ulubiony, więc powinienem się cieszyć. A jednak…

Moja cała rekonwalescencja jest przeprowadzana według mojego uznania, wyczucia i inwencji. Żadnych konkretnych wskazówek od lekarzy, którzy się mną zajmowali. No, przepraszam, rehabilitant w klinice powiedział, że trzeba się przygotować do walki z bólem. Dobrze. Raz też posadził mnie na łóżku, raz przeprowadził korytarzem, był, zdaje się, z mojego stanu zadowolony.

Internista nie mógł się dopchać do mnie w tłumie wizytujących na obchodzie, rano. Miałem drobne uwagi co do dawkowania mi insuliny, które wydawało mi się kardynalnym nieporozumieniem. Na przykład stała dawka na pompie bez względu na to, czy właśnie zjadłem obiad, czy śpię, bo jest trzecia w nocy. Tak mi chciał wyrównywać cukrzycę. Chciałem go też uspokoić, że w mojej sytuacji cukier w moczu nie jest powodem do rozpaczy, niechby raczej zmierzyli aceton i ciała ketonowe. Internista po obchodzie szybko znikał a pielęgniarki mogły zrobić tylko to, co stało w papierach.

Pielęgniarki… Cały tłum, bo oprócz stałej obsady – studentki czy stażystki… Nie rozróżniam. Wspominam miło, odpowiadały na mój uśmiech, kiedy kolejna wlewka ketonalu zaczynała wreszcie działać… Wspominam miło pomimo targów o insulinę, gdy przełożona (jak sądzę) z marsową i zagniewaną twarzą podnosiła wysoko wstrzykiwacz, a ja nieustraszony dalej zadawałem jej pytania. Wtedy inna, zza jej pleców, nieduża, starsza, spokojna, uśmiechała się do mnie przyjaźnie.

Z pielęgniarkami zacząłem sobie wymieniać korespondencję na temat terapii insuliny na karcie, tej wieszanej na łóżku, było to w stylu:
Pielęgniarka: Pacjent odmówił przyjęcia insuliny.
Ja: To nie jest prawda. Mój podpis.

Zainteresował się tym dialogiem na obchodzie docent (czy ktoś równie ważny, bo docentów chyba już nie ma), jednak po wyjaśnieniu, że jestem tylko dziennikarzem społecznym samoukiem i dlatego lubię pisać, z godnością pominął sprawę. (Tak naprawdę ktoś szepnął mu do ucha, że "to zostało już wyjaśnione", o czym ja doprawdy nie miałem pojęcia).

Jeszcze o salowych. Miło wspominam. Czas na sali przed/pooperacyjnej biegł niezależnym trybem. Zmiana pościeli, ścielenie łóżek, mycie pacjentów o 5 rano było niezwykłe dla mnie, ale nie tutaj. Zresztą, większość pensjonariuszy i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. A nad ranem przynajmniej nikt nie przeszkadzał. Pstryk światło na sali, potem szło w obroty tych parę łóżek, i pstryk na koniec. Zaś za kilkadziesiąt minut przychodziła siostra mierzyć temperaturę.

Dwa razy stażystka, pani psycholog, przyszła rozmawiać, bo miałem bliżej nieokreślone stany w nocy (zwłaszcza kiedy bardziej bolało). Za drugim razem niewiele porozmawialiśmy, ponieważ w tłusty czwartek personel (raczej tyko stażyści) zaprasza siebie sms’ami na pączka. I jeszcze potem się widzieliśmy – wyraźnie się ucieszyła, kiedy nie zadano mi żadnych ćwiczeń ani wskazań do domu.
– To znaczy, że dobrze!
– To znaczy, że nie wiem, czy dobrze – ja na to. – Mięśnie i ścięgna jak skurczone sznureczki. Padam z nóg, gdy ból uderza w krzyżu (a cięto mnie przecież na szyi). Zawroty głowy, wszystko utopione w bólu (a co wam będę dalej opisywał). Mam sobie o tym poczytać w Internecie i sam znaleźć ćwiczenia?

Jedno muszę powiedzieć – operację zrobili, zdaje się, super. To ich specjalność, to widać. Żadnych późniejszych bólów po intubacji, w przełyku, gardle. Zwiodczenie mięśni oddechowych, zdaje się, pozostawia jakiś ślad na parę dni (prosiłem w myślach, żebym nie musiał kichać ani kaszleć). Coś tam jeszcze mi robili, bo przygotowanie trwało dwie godziny. Ale za to żadnych problemów neurologicznych z czuciem, poruszaniem kończynami, koordynacją ruchów, świadomością czy pamięcią. Ekstra. Super!

Raz widziałem, jak przygotowywali lekko starszego gościa do operacji na łóżku obok. Jakieś cztery osoby pracowały prawie bez słowa, każdy robił swoje – wkłucia, intubacja, EKG i jeszcze mnóstwo rzeczy. Przyjemność tę organizację oglądać.

No dobrze, ale ja ciągle nie wiem – więcej spać, czy raczej funkcjonować, iść na spacer czy czytać. Znajomi, ci związani z medycyną, radzą, żeby na siebie uważać. Ale co to znaczy – uważać? Co to znaczy?

Szukam własnego rytmu. I coś znajduję, np. śpię aż się obudzę (he he, to nie takie oczywiste), a potem muszę szybko wstać, nie bacząc na histerię fizyczną i psychiczną organizmu, bo zaraz będzie jeszcze gorzej. Po dziesięciu minutach chodzenia, drobnych prac domowych, histeria się kończy i jest całkiem dobrze! Jak również po posiłku – starczy jabłko, kawałek chleba. Ale zjeść jestem w stanie tyle, co moją piąstka (wychudzona, jednak), więc jem często.

Potem – działam – idę do miasta, jadę samochodem po córkę do przedszkola, pracuję na komputerze, sprzątam – powoli, jeszcze przygarbiony, ciągle czekając na ukłucie w skroń lub ciemię jak przelatującą kulą karabinową (sorry, nigdy nie widziałem i tego nie doświadczyłem, ale to pewnie podobne). Działam aż do wyczerpania sił. Nadchodzi moment, że jest stop, jak w meleksie, któremu skończył się prąd. Idę wtedy spać i śpię, aż się obudzę. Dwie, trzy, a nawet więcej godzin funkcjonowania, potem – godzina do czterech – snu.

Czy nie przesadzam z aktywnością? Nie wiem. Fakt, że ból z tygodnia na tydzień się zmniejsza, a ja jestem w stanie robić coraz więcej. Może to dowód, że jest OK… Jak trochę poszarżuję, to jest gorzej, ale zaraz potem – lepiej. Jak leżę cały dzień – to potem tragedia, jest najgorzej.

Może to jest tak, jak powiedział wujek, były kierowca pogotowia:
– Panie, żyj pan jak możesz. Jak pacjent ma umrzeć to i tak umrze, a jak ma przeżyć to przeżyje. Więc nie ma sensu pędzić na złamanie karku, tylko spokojnie, a wszystko się wyjaśni… 😉

Ulubiona

Co tak lubię w gitarze basowej? To, że jest tak mała i można wszędzie ją zabrać [śmiech]. Oczywiście to tylko część odpowiedzi. Najbardziej lubię w niej to, że mimo swoich niewielkich rozmiarów jednak jest w stanie wygenerować potężny dźwięk. Oczywiście po podłączeniu do odpowiedniego wzmacniacza i głośników. Ale to w dzisiejszym świecie uznaje się za naturalne, inaczej musielibyśmy się cofną do czasów… w zasadzie aż do czasów cywilizacji chińskiej, z której wywodzą się organy, najstarszy obecnie używany instrument. Organy, które tysiące lat później posiadając już inną konstrukcję, wstrząsały murami kościołów. Ale również te najpotężniejsze dźwięki organów to właśnie najniższe, basowe tony. Podobnie jak w naszej gitarze. Na marginesie – dzieje się tak, ponieważ im niższy dźwięk, tym musi mieć wyższą energię, by mógł być słyszany tak samo głośno jak dźwięk wysoki.

Wracajmy do gitary. Najbardziej fantastyczne wrażenia łączą się u mnie właśnie z tym basowym dźwiękiem, wydobytym z pojedynczej struny o długości nie przekraczającej półtora metra. Struna nie może być pierwsza lepsza. Zamocowana w gitarze zbudowanej z najlepszych materiałów, dociśnięta do idealnie wyszlifowanego i wbitego progu, wzbudzająca elektryczne drgania w starannie dobranych przystawkach. Wyobraźcie sobie stadion i na jednym jego końcu dużą scenę. Na niej zupełnie zgubiony człowiek, niewielki w skali sceny, a cóż dopiero stadionu; na ramieniu szeroki pas, wspierający jeszcze mniejsze "wiosło". Ruch dwoma palcami, oczywiście precyzyjny zarówno w swoim tempie jak i sile, ruch, pochodzący w istocie z wyobraźni, emocji człowieka, powoduje powstanie fali.

Fali dojmującej, płynącej przez stadion, niezatrzymanej. Wcale nie chodzi tu o coś jak grom, wystrzał armatni, dźwięk porażający i ogłuszający. Chodzi o tę zadziwiającą kombinację niezwykłej mocy, która sprawia wrażenie, że nikt jej nie zatrzyma, oraz opanowania, spokoju. Jeśli tylko ten mały, daleki człowiek czuje podobnie jak ty, to fala ogarnia cię, jakby była twoją częścią albo twoimi skrzydłami. Zaczynasz na niej płynąć przez stadion, ponad głowami słuchaczy. Tajemnicą jej jest to, że sama jest tajemnicza, niepoznana do końca. Tak, jest trzon wyraźnie słyszalny, silny, choć miękki, ale w nim zawarte są coraz subtelniejsze barwy, pomruki, drgnienia, zachwiania, zależnie od tego, na który z wielu sposobów struna zostanie szarpnięta, dociśnięta, zwibrowana, i wreszcie puszczona.

I jeszcze jedno. Najniższego dźwięku w zespole nie da się ukryć. Grając na basówce możesz mieć pewność, że to, co poślesz w przestrzeń, zawsze zostanie usłyszane. Nawet lekkie muśnięcia, pojedyncze, drobne jak początki mżawki. Nawet jeden długi dźwięk, jedno uderzenie, zaleje przestrzeń muzyczną, będzie podstawą i tłem jednocześnie dla kolegów z zespołu. Jeśli nic nie zagrasz wszyscy od razu to odczują, jakby zabrakło czegoś ważnego, czego zwykle nie brakuje.

Czy gitara basowa jest kobietą? Nie wiem. Ale wiem, dlaczego tak ją lubię…

Różne oderwane

Ledwo człowiek poczuje się lepiej, a już zaczyna snuć szerokie plany i roić najróżniejsze pomysły. Jeśli pozwolisz, abyś zaczął w nie wszystkie wierzyć, utoniesz. "Reżyseria to sztuka eliminacji pomysłów" – wtedy rozbrzmiewa mi w uszach to zdanie.

Inne fajne zdanie, które pochodzi z książki Kapuściński non fiction (cytuję z pamięci): pisanie wierszy wymaga nicnierobienia. (W kontekście do literatury reporterskiej, która wymaga działania). Jak to jest, że słyszymy tysiące mądrych zdań, na które nie zwracamy uwagi do momentu, w którym sami, po ciężkich bojach, długim czasie, i tworząc sami całą teorię – sami odkryjemy te stwierdzenia.

Jak to jest? Ponieważ człowiek nie może uczyć się w danym momencie czegokolwiek. Tylko tego, co jest aktualnie on the edge, czyli tuż tuż na granicy jego obecnej wiedzy. Jeśli to coś będzie zbyt blisko, znudzi (bo już wiadome), jeśli zbyt daleko, to znudzi (bo jeszcze nie ma szans być zrozumiałe).

Jak macie czas to popatrzcie jeszcze na ten film (w ramach rojenia planów i pomysłów, w ramach choroby i łóżka próbuję poszerzyć wiedzę). Myślałem, że tak pięknych siedemnastoletnich dziewcząt się nie retuszuje. Muszę to pokazać córce, zanim będzie chciała wyglądać tak, jak dziewczyny z czasopism. Dziewczyna oryginalnie ma, moim zdaniem, świetną figurę, a
jednak… A jednak nie jest! I choćbyś była fantastyczną nastolatką, to
i tak będziemy poprawiać!
Najciekawsze jest dla mnie to między 0:45 a 1:45. Głos zza ekranu (mniej więcej): teraz kilka drobnych pociągnięć – spłaszczyć brzuch, wyszczuplić talię, wyszczuplić ręce; to jest zaledwie siedemnastoletnia dziewczyna o jeszcze dziecięcej twarzy, twarz też wyszczuplimy; zawsze zwracajcie uwagę na linie szwów, zamków błyskawicznych, aby poprawki nie wyglądały nienaturalnie.

Robak

Brzozo, moja matko-rówieśniczko, otocz mnie twoim ostatnim jesiennym listkiem. Niech owinie uszy, nie chcę słyszeć moich myśli, i usta; nie mogą dowieść mojej niewinności. Chcę pozostać przy tobie, mały, na niebotycznej wysokości. Chcę spać całą zimę, może otworzyć na chwilę jedno oko, gdy świetliste skry zamrugają w oślepiającej bieli jednego z zimowych dni o niebieskim niebie. Potem spać, spać… Spać do wiosennego podmuchu, który rozwinie dziesiątki, setki, tysiące, nowych, podobnych listków. Strupieszałe truchło mojego schronienia, i ja sam, nie będziemy już wtedy istnieć. 

Zakochałeś się, współczuję

– Mówię ci, biada, jeśli się zakochasz. Dopóki lecisz sobie tak lekko, spoko, na pół gwizdka i masz to wszystko tak z boku, jest dobrze. Ale kiedy poczujesz to mocno, wpadniesz po szyję – to nie bądź zdziwiony, ostrzegałem cię! Musisz to olewać, no wiadomo, nie całkiem, ale to już twoja wewnętrzna sprawa, jak to zrobisz, na zewnątrz zaś – jesteś twardy gość, któremu tak średnio zależy. Wspomnisz moje słowa! Zresztą, jak nie przeżyłeś, to nie wiesz i nie uwierzysz. Pamiętaj, trzymasz twarz…
– Ale…
– Żadnego ale. Albo ty, albo… Nic cię nie uratuje, i tylko nie próbuj się tłumaczyć, bo to już kompletnie koniec. Żadnych usprawiedliwień!…
– Tylko…
– No masz! Ale uparty z ciebie osioł. Ja wiem, masz dobre serce i wszystko chciałbyś ułożyć, żeby było pięknie i dobrze. Nie mam siły do ciebie.
– Wiechu…
– No?
– Znam takie miejsce, gdzie można pojeździć quadami. Idziemy?
– Dobra.

Eksploatacja cd

Zasłyszane w tramwaju:

Żona przez dziesięć lat eksploatowała moje pozytywy. I tak na długo starczyło. Teraz zabrała się za moje negatywy. Boję się co będzie, jak i to się skończy…

jestem (przedwiośnie)

Pamiętam taki szczegół, niewiele znaczący… Z przedwiośnia, kiedy jeszcze ochłapy śniegu leżały wśród promieni ledwo przezierającego przez chmury słońca. Jak to w mieście, śnieg brudny raczej, ale tam, wtedy, na pętli tramwajowej, zachowało się jeszcze trochę bieli… Zaraz, a może nie było już wtedy śniegu? Bo pamiętam raczej suche kępki kurzu, i suchy wiatr… Ten zapach, tak różny od zimowego, ekscytujący, choć jeszcze niewinny wobec wiosennej eksplozji.

Podmuch powietrza podniósł z ziemi kawałek kartki, oparła się u podnóża wiaty, tam, gdzie wsporniki wchodzą pomiędzy płyty chodnikowe. Podniosłem ją. Było na niej równe pismo, dość wyraźne i nieźle zachowane na odartej kartce.

Tak, jestem z tą kobietą. Zdecydowałem kiedyś, że z nią jestem, co oznacza jednocześnie, że jestem zawsze. Na zawołanie, kiedy jej się chce, i kiedy nie. Kiedy ma humor, i kiedy całymi dniami jest nieobecna. Zobowiązałem się, że będę; będę znosił te rozmowy niekończące się, jej milczenie i moje oczekiwanie na odpowiedź, i jej zaprzeczanie moim uczuciom. Jej niezdecydowanie oraz to zdecydowanie – tak silne, ostateczne, bezwzględne. I że będę czekał, wyciągał rękę, próbował. A jak to zrobię, to już moja sprawa.