Bliska twarz

Niezwykła chwila, w której twarz znanej ci osoby, tak z widzenia, z przelotnej znajomości, albo średniej znajomości, a nawet dobrej znajomości, ta twarz staje się któregoś dnia bliska… Tobie bliska. Staje się w pewnym sensie – twoja. Mówisz sobie wtedy – ona jest moja, może nie całkiem, ale w części… W tej części, w której ty na nią patrzysz, a wiesz, że tak nikt inny nie patrzy. I ona to wie.

Radość, oczywiście, że radość, czujesz, ale jeśli wiesz już, o co w tym chodzi, to czujesz pewnie też przestrach. Nie mów, że przerażenie. Oto kolejna osoba, która dla ciebie nie jest taka jak przedtem. Zmienia się wszystko, bo jeśli sposób myślenia, sposób odczuwania, to nie można rozmawiać tak, jak przedtem, te same słowa brzmią teraz fałszywie, albo przynajmniej muszą być inaczej powiedziane, z czymś innym, w głosie, spojrzeniu, uśmiechu, wyczekiwaniu – co nie zaprzeczy, że zmiana się dokonała.

Może właśnie dlatego rozstania są tak trudne, bo rozstań naprawdę nie ma. Mówisz komuś: musimy się rozstać, ale wiesz, że to nieprawda, to tylko takie udawanie, albo rozstanie na siłę, bo rozstać się z kimś nie ma szansy, chyba że przez amnezję.

Wschodni wiatr

Auto lekko chwieje się na drodze przy prędkości sto czterdzieści, w szpalerze ciemnych kształtów prowadzących od drogi w górę, im wyżej, tym ciemniej, wtapiają się w czerń, rozrzedzają w światłach z przodu, zagęszczają uciekłszy w tył, na drodze wspinającej się lekko, i bardziej, i znów mniej, falami, światła wspiąwszy się na kolejny pagórek odsłaniają więcej przestrzeni, potem znów krócej, przed kolejnym garbem.

Ciemno, ciemniej, to dopiero pierwsze dni ciepłej wiosny, dnia ciągle przybywa, ale jeszcze zbyt mało, choć tak ciepło, tylko skąd ten wiatr, który przesuwa auto na drodze (w lewo, w prawo), to musi być wiatr, czy rzeczywiście wschodni…?

Brama na podwórko opiera się prawą stroną o ścianę domu zwróconego na wschód. Przez nią otwartą wpada wiatr, rzeczywiście ciepły, naprawdę.

———

Nie ukrywam, że zamykając bramę, tuż przed północą, zwrócony w stronę wschodu, skąd spodziewam się, ranem, dojrzeć czerwonożółty blask, a teraz łapię twarzą powiewy biegnące właśnie stamtąd, właśnie teraz wschodni wiatr uważam za sens, podsumowanie, esencję całego dnia. Wszystko, co udało się dziś wykonać, niknie wobec zapachu ciągle schnącej, wiosennej ziemi, dotyku, muśnięć, ciepłych uścisków, objęć wiatru, wszystko, co zdarzyło się od rana było wstępem preludium, uwerturą do tej ostatniej chwili, którą można docenić teraz, w stanie wyczerpania. Dlatego wobec niepowodzeń, tragedii, dramatów, śmierci, cierpienia, ostatecznie wiatr zamyka moje istnienie, przy nim wszystko mogę wybaczyć, wszystkiemu uwierzyć, na wszystko zaczekać, zamyślić się, otrzeźwieć, zasnąć, przebudzić.

I ciemność. Nic tak nie wzmacnia poczucia wiatru, jak czerń, w której on staje się drogowskazem, towarzyszem…

Ostatni poranek w Cluj

Wstaje dzień w Transylwanii, w Cluj-Napoca. Dziesięciopiętrowy blok stojący w szeregu innych dziesięciopiętrowych, ma „za swoimi plecami” kolejne rzędy bloków, szerszych, niższych, dłuższych i krótszych, rozłożonych nieregularnie na przestrzeni nieco ponad sześć hektarów. Mieszka tu sto dwadzieścia tysięcy mieszkańców.

Naprzeciwko bloku wznosi się wzgórze Zorilor. Piętnaście lat temu widać było na nim głównie rozłożone nierówno nagrobki, malutkie z tej odległości. Z prawej strony cmentarza rozciągały się puste pola, z lewej krajobraz prowadził w stronę doliny i miasta. Stok wzgórza przecięty był wstęgą drogi, wznoszącą się stromo, z jednym, bardzo ostrym zakrętem. Teraz wokół cmentarza wybudowano domy, przy zakręcie – supermarket, mimo dużej stromizny i problemów z doprowadzeniem drogi dojazdowej.

Patrzę przez okno na piątym piętrze i porównuję to, co widzę, z widokiem pozostałym w pamięci. Jeszcze kilka spokojnych chwil, a potem pakowanie. Ostatni poranek w tym mieście, w tej podróży.

 

Oto zdjęcia mieszkańców tego miasta zrobione na ulicach

ulica



A tutaj zdjęcia z parku sportowego

rumuński park sportu

 

Wprawki z dokumentu

Nagrałem materiał wideo o powstaniu „Wolnej przestrzeni” – nowego miejsca, gdzie mogą spotykać się ludzie, którzy nie znaleźli zrozumienia w społeczności, w której dotychczas działali, funkcjonowali. Powstanie „Wolnej przestrzeni” wiąże się z nadziejami, oczekiwaniami, otwarciem nowej drogi – są tu uczucia fascynacji, ekscytacji, wolności, ulgi, wytchnienia, uspokojenia… Ale jednocześnie jest obecne napięcie – czy miejsce zacznie żyć swoim życiem, jak powstanie „Wolnej przestrzeni” zostanie odebrane przez pozostałą część społeczności – czy reszta odczyta to jako separację, odrzucenie dotychczasowych więzi, bunt, dezaprobatę, rebelię.

Przeglądam nagrany materiał. Jak na reportaż, mogłoby coś być. Jak na film dokumentalny – to prawie nic, jeszcze nic. Istota problemu ujawnia się w wywiadach – w tym, co mówią do kamery różne postaci. Do wywiadów dodatkiem mogą być ujęcia z pierwszych zajęć w „Wolnej przestrzeni” – próba zespołu muzycznego, chóru, zajęcia z dziećmi, dyskusja nad tekstem jednego z psalmów.

W momencie, kiedy piszę te słowa, zdaję sobie sprawę, że nie mam opinii drugiej strony – tych, którzy nie byliby zadowoleni z powstania „Wolnej przestrzeni”. Materiał może nadaje się na reportaż, ale nie na dokument, który analizowałby głębiej sytuację.

Z drugiej strony – korzenie problemu sięgają głęboko – u ludzi i w historię co najmniej kilkudziesięcioletnią. Tak więc, tak czy inaczej, gdzieś musiałbym się w tej analizie, w sięganiu do głębi, zatrzymać.

Uczucie, które mam – niewiedzy. Mam materiał, przeglądam go, sortuję, układam, próbuję wyciągać najważniejsze wątki, pojedyncze zdania, które zbliżają się do sedna. Ale czuję, że sam niewiele wiem, może nawet – że nic nie wiem. To przerażające, bo człowieku, co z tego, że opanowałeś jakoś kamerę, jesteś świadomy dziesiątków parametrów, nad którymi powinieneś panować, że jakoś umiesz kadrować, prowadzić go, oświetlić scenę, wiesz jak sensownie nagrać dźwięk, i tak dalej i dalej. Ale chciałbyś być jeszcze reżyserem, który nadaje temu wszystkiemu sens, bez którego cała ta drobiazgowa robota będzie tylko wprawką, zabawą… A innej drogi nie ma, jak stawić czoło własnej niewiedzy i przerażeniu. A nawet zaprzyjaźnić się z tymi uczuciami, powiedzieć sobie – one będą i będą.

kot pielgrzymem (2)

Antek został sam na piętrze, jego rodzina wychodzi właśnie do pracy i szkoły. Zeszli schodami do wyjścia, teraz pewnie ubierają buty i kurtki. Naraz Antek słyszy krzyki, ale zamiast kłótni, tego tonu dobrze znanego, głosy podobne, tylko w ekscytację wpadające. Antkowi coś podrywa się w piersi, ale nie daje się ponieść, przechodząc w przedpokoju zawraca spokojnie i idzie w stronę korytarza. Kocica wypada zza zakrętu i bez zatrzymywania się czy wahania biegnie do kuchni. Miałczy wściekle. Staje przed środkową szafką, tam, gdzie pojedyncze drzwiczki i karma dla kotów. Za kocicą biegną dzieci, rzeczywiście, nie kłócą się tym razem. 

Antek podrywa zwierzaka, który wygina się i rzuca niecierpliwie. Jest wychudzony, sierść mu się lepi. W cztery dni można tak schudnąć…?

Ani jeden samochód

Niedziela. Noc. Od piętnastu minut nie przejechał ani jeden samochód. Może dłużej. Czy miasteczko zamarło, może świat się skończył, a Wiesiek nic o tym nie wie. Siedzi w swoim pokoju, leży w swoim łóżku, mógłby już spać, przymierza się do spania, zaraz będzie spał. A nie wie.

Zaraz! Teraz coś słychać! Niewyraźnie… Może przelatujący samolot…

Teraz wreszcie ciężarówka…

Wiesiek odwraca się nieznacznie, w pościeli. Chciałby złożyć hołd temu, kto wynalazł łóżko, a potem złożyć hołd sobie, że teraz leży w wynalazku, i naprawdę nic nie robi, tylko nasłuchuje odgłosów miasteczka.

Sięga pamięcią lata wstecz, gdy kładł się o północy wiedząc, że do rana nie odetchnie. Nie przestaną gonić jego myśli, że kilka godzin minie tak szybko jak parzenie herbaty, na które w ciągu dnia nie miał czasu. Że rano nie poczuje ulgi. Wiesiek czekał tylko na jedno marzenie senne, by przyśniła mu się podróż do miejsca, w których nigdy nie był. „Kiedyś tak nie będzie” – myślał – „kiedyś nie będę prosił o jeden sen, bo sny będą mi się śnić na jawie, moje życie będzie pięknym snem”.

Ten moment nie nadchodził. Skończył studia, obronił dyplom, założył rodzinę… gonitwa pozostała. Wiesiek nie wiedział, że przez lata ciągnięcia dwóch szkół, swoich fascynacji i życia towarzyskiego, wpadł w rytm, który go upajał i zniewalał. Chciał spokoju wtedy, gdy pętla zaciskała się na dobre, lecz kiedy tempo życia opadało, pojawiające się wolne chwile zapełniał kolejnymi zadaniami. Pobyt w łóżku, sen, wydawał mu się stratą czasu. Podobnie posiłki. Z tym, że podczas jedzenia można równolegle się czymś zająć.

Jak to się stało, że Wiesiek otrzeźwiał? Zachorował. Ha ha, ale proste, prawda? Zachorował i to nie raz, a jedna z chorób pozostała z nim na dobre. Na zawsze. No nie przesadzajmy – tylko do śmierci. Wiesiek stosował różne metody, żeby i o niej zapomnieć, ale ona się przypomina; najskuteczniej wtedy, gdy Wiesiek leci nad lasami i polami, upojony wolnością, wstrząsając posadami świata, jego świata, własnego, wewnętrznego, wyobrażonego. Zaraz po tym wstrząsy przenoszą się na jego świat rodzinny, a chwile kończy upadek Ikara, niekiedy zwijającego się w konwulsjach. Nie, Wiesiek jeszcze nie umiera, ale staje się cichy, spokojny. Na tydzień, dwa, może trzy.

Powiedzmy to inaczej – Wiesiek nie otrzeźwiał – tylko dostał hamulec. Czasem może coś mu zaświta, przyjdzie do głowy, żeby położyć się wcześniej, zanim całkiem padnie. A wtedy leży, bez książki, smartfona, bez nagrań audiobooków i filmów dokumentalnych. I słucha, czy ulicą przejeżdżają samochody. Tak samo słuchał, gdy miał pięć lat, nie mógł zasnąć, a dziadek nie przyszedł, żeby opowiedzieć historię o tym, że kosmonauci polecieli na Księżyc i zabrakło im tlenu…

W trawie



kot pielgrzymem

Z drugiego pokoju słyszę zawodzenie dziecka. Beniamin. „Nie mogę oddychać” słyszę między szlochami, „boli mnie głowa”. Siadam do pianina, zaczynam grać „Jestem pielgrzymem, który idzie drogą ciernistą poprzez świat”. Mollowe, smutne dźwięki przeplatają się z lamentem. 

Kot wyszedł z domu w piątek o trzynastej, nie wrócił.

Potwornie rozczarowany

Trudno wyrazić…
Upadają moje autorytety…
Tak trudno się pogodzić z tym, że ktoś jest gorszy niż się myślało, że nie rozumie, nie daje rady. Zaraz zaraz – niedawanie rady to nie jest powód do rozczarowania. Powodem jest, gdy ktoś nie daje rady i nie widzi tego, że nie daje rady, przeciwnie, twierdzi, że świetnie daje radę.

Nie wiem, co wtedy ze sobą zrobić. Trzeba ułożyć wizję tych ludzi na nowo… Zaakceptować. Tylko dlaczego to takie trudne? Co mnie w końcu obchodzi jakiś inny człowiek, przecież wszyscy jesteśmy ułomni, nie umiemy, nie dajemy rady. Ale to nie jest inny człowiek, to ktoś niedaleki, bliski, związany.

Porażką jest myślenie o sobie lepiej niż jest w rzeczywistości. To jest żałosne!

Ale… dlaczego żałosne? Tak ma chyba większość ludzi na świecie. Wystarczy ten fakt przyjąć do wiadomości i przestawić przełącznik w głowie, pstryk, gotowe. Od teraz mnie to nie rusza.

Ale fakt, że ma tak większość ludzi nie usprawiedliwia zjawiska, ono dalej może być żałosne. Więc jednak…

A może ze mną coś się stało. Dlaczego przez lata nie widziałem tego, co widzę teraz? Może coś poprzestawiało mi się w neuronach, przewróciło mi się w głowie, woda sodowa uderzyła?

Co zrobić, jaki znaleźć wspólny mianownik, do którego można by sprowadzić ludzkie postawy, taki, w którym nikt nie stwierdzi, że został kopnięty i samemu nie poczuje się bólu.

Nic nie wiem

Mam napisać scenariusz filmu dokumentalnego. Kwestia wydaje się tym prostsza, im mniej się na ten temat wie i im niższe ma się aspiracje. Ale czytając o tym, czym charakteryzuje się film dokumentalny, taki ambitniejszy, nie z tej najniższej półki, zaczynam czuć na sobie jakby przymus,  obowiązek. A obowiązek paraliżuje, albo, co najmniej, prowokuje sztuczność. Może warto założyć, że wyżej siebie nie przeskoczę, że jest jak jest, i pogodzić się z tym, że wyjdzie jak wyjdzie. Byle zrobić coś, zamiast nie robić nic, zastanawiać się, przymierzać, dywagować bez końca.

Jest takie zjawisko, w którym duża ilość wchłanianej teorii przeszkadza. Przeszkadza również nadmiar dobrych przykładów, na pewnym etapie. Inspirację trzeba sobie dawkować, nadmiar inspiracji wpędza w kompleksy. One może nie byłyby złe, gdyby nie hamowały, blokowały to, co najważniejsze – po prostu pracę i po prostu własne, wewnętrzne przekonanie, wizję, bez których największa praca traci sens.

Wierzę, że burza może poprzedzać wyciszenie i spokój. Że poczucie rozbicia, niemocy, znikomości, braku umiejętności, pustki, może być subiektywne, tymczasowe, wynikłe z przytłoczenia tym, czego się ostatnio dowiedziałem, co poznałem – świetne przykłady świetnych ludzi, którzy wykonali świetną pracę. Lecz przecież nie wszystkie ich prace były świetne, moje też nie muszą takie być. Byle by były. Żeby coś stworzyć, często wcześniej przychodzi odczuć otępienie, niemoc, jałowiznę.

Jak to się mogło stać,

że dochodzenie do tak wielu ważnych spraw zajęło tak wiele czasu? Spraw, które teraz są oczywiste i nawet proste. 

Dlaczego jesteśmy skazani na przedzieranie się przez meandry, skoro na świecie jest tak wiele wiedzy i doświadczenia, czasem nie trzeba sięgać daleko. Co stoi na przeszkodzie?

 

splątane schody