Camping

Spacer wieczorem po campingu. Ciepła bryza, mrok, nikłe lampy tu i ówdzie i ludzie siedzący tu i ówdzie, w drobnym świetle lub mroku. Dzieci grają w zbijaka na placu między domkami, ledwo widać postacie, piłkę jeszcze mniej.

Jadą na camping, pod namiot, gdzie wszystko zależy od pracy ich rąk. Obok dużych przyczep, małe namiociki, jedni zwieźli cały dobytek, inni tyle, by przetrwać. Tymczasowość ludzkich planów, miejsca, posiadania: camping.

Bardzo blisko siebie, udają, że nie patrzą, ale patrzą przecież, tylko lepiej lub gorzej się z tym kryją. Wyciągają macki – kto pierwszy zagada, wszystko jedno o co, byle spojrzeć w nową twarz, niezobowiązująco, bo za dzień, dwa, pięć już nas tu nie będzie. Szansa zostawić po sobie dobre wrażenie, nie zepsute dłuższą znajomością, zresetować własne, zleżałe błędy międzyludzkie, wrócić z lepszym wizerunkiem siebie. Katharsis na campingu.

–––

Usnąć w miejscu, które nie jest moje. Które zobaczyłem tylko na chwilę i którego nigdy już nie zobaczę. Ale zostanie we mnie, nawet jeśli nie w uświadomionych wspomnieniach. To przyśni się jeszcze kiedyś, albo rozpoznam je podczas kolejnej wyprawy, do zupełnie innego miejsca, kraju, u innego, niepodobnego do innych człowieka.

Hedonizm, czy tylko?

Wróciliśmy z podróży marzeń. Spełniły się wszystkie. Teraz pozostaje pytanie – co z tego? Czy chodzi wyłącznie o dostarczenie sobie przyjemności (tzn. hedonizm), nawet w postaci jak najbardziej kulturalnej, intelektualnej, prawowitej i pożądanej? Kiedy chodzi o np. przyjemność związaną z byciem, patrzeniem, odczuwaniem niekłamanego piękna przyrody, co porusza, wzbudza refleksje, nawet trudne do wymówienia?

Czy podróżowanie ma na celu dostarczanie sobie przyjemności? Czym różni się taka przyjemność od np. kupowania kolejnych gadżetów? Ktoś powie – podróżowanie jest kształcące – ale można mieć wątpliwości, czy zawsze. Czy rzeczywiście stajemy się mądrzejsi? Wzrasta jakaś nasza wartość? A może po prostu oglądamy, te niesamowite żleby, granie, szczyty, zbocza górskie, i to wszystko? Może niewiele z tego zostaje, podobnie jak po konsumpcji loda – co najwyżej wspomnienie, że w tamtej lodziarni kręcą lepiej niż w innej.

Trasa Transfogarska

Na szlaku

Z wędrówki. Obraz powraca w wyobraźni jako wspomnienie, wiele dni po tym, jak pojawił się tam, za zakrętem. To była długa prosta na stromym, zalesionym zboczu. Las rzedł, zastąpiła go wysoka trawa i młode drzewka. Stare, wysokie, które rosły wzdłuż drogi, zostały ścięte na różnych wysokościach, jakby drwal przykładał piłę według własnej, nieprzewidywalnej fantazji. Pozostały kikuty pni. Panorama, jaka się za nimi rozciąga, nasuwa pewien wniosek – drzewa zostały złożone w ofierze, na rzecz widoku z doliną i górami w tle.

Droga na Klimczok, fot. Piotr Kubic

Piękno

Budynek dworca w Nowym Targu. Napis „kasy” z pewnością jest nieaktualny, nie jest możliwe zakupienie biletu na dworcu w Nowym Targu. Dlatego sądzę, że „informacji” również nie można tu uświadczyć. Czy jest „poczekalnia”? Nie sprawdziłem, nie wiem.

Budynke dworca PKP w Nowym Targu, fot. Piotr Kubic

Fotografowie, czy odnosicie wrażenie podobne do mojego, że dopóki istnieją takie miejsca jak to, jest jeszcze co fotografować? Jeśli wszystko zostanie uporządkowane, posprzątane, usystematyzowane, to nasze zdjęcia będą przerażająco nudne. To, co nas pociąga, to jednak ogrom statystycznego przypadku, jaki pozostawia po sobie upływający czas, odciskający nieprzewidywalne, niepowtarzalne piętno w otaczającym nas świecie.

Z własnej woli

Kolega Romek zaczął zamieszczać na Facebooku zdjęcia z Kaukazu. Na jednym z nich stoi w słońcu, a przed nim ściele się nieskończone pole warstw chmur. Nie, to nie chmury, przyglądam się zdjęciu. To zdaje się pole śnieżne albo lodowe. Piękne zdjęcie, kropla w kroplę jak te z podróży Martyny Wojciechowskiej. Ma chłopak szczęście. Ostatnim razem, jaki sobie mogę teraz przypomnieć, dawał zdjęcia ze skandynawskich fiordów. Siedzi sobie nad przepaścią, oświetloną finlandzkim słońcem tego najlepszego gatunku, jaki tam się przydarza. Gdzieś w dole o brzeg rozbijają się fale. Piszę: brzeg, ale nawet nie pamiętam, co tam w dole było – piasek, plaża, czy skały. Ale z pewnością było fantastyczne.

Dawno już kolega Romek nie zamieszczał zdjęć z Tatr, przestał też obwieszczać widoki alpejskie. Z prostej dla mnie przyczyny – przestał tam bywać. A to dlatego, że bywa teraz w innych miejscach. Nie może być tu i tam naraz, przypuszczam nawet, że nie chciałby, przynajmniej na razie, być tu, gdzie go nie ma, przecież jest gdzie indziej, i najwyraźniej z własnej woli. Domyśleć się tego można z jego komentarzy do zdjęć, krótkich i nie wątpiących: „wspaniały czas!”. Na marginesie – kolega Romek rozmawia tam z tubylcami chyba po angielsku, bo nasz czas może być krótki, może się dłużyć lub być nawet nieokreślony, ale nie żeby był sam z siebie wspaniały. I to też jest ciekawe.

Za każdym razem kolega Romek potwierdza, że przeżyte miejsca i w nich doświadczenia zbliżają go do Pana Boga. Raczej wierzę mu na słowo, nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Wierzę nie tylko dlatego, że oglądam zdjęcia, na których otwarte na pierwszym planie, Pismo Święte świetnie współgra z przełęczą w oddali, na wysokości trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Wierzę, bo znam szczególną łatwość Romka do zbliżania się do Pana Boga i wiem, że może to robić w każdym miejscu na Ziemi. Tym bardziej w fiordzie albo w drodze na Kazbek. Czyli wszystko się zgadza i nie ma tu żadnej skuchy.

Skoro Romek może to robić w każdym miejscu, to chyba nie po to jedzie na Kaukaz. No chyba, że chce odkryć zupełnie nowy sposób zbliżania się. Bo może być tak, że Alpy i Kaukaz dają zupełnie inne jakościowo zbliżenie. Nie chodzi przy tym o wysokość nad poziom morza, czyli o to, czy jest się wyżej, czyli bliżej nieba. Na tyle znam Romka, by o tak prostacką miarę go nie podejrzewać.

 

Pyzówka, rżysko, fot. Piotr Kubic

Takie prowadzę rozmyślania stojąc w Pyzówce. Rozglądam się wokół. O Alpach nie mam co marzyć, ale o Tatrach już tak. Majaczą w oddali. Ale na pewno nie na teraz. Dziś mam przed sobą okoliczne wzgórza. Jedno z nich nazywa się Trubacz. Nie „Turbacz”, tego jestem pewien, składałem litery na mapie kilka razy. Jest środek sierpnia i w tych okolicach, właśnie teraz, nie mogę liczyć na fotografię wśród śnieżnych lub lodowych pól, jak te na Kaukazie. Na spacer ponad chmurami też nie liczę. Ale spoko, również nie potrzebuję szczególnych warunków, w jakich mogę zbliżać się do Pana Boga.

Wybieram asfaltową drogę przez wieś. Nikt mnie nie zaczepia, nikt niczego nie chce. W połowie podejścia widzę dom, przy którym pracują mężczyźni, ocieplają go. Obejście nie ma ogrodzenia, między domem a przydrożnym rowem stoi chyba z dziesięć rowerków dziecięcych, plastikowych traktorków, małych ciężarówek. Wśród nich podnosi głowę tęga, młoda kobieta, ubrana w rodzaj dresu; trudno to stwierdzić, bo ubranie odeszło od swojej pierwotnej formy kroju i koloru. Gdy idę dalej ściga mnie odgłos plastikowych kółek toczących się po asfalcie. Po dwudziestu metrach zdaję sobie z tego hałasu sprawę, odwracam się, widzę małego chłopca, który jedzie za mną, schylony nad brudnoczerwonym traktorkiem.

W ostatnim domostwie przed lasem, tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna leśna droga, porusza się wahadłowym krokiem starsza kobieta. Trawa jest przystrzyżona, dom zadbany, wraz z stodółką i kurnikiem lśni odcieniem pomarańczowego, ciepłego brązu. Gdzieś w głębi, zza furtki, wychodzi stadko dorodnych indyków. Są bielutkie, czerwienią się ich korale. Za stadkiem i kobietą drepce chudy mężczyzna w sztruksowych, niegdyś brązowych spodniach, podobnej w odcieniu marynarce oraz kaszkiecie. Widzą ich kątem oka, bo sam miotam się na skrzyżowaniu dróg. Nie wiem, którą wybrać, a może po prostu nie mogę oderwać oczu, nie chcę pozostawiać za sobą obrazka pomarańczowo-brązowego gospodarstwa z bielutkimi indorami pośrodku.

Kobieta dostrzega moje roztargnienie, zagaduje dokąd chcę iść. Odpowiadam jej bez użycia angielskiego (ani innego obcego języka, nie tak jak Romek w szerokim świecie), zauważam nawet, że ona mówi polszczyzną bardzo zbliżoną do mojej, bez góralskich czy podhalańskich zaciągów i podmiany szeleszczących spółgłosek. Rozmawiam i nie robię zdjęcia indykom, z lenistwa, ignorancji, bo o wzruszenie siebie nie podejrzewam. Indory pozostaną tylko w mojej pamięci.

Droga przez las nie wyróżnia się zapachem kurzu i szumem wiatru w igłach sosen i świerków. Grzbiet wzgórza jest coraz bliżej, czesze tam wiatr sięgające najwyżej drzewa. Nadciąga daleki oddech, tym razem z zachodu, z ciepłym błogosławieństwem. Gdy nad czubkami drzew pokazuje się horyzont oceniam ile przeszedłem i obliczam czas. Bo mam wrócić na kolację, do rodziny, dzieci, więc na kontemplację pozostała mi jeszcze godzina.

Na kolejnych rozstajach dróg zakręca, podwinięte jak dywan, rżysko. Robię zdjęcie i potem obrabiam je w komputerze, by stało się ładne, ale i tak nie zbliżam się nawet do elegancji obrazów z fotografii Romka na kaukazkich dolinach. Tu wszystko takie zwykłe, szare. Nawet jak krajobraz ładny, to w środku stoi słup wysokiego napięcia. Ale nie jestem wybredny.

Nawet nie jestem pewien, czy to z własnej woli, czy z braku wyboru. Niektórzy mówią, że każdy miał lub ma wybór, tylko sam nie wie, kiedy go dokonał, albo kiedy (i czy) inni dokonali wyboru za niego. W każdym razie może to niewybredność, a może nieprzeciętna zdolność zbliżania się do Niego wszędzie. Może zaskakująca afirmacja, w szczególności wszystkiego, w czym się uczestniczy – asfaltowej drogi między wiejskimi domami, białych indorów, banalnego kurzu leśnej drogi i w ogóle całej tej Pyzówki („zapyziałej” powiedzieliby malkontenci), wszystko w sumie jakoś sprawia, że przyznaję, tak: jestem tu z własnej woli…

W Szeligówce

Jest szósta dwadzieścia rano. Zanim otworzę oczy słyszę rozmowę, targowanie się. Trzy osoby leżą w łóżkach, jedna z nich miarowo oddycha, druga mruczy coś prawie przez sen, trzecia z nich to ja. Targowanie odbywa się między osobą, która mruczy, a najmłodszym członkiem naszej rodziny. Ten, czwarty, jest już ubrany, w pozycji wyjściowej, i negocjuje warunki opuszczenia domu.

Wychodzę za nim na zewnątrz. Wyskoczyłem z łóżka, zbiegłem schodami na dół. Bosymi stopami zbieram poranną rosę, ramionami – poranny, sierpniowy, wstrząsający mną chłód. Jeszcze nie tak wstrząsający, jak ten jesienny, który już teraz zdaje się zapowiadać. Po pół godzinie, ubrani na wędrówkę, wspinamy się wąską, wiejską, wyłożoną asfaltem, bo współfinansowaną przez Unię, drogą. Za kilkanaście metrów droga się skończy i pójdziemy szlakiem.

Pyzówka fot. Piotr Kubic

W żółtym budynku mieszkamy od niedzieli, wraz z kilkunastoma rodzinami i w sumie ponad trzydzieściorgiem dzieci. Stamtąd wyszliśmy. W tle są Tatry. Śniadanie zaczyna się o ósmej trzydzieści. Zdążymy. Znajdziemy drogę na przełaj, przez łąki, slalomem między krowimi plackami i schylając się pod drutami elektrycznych pasterzy. Przy dojściu do domostw oszczekają nas psy.

Szeligówka w Pyzówce z Tatrami w tle, fot. Piotr Kubic

Pisać tak, jak grać

Dziesięcioletni dzieciak siada przy pianinie i zaczyna grać. Dziś mu nawet wychodzi. Nie ma przed sobą nut, nie gra nawet z pamięci. Sam jeszcze nie wie, jakie klawisze naciśnie za chwilę. Lecz gra.

Kiedy próbował grać przed miesiącem, zabrzmiało kilka akordów, posnuła się melodia, lecz nagle chłopak uderzył dłonią w białe i czarne klawisze, i wstał szybko, zostawiając w pokoju samotny instrument. Teraz melodia nie kończy się, choć przemijają kolejne motywy, rozwijane i zanikające.

Chłopak nie wie, dlaczego ciągle gra akurat dzisiaj. Przed godziną wrócił z wakacyjnej wyprawy, długo siedział na tylnym siedzeniu rodzinnego samochodu, wpatrzony w krajobraz, znudzony w końcu. A jeszcze wczoraj patrzył przez okno małego drewnianego domu w lesie, w którym nigdy przedtem nie był. Przez piaszczysty las chodził codziennie do krótkich wydm, gdzie zaczynał słyszeć szum, zanim jeszcze pojawiły się fale.

Którejś nocy lekki domek domek trząsł się pod uderzeniami burzy, jak zły sen, bo rankiem ledwo pozostały szybko znikające kałuże, w ciepłych promieniach słońca. Powstało na długo wcześniej, zanim mały wyglądnął znów przez okno.

Plażowy latawiec wspiął się wysoko, nie do wiary, jak wysoko może wznieść się zwykły latawiec, trzymany na żyłce tak długiej, że szybko znika z oczu. Czy rzeczywiście jego dłoń i latawiec, taki niewielki, tam wysoko, mają coś ze sobą wspólnego, wspólny los połączony przezroczystą żyłką.

Na kempingu, w sąsiednim domku, był kolega. Grali razem w piłkę, między wysokimi sosnami była rozwieszona siatka. Butami, żłobiąc rowki w ściółce, wyznaczali sobie plac gry. Kolega wyjechał pierwszy, z rodzicami, tak jak wszystkie dzieci, które przyjechały tu na wczasy. 

Teraz, kiedy gra na pianinie, nie wie, dlaczego układają mu się melodie, i choć jedne się kończą, to ciągle zaczynają nowe. I ma wrażenie, że mógłby tak grać bez końca, ale i tego nie wie, że to tylko wrażenie. I oczywiście nie sądzi, że może być to jakaś sonata, koncert (na pianino), suita, czy choćby miniatura albo etiuda, bo nie za bardzo ma pojęcie, co to sonata i czym się różni od etiudy.

Po trzydziestu latach znów siada do pianina i znów zaczyna grać. I jeśli motywy pojawią się znów, tak po prostu, to on wie, dlaczego. Po trzydziestu latach, na klawiaturze, przywołuje latawca na przezroczystej żyłce, zapach igliwia leśnego boiska, szum fal, który rozbrzmiewa od krótkich wydm. I codzienny spacer przez piaszczysty las. Że to wciąż żyje, że wprawia w ruch palce, o tym nawet boi się pomyśleć. Bo tak na zdrowy rozum, to wydaje się niemożliwe.

Dezeta

Przepraszam, że nie odbieram telefonów. Ale będąc w takim miejscu nie zwracam zbytniej uwagi na komórkę; myślę, że mogę zostać usprawiedliwiony.

 

Tytułowa Dezeta to dwumasztowy jacht mieczowy, o ożaglowaniu kecza gaflowego.

Postęp

Piszę po raz pierwszy za pomocą smartfonu. Przy tej okazji przypomina mi się pewna opowieść.

W domu z ogrodem powstał pomysł spędzania wieczorów na zewnątrz. Pierwotnie wystarczyły trzy krzesła, po jednym dla każdego domownika. Potem między krzesłami znalazł się stolik – na herbatę lub piwo. Ponad stolikiem wkrótce rozpięto duży parasol. Na wypadek słońca lub deszczu. Okazało się też, że warto byłoby móc gdzieś chować krzesła, na wypadek ulewy. Pod parasolem bawiły się też nierzadko dzieci, trzeba było znaleźć miejsce na kredki, bloki rysunkowe, pluszaki oraz samochody z plastiku.

Praktyczna okazała się altanka. Tata znalazł używaną, zamontował. Ponieważ altanka zacieniała na stałe fragment trawnika, przestała na nim rosnąć trawa. By uniknąć klepiska, które deszczowymi dniami zamieniało się w błoto, altankę przydało się wybetonować.

Znacie dalszą część tej opowieści? W kilka lat po ustawieniu pierwszych krzeseł na ogrodzie, stanęły kolejne, z dala od świetnie wyposażonej altany – w elektryczność, kuchenkę, zlew oraz punkt dostępowy sieci bezprzewodowej.

P.S. A jednak pisanie na smartfonie to mordęga. Idę wyglądnąć na jezioro…

Gdzie kończy się asfalt

W nocy z niedzieli na poniedziałek spaliśmy w Poznaniu. Lecz nie w centrum, jak w Warszawie. Złowrogi ryk wielkiego miasta dochodził tym razem nie zewsząd, lecz z konkretnego kierunku. Czułem się jak w Układzie Słonecznym, który jest na peryferiach naszej galaktyki, Drogi Mlecznej.

Zaś od wczoraj jesteśmy tam, gdzie kończy się asfaltowa droga, na wprost jeziora, w środku lasu. Ryku wielkiego miasta nie ma. Były za to drobne falki o barwie ołowiu, ze srebrnymi odblaskami. Wysoko nad taflą wody płynęły deszczowe chmury.