– Słuchaj, żyjemy tyle lat, ale mam wrażenie, że teraz dociera do mnie coś zupełnie nowego.
To Wiesiek. Przyszedł. Zastanawiałem się, czy otworzyć piwo, ale zaproponowałem śliwowicę, pędzoną przez mojego teścia. Czy jego brata – nie pamiętam dokładnie.
– Po ostatnich wydarzeniach, o których zresztą wiesz, teraz kombinuję z nią inaczej. Nie ćwierkam, nie podskakuję z entuzjazmu. Jestem, że tak powiem, powstrzymany.
Patrzę na Wieśka spod oka. Widzę, że jest na pędzie, trochę mi to nie bardzo na rękę – brać na siebie jego historie. Prawdę mówiąc po urlopie jeszcze dobrze nie wróciłem duszą do tego codziennego kieratu, który mnie pogania, za którym nie nadążam, i moje zmartwienie to dziesiątki spraw. Ale słucham Wieśka, uważnie, na ile mogę.
– No i wiesz, co się okazało? Że ona chyba nie znosi tego mojego entuzjazmu, tego uśmiechu, tego ćwierkania: "jak się czujesz", "co robiłaś", "w czym ci pomóc". Nie. Wszystko idzie lepiej, jak siadam i… czekam. Słucham, przyglądam się. Wcale nie pomagam. Nosi pranie – niech sama nosi. Sprząta? Dobrze. Ja spokojny. Przyciszonym głosem odpowiadam na pytania. Jak coś nie tak – nic nie mówię, milczę. No i od tego czasu wszystko idzie lepiej. Nie uwierzyłbyś.
– Nie uwierzyłbym.
Obiecaną śliwowicę wygrzebują z szafki, która jest w rogu kuchni. Trudno tam sięgnąć. Śliwowicę wypić trzeba, a przynajmniej przelać, bo teściu, jak się rozpędzi, to wlewa do czego popadnie. Ostatnio – do butelki po coca-coli… uffff, nie dość, że plastikowa, to jeszcze dziecko może wziąć do zabawy.
– Wiesiek, ty tak na poważnie o tej twojej kobiecie? Siadasz, nic nie robisz, i jest lepiej?
– Nie, tak to nie. Robię, nawet więcej, powiem ci. Ale się nie wyrywam. To nie ode mnie wychodzi. No słuchaj, swoje muszę odrobić, nie ma wyjścia. Ale przestałem tłumaczyć, wyjaśniać. Myślę sobie po cichu: "i tak zaraz sama do tego dojdziesz". No i dochodzi. Nawet jak za dwa dni, to dochodzi. I jeszcze patrzy na mnie łaskawie.
Znalazła się butelka, po occie co prawda, ale dobra, szklana. Tylko dobrze wypłukać… Niestety, z tej plastikowej nie wszystko weszło, więc resztę musimy sami zutylizować. Wiesiek łyknął i skrzywił się.
– Mocne. A ta destylacja to chyba taka sobie.
– Mocne. Dasz radę jeszcze trochę? Szkoda zostawiać w plastiku.
Wchodzi moja kobieta, jej wzrok pada na butelkę, którą natychmiast podrywa.
– Tyle już wypiliście?!
Mając w pamięci świeże zwierzenia Wieśka – nie puszczam pary z ust. Patrzę to na niego, to na nią, w niezdecydowanym wyczekiwaniu.
– Acha, przelaliście do tej szklanej. No dobrze. To miłego wieczoru!
Pomyślałem, że jak często słucham opowieści Wieśka jednym uchem, tak wcale one nie są pozbawione pewnych elementów, że tak powiem, osadzonych w rzeczywistości i dotykających realnego doświadczenia…
O ile mieścisz się
Wszystko ma dokładnie poukładane, nie tylko na półkach w domu, ale i poukładane życie, toczące się na różnych poziomach i w wielu wątkach jednocześnie. Ma poukładane, dlatego funkcjonuje, pcha do przodu codzienny wózek, a w nim – dom, dziecko, praca i nikt więcej. Zresztą, o samotności nie myśli za często, jest na to sposób – nie zatrzymywać się, po prostu.
Dlatego zanim zdążysz pomyśleć, co chciałbyś na śniadanie, ona już wie. Zanim wyciągniesz rękę, już to masz. Na jej pytania istnieje tylko jedna odpowiedź, jej. Inaczej wpada we frustrację, nie rozumie, nie ma czasu zastanawiać się i rozumieć.
Swoją pracą, zaangażowaniem, poświęceniem, tempem myślenia – za siebie, za dziecko, za siebie, za innych, za siebie – nie pozostawia wyboru, nikomu, i sobie. Nie chcesz tego dobra, poświęcenia, ogromu pracy, wypruwania sobie żył… Jesteś niewdzięcznikiem, zresztą inni też. Nie widzisz, nie dostrzegasz, nie doceniasz. A przecież masz wszystko, co… ona chce.
Istniejesz o ile mieścisz się w jej tempie i na jej ścieżce.
Migawki z odjazdu
Kiedyś miejsce pobytu rodziny wyznaczało ognisko domowe, zapalało się go wkrótce po przybyciu na miejsce, gasiło tuż przed wyjazdem. Dziś jest to… router Internetowy, takie małe pudełeczko z anteną, które wozimy ze sobą wszędzie, a do którego wpina się końcówkę miejscowej sieci. Zaś pudełeczko jest na tyle sprytne, że potrafi poradzić sobie z większością konfiguracji w różnych miejscach. Jako że dziś pakujemy się już definitywnie, to ostatni zostanie zapakowany router.
Jeszcze o jednym genialnym przedmiocie, tak o nim myślę, za każdym razem, gdy po niego sięgam – to dziecięce łóżeczko normalnej wielkości, wytrzymałe i bezpieczne, rozkładające się w piętnaście sekund, a po złożeniu zajmujące objętość nieco pogrubionego futerału od skrzypiec. Co tam Nagrody Nobla, co poezja i proza światowa, wynalazki i odkrycia! Takie łóżeczko – jakie tam są zawiasy, jakie wsporniki – tego nawet nie widać, bo ukryte pod ciemnoniebieskim materiałem, na którym namalowano tylko znaki – tu nacisnąć a tu popchnąć (ang. push, pull). A siateczka, delikatna, a której ciekawskie i szarpiące pazurki Beniamina nie były w stanie naruszyć…!
No i wreszcie, przedostatniej nocy, ukradziono nam pod blokiem antenę od CB radia. Przyznaję, traktowałem to jako pewnego rodzaju test… Bo antena na magnesie, aż się prosiło, ja nie schowałem, a z drugiej strony – bodaj najtańsza na rynku, i ktoś nie bardzo się znał, sięgając po tę taniochę i tnąc kleszczami kabel; będzie go musiał wymieniać, a to nie bardzo niemożliwe, bo antena raczej nierozbieralna, sztukowanie zaś nie ma sensu, więc, żałuję, nie na wiele mu się przyda. Amator – żeby kradł choć tak, by coś z tego mieć, a tak ani on ani ja.
No ale mam za swoje, przez chwilę myślałem naiwnie, że wreszcie kupię lepszą antenę, ale zaraz potem przypomniałem sobie, że mam gdzieś starą i niewiele lepszą, tyle, że nie na magnesie, więc ktoś nie od razu ukradnie, za to ja, gwoli oszczędności, nie kupię nic nowego i lepszego, więc będzie tak, jak było, tylko że teraz mam kłopot, bo trochę zajmie podłączenie tej nowej (starej), no i dziurę w samochodzie muszę zrobić… Choć auto stare to i tak wszystko jedno… Ale jednak… dziura to dziura, trochę szkoda…
Sara i Beniamin
No, to jestem jeszcze winien zdjęcie choć moich dzieci. Na rumuńskiej zjeżdżalni 🙂
Przypominam tym, którzy już nie pamiętają, że dwulatek, szczególnie, a może nawet chłopczyk, potrafi być dość upartym i stanowczym istnieniem ludzkim. Oby humor mu dopisywał, wszystkim nam wyjdzie na dobre. I Wam też, bo wpisy będą lżejsze… :-)))
Pranie
Mała, malutka biała koszulka ma z przodu wyrysowany szarpanymi i pociągłymi liniami, czarnym kolorem, łeb tygrysa, groźny. Trzeba się wpatrzyć, jest na granicy percepcji i wyobraźni; to ta przyjemna niepewność, gdy nie od razu wiadomo, choć coś sugeruje, ale nie do końca, i dopiero po chwili wyraźnieją – oczy, wąsy, marsowy ślad tygrysiej wściekłości. Koszulka jest mokra, w dłoniach rozciągana, strzepnięta, ląduje na białym, metalowym pręcie.
Nasza suszarnia jest w przejściu korytarza, przy schodach, pod oknem, które tutaj może być zawsze uchylone. Tak jak teraz, nocą, za oknem majaczy ledwo światło ulicznej lampy, przezierające przez listowie. Gdy wieczorem pojawia się wiatr, gałązki ożywają, i można z nimi trochę pogadać, to wieszanie się nie dłuży. Zresztą, kiedy tak jak teraz stoją w bezruchu, można pomknąć myślą w mrok, w to, co dzisiaj, wczoraj, co odległe, albo bliskie, tu, trzy centymetry obok serca, a tak naprawdę – nie wiadomo gdzie…
Tygrys jeszcze dziś rano był na piersi mojego syna, gdy wydobył się z łóżeczka, koszulka sięgała mu prawie do kolan. A to? Bezkształtny, zdaje się, kawałek materiału w biało-czerwone paski. Spódniczka, dziwny krój. To Sary, bez wątpienia, nawet widzę teraz, jak ubrana w nią przegląda się, stojąc przed lustrem.
Droga na miejsce
Na piętrze, na końcu wszystkich przejść i pokojów, w sypialni, jest pewien ciemny kąt. Tam zmierzam. Ale najpierw drzwi wejściowe, klucz na smyczy, zamek. Kapcie, pstryk światło, schody, zakręt. Po drodze suszarka na bieliznę, ciemny kawałek korytarza, drzwi do przedpokoju. I tam dalej, w prawo, drzwi i sypialnia, dokąd zmierzam.
Po drodze – biurko, przy nim nieduża kobieta, pisze, komputer.
Jeszcze kuchnia, niespodziewane truskawki na stole, pachnące z ogrodu; uchylone okna bez moskitier, więc nie zapalam głównego światła; witamina C po lewej na półce, łyk mineralnej, mała lampka nad podwójnym zlewem. Górka z talerzyków, noży i widelców, jedne na drugich, czekające. Nie na mnie, bo ja zmierzam tam…
Wracam, znów biurko i mała brunetka przy komputerze, rozmawia, śmieje się, muskam jej policzek, tak krótko, bo spieszę się.
Łazienka, płytki ułożone w kratkę, wieszak z ubraniem, kubek i pasta, bursztynowy płyn z ciepłą wodą, który piecze lekko w gardle. Opadam z sił, jeszcze krok, dwa, i byle tam w mrok, na to miejsce… Lecz po drodze – znów biurko, komputer, przy nim nieduża… Te włosy…? Zawsze gładkie i ciemne.
Nocny uniform, mrużąc oczy od natarczywej żarówki szukam klamki, przede mną ciemność i to miejsce, gdzie zdążam, lecz za plecami jeszcze słyszę lekki śmiech; nieruchomieję, pytam:
– Przyjdziesz?
– Przyjdę.
W ciemności oddychają dzieci; posłuchać oddechu, dotknąć dłonią, przebrać mokre od potu, przykryć… I już naprawdę krok – ten kąt, ciemny, ostatni, w sypialni, moje miejsce.
Szczęście odejść
Chyba to jest szczęście – móc odejść w chwili, kiedy wszystko zostało poukładane, załatwione. Wyprostowane, wyjaśnione. Czegóż więcej można oczekiwać? Chciałbym odejść właśnie w takim momencie. Zanim nadpłynie następna fala spraw i problemów do załatwienia. Niech one zostaną już przyszłym pokoleniom. Odejść z przekonaniem, że zrobiłem kawał dobrej roboty, choć (z pewnością), nie wszystko było najwłaściwsze i bezbolesne (dla innych). Człowieka liczy się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy, więc oby ten koniec…
Odejść w najlepszym momencie.
Człowiek powinien odejść wtedy, kiedy zyska największą świadomość. Tak by się wydawało. Bo właśnie świadomość jest tym, co można zyskać; nie bardzo wierzę w kształtowanie charakteru (w gruncie rzeczy, zostajemy tacy sami), w dokonania życiowe (w stylu – odkrycie, wynalazek, książka, firma, most/wieżowiec, rekord Guinnessa). To, co potrafi nas zmienić, to nawet niewielka świadomość rzeczywistości – ta świadomość jest porażająca, bo bezdyskusyjna.
Ale zwykle nie odchodzi się wtedy, gdy świadomość największa. Przychodzi starość, zdziecinnienie, zapomnienie. Po co to? Żeby nie żal odejść…? Może to dla mięczaków, niepogodzonych…
Ci na zdjęciach – zwłaszcza dwóch pierwszych – jeszcze beztroscy, z niewielką świadomością… Która dopiero na nich czeka. To dla nich na razie nie powinienem odchodzić 😉 To jest jeszcze do załatwienia… ;-))
polecam
Zobaczcie fotoreportaż o niewidomym dziecku pochodzącym z sierocińca w Indiach, adoptowanym przez amerykańską rodzinę, w której ojciec również jest niewidomy i postanowił przekazać swoje umiejętności życia adoptowanemu synowi.
Komórka
– Byłaś w sklepie? I jak? Udało się? No, mówiłem. Dużo wydałaś? Nawet nie tak źle. Ale to ciężkie było, przyniosłaś jakoś do domu? Dałaś radę? Dzielna jesteś, ale wiesz, że nie powinnaś tyle nosić. Jeszcze dzieci nosisz. No, przynajmniej tego małego. Mały darł się? Czego on tak się drze? Młoda się tak nie darła. Aha, nie spał. I nie jadł. Nie jadł, bo nie chciał. Wiem, spodziewam się. Uparty. Ale już nie ma odwrotu. Trudno, kiedyś przestanie. W sumie niegłupi chłopak, szybko się przekonał.
– Nie spałaś. Kiepsko. Może po południu. Jak przyjdzie mama. Nie przyjdzie? Dopiero wieczorem… A ojciec by…? Nie. Ale ty i tak się nie położysz. A jak położysz, to nie uśniesz. No chyba że już naprawdę… Stukają? Stukają za ścianą. Zmieniają kran i coś tam poprawiają. Wiem, nie uśniesz. Mam stopery, ale tobie stopery nie pomogą. Stukanie słychać. Tak, pranie mogę powiesić. Tak, miałem iść, ale przecież pół godziny to nie problem. Powieszę, he, na pewno nie tak dobrze, jak ty. Zdążysz. Na wpół do piątej zdążysz.
– Małemu zmieniłem pampers. Wsadziłem do wanny, jak przedwczoraj. Tak chyba łatwiej. Zresztą, lubi to. Nie, nie było mu zimno. Sprawdzałem. Ciepłe ręce i nos. No pewnie, że nie chciał wyjść. No i chciał stać na pralce, uparciuch, o mało się nie poślizgnął. Koszulka nie chciała przejść przez głowę, wrzeszczał wniebogłosy. Myślałem, czy nie naciąć, ale przeszło. Tak? Nie. Przewrócili kwiatek, kazałem sprzątać, ale jasne, że nie posprzątają. Młoda mu ustępuje. Oboje darli się: moje! Nie, nie wiem, kto pierwszy.
– Wracam. Może pięć kilometrów. Do apteki? Której? Naprzeciwko pomnika… po dwudziestej pierwzej. Nie wiem, czy sprzedadzą. Jak nie sprzedadzą, to doniesiemy. Boli bardzo? Swędzi. Już wolę, jak boli. No to na razie, jakby co jeszcze, to dzwoń…
na ból
W zadawaniu sobie bólu w sytuacjach, w których wewnątrz już jest ból trudny do zniesienia jest sens. Choć jest to postrzegane jako infantylna próba zwrócenia na siebie uwagi, czyli po prostu narcyzm. W tym zadawaniu sobie bólu może chodzić o to, że ten zewnętrzny ból pomaga uzyskać równowagę, jest przeciwwagą. Bo przecież coś jest na rzeczy – kiedy boli ząb, to uderz się w palec…