Obrastam

Na moim domowym biurku – ulotki, płyty, pisma z ZUSu, umowy, faktury, sprzęt elektroniczny, konieczność unowocześniania, czyli nowy, ciągle nowy sprzęt. Dowody coraz szerszej działalności przyjaciół, znajomych, artystów, stowarzyszeń, organizacji pożytku publicznego – prace graficzne, ceramiczne, malarskie; pomysłowe, świetne grafiki, efekty wysiłku twórczego wielu ludzi, którzy są ze mną związani, albo nie są związani.

Programy teatralne z moimi zdjęciami, płyty wideo, nad którymi pracowałem, czasopisma z artykułami, które napisałem. Nie ma tego wiele, ale trzeba znaleźć na nie miejsce. Książki, artykuły prasowe warte przeczytania, rekomendacje znawców, przyjaciół, przypadkowo znalezione i zatrzymane. Kalkulator węglowodanów dla cukrzyka, broszura o zbawiennym wpływie aloesu oraz koralu. Kalendarze od znajomych, nadmuchiwane serduszko-balonik, które dzieciom szkoda wyrzucić, filmy na płytach DVD, które warto zatrzymać.

Takie rzeczy są na moim biurku, czekają tygodniami. Większość z nich powinna znaleźć swoje miejsce – w segregatorach, na półkach – według określonego klucza, bo inaczej są bezużyteczne. Jeśli nie przegląda się regularnie swoich rzeczy, to tak, jakby się ich w ogóle nie miało.

Na półce po lewej ciągle leżą dwa segregatory, każdy z dwustu płytami DVD – to moje archiwum zdjęć, dawno już przegrane na twarde dyski. Archiwum płyt trzeba więc wyrzucić, bez sentymentu. Ba, należałoby je zniszczyć w niszczarce. Niszczarki nie mam. Przerażające, w jakim tempie obrastam przedmiotami, rzeczami, drobiazgami. 

Myślę o tych szczerych duszach, które chcą mi coś zostawić na pamiątkę, a to bardzo doceniam. Ale z każdą rzeczą rośnie problem banalny – składowania, a w przypadku usunięcia – wyrzutów sumienia i nostalgii. Organizm nie jest zdrowy, jeśli nie wydala proporcjonalnie do konsumpcji. Koniecznie trzeba pozbyć się nadmiaru nostalgii i… wydalać, wyrzucać, czyścić, opróżniać, niestety… To nie te czasy, kiedy na jeden, jedyny prezent urodzinowy czekało się cały rok. Teraz mamy najzwyklejszy problem skonsumowania ogromu, który na zalewa. Patrzę w pracy, jak kolega grafik produkuje nieprzerwany ciąg materiałów, jak wkłada to serce, wiedzę i wyczucie, a jak krótko one żyją, czasem kilka dni, i są zastępowane przez kolejne.

Zwykli odbiorcy nie są w stanie dostrzec pracy, która się za twórczością kryje. Koncerty ludzi, którzy oddali swe życie muzyce i grają świetnie, przechodzą jak letnia mżawka, której nikłe ślady zaraz suszy słońce. Grzegorz Turnau miał rację – nim napiszesz wiersz pomyśl i sprawdź, czy w ogóle jest sens. Rośnie we mnie poczucie bezsensu.

To nie moje

Ciemność, droga asfaltowa, skręt do miasteczka na pagórku. Skręcając w lewo przejeżdża się przez grzbiet jak wielkiego morskiego zwierzęcia. Auto przechyla się z prawej strony w lewą, takie dziwne skrzyżowanie. Potem, po lewej i prawej stronie, domki niezbyt gęsto ustawione, w ciemności świecą się żarówki na gankach, światło wyłania z ciemności kształty. Samochody, zakwitłe jaśminy, huśtawkę, przystrzyżone trawniki, przycięte krzewy, wyłożone kostką podjazdy.

To nie moje.

Dziś, przy szpitalnej sali pogrzebowej widziałem chodnik z popękanego betonu i pokrzywionych płyt chodnikowych. Spomiędzy szczelin wyrosły pędy trawy, natura zwyciężała nad marnym, sztucznym dziełem człowieka. Zupełnie tak samo, jak trzydzieści lat temu, gdy wszystkie chodniki przegrywały z naturą wkrótce po ich wybudowaniu. Maltretowaliśmy kołami rowerów wigry 4, wigry 3 te zielone kępy, a one i tak rosły aż chodnik ginął w zieleni. To właśnie mój widok i mój świat, do którego przyznaję się tylko tu, bo już widzę w wyobraźni te kiwania głową (głównie kobiece) z ubolewaniem, że tęsknię za bałaganem.

Nie, to nieprawda. to nie bałagan jest pociągający, tylko pamięć. Wspomnienie zapachów, chłodnego lub rozgrzanego powietrza na odkrytej skórze rąk i nóg. Wspomnienie pierwszych podróży rowerem poza podwórko, odkrywania ulic, skrzyżowań, przesmyków. Odkrywania siebie, bo następowało ono na zarośniętych i popękanych chodnikach i asfaltach, na zardzewiałych, popsutych placach zabaw, na trawnikach, których nikt nie kosił, a jeśli już to kosą lub wielką kosiarką zaprzężoną do traktora. Czy to moja wina, że nie tęskniłem za Zachodem, że jakoś obojętnie, (czy z rezygnacją?) słuchałem opowieści o tym, jak tam jest dobrze, a w tym czasie przydrożne chaszcze, rowy i zarośnięte dziką trawą place zadamawiały się w mojej świadomości?

Osiedle XXX-lecia

Mistrzowski Kapuściński, w banku, z urzędniczką

Żeby uznać mistrzostwo Ryszarda Kapuścińskiego, mistrzostwo obserwacji oraz mistrzostwo jej przelania na papier, trzeba jednak interesować się polityką, geografią, etnografią, socjologią. Ale trafiłem na tekst, który docenić może każdy, średnio zorientowany czytelnik. Oto fragment z Lapidariów:

Bank w Berlinie, w pobliżu ZOO Garten. Masywna, z ciemnego dębu bariera oddziela klientów od urzędników. Podłoga po stronie klientów jest wyższa niż po stronie urzędników, tak że ci pierwsi patrzą na tych drugich z góry. Ten topograficzny szczegół jest ważny dla Fraulein Christine, u której realizuję czeki. Z wyglądu ma niewiele ponad dwadzieścia lat. Jest przeciętnej urody, a nawet, po prostu, brzydka. Zbyt duży nos, głęboko osadzone, szare oczy, silne, szeroko rozstawione szczęki. Ale te niedoskonałości urody natura rekompensuje dziewczynie w jednym – Christine ma (czujemy to, domyślamy się i nawet częściowo widzimy) fenomenalny biust. W tym określeniu – „częściowo” – kryje się właśnie cała interesująca nas gra, arcyciekawy w swoich subtelnościach popis, fascynująco zalotna, ale jakże dyskretna pantomima. Bo Christine, to oczywiste i zrozumiałe, chce się podobać. I, naturalnie, wie, co w niej podobać się może. Rzecz w tym jednak, że los obdarzył ją skarbem, którego przecież tak najzwyczajniej, tak po prostu i publicznie, nie może nam pokazać. I w tym jest problem, męcząca łamigłówka: jak pokazać, że co jak co, ale biust mam naprawdę piękny, jednocześnie nie mogąc dać materialnych na to dowodów? Rezultat tych rozterek i wahań możemy oglądać codziennie w naszym banku. Jakże starannie dobrane są tkaniny bluzek, aby były odpowiednio obcisłe, kunsztownie przylegające. Jak precyzyjnie wycięte są dekolty, aby z jednej strony nie przekroczyć granicy uznanej obyczajem i smakiem za przyzwoitą (złośliwe przycinki koleżanek, zjadliwe spojrzenie szefowej), ale z drugiej strony nie stracić najmniejszej szansy, aby powiadomić nas, że za tym wycięciem zaczynają się rzeczy naprawdę niezwykłe. Ileż owo idealne przykrojenie linii dekoltu, której karkołomnym zadaniem jest jednocześnie zdecydowanie odsłonić i nieśmiało przysłonić, poprzedzało prób, przymiarek, wątpliwości, rozterek. Ile wertowania żurnali, ile biegania po sklepach, ile przeglądania się w lustrach i narad z przyjaciółkami. Ale ustaliwszy linię idealnie równoważącą zalotne skrywanie i śmiałe odkrywanie, Christine staje się tej linii czujną niewolnicą: jeżeli pochyli się nad biurkiem za nisko – odsłoni za dużo, jeżeli natomiast nadmiernie i sztywno wyprostuje się, linia dekoltu pójdzie w górę, przykryje zbyt wiele. W tym płynnym, zmieniającym się kształcie dekoltu, w jego zaczepnej ruchliwości kryją się wszystkie sekrety zabawy, do której dziewczyna daje nam znak.

Bank zatrudniający Christine mieści się przy ulicy, przy której stoi kilka domów publicznych. Latem pełno tu dziewczyn, które, chcąc zachęcić klientów, pokazują przechodniom wszystko, co mają. A jednak to Christine, zwykła urzędniczka, jest atrakcją tej okolicy. Tu bowiem, w tej surowej i mrocznej sali bankowej można podziwiać kunsztowną i kuszącą pantomimę świadomie-nieświadomie odgrywaną ku naszej radości.

Ryszard Kapuściński, Lapidaria I-III,
Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2008, str. 338

Ściana po sąsiedzku

Z mojego nowego pokoju wychodzi się na półpiętro. Gdy otwieram szeroko drzwi, widzę przed sobą spływającą w lewo, w dół, balustradę schodów. Do balustrady są trzy kroki, a jeśli duże, to dwa. Z lewej strony balustrada przerywa się, żeby można było wejść na schody. To niezbyt szerokie przejście ograniczone jest z lewej obłą ścianą, a z prawej, u podłogi, okrągłym cokolikiem, z którego wyrasta wspornik balustrady. Gdy idę zamyślony, patrzę w dół i szukam wzrokiem drogi między tymi dwiema krągłościami. Gdybym nie uważał, mógłbym się potknąć o cokolik, ale to tylko kwestia przyzwyczajenia i wydeptania niewidzialnej ścieżki, w mojej pamięci. Wydeptuję ścieżkę już na poważnie, już nie ma odwrotu, już większość gratów zniesionych, już tu, w tym pokoju, zostawiam okrycie i ściągam z siebie plecak, zaraz po przyjściu. Te drzwi jeszcze nie moje, jeszcze nie trafiam ręką na wyłącznik światła, bo powinien być po prawej, a jest po lewej. Ale to tylko kwestia czasu i powstania mapy pamięci. I odruchów. Które sprawią, że przestanę dostrzegać to, co dostrzegam. Dlatego próbuję zachować ten stan jeszcze przez chwilę, próbuję jeszcze się dziwić, zanim zdziwienie rozpłynie się, i ta niecodzienność stanie się codziennością, w której najpierw powoli, a potem z coraz większą potrzebą, a potem rozpaczliwie, zacznę szukać niecodzienności.

Wychodzę z pokoju, zamykam drzwi na klucz i idę go oddać na portierni. Odwracam się i pomiędzy obłą ścianą a cokolikiem, w głębi, po drugiej stronie schodów, dostrzegam pustą ścianę. Zawsze tu była, przechodzę obok niej od szesnastu lat. Dopiero teraz ją widzę i wiem, że za każdym wyjściem będę stawał z nią twarzą w twarz. „Witaj! Będziemy sąsiadami. Nikt Cię do tej pory nie widział, teraz ja będę.”

Pierwszy świt

Przez ścianę snu docierają niewyraźne odgłosy. Czy to przechodzący wczasowicze, idą przez las w stronę plaży, akurat obok naszego domku. Tak wcześnie? Może chcą wrócić przed południowym skwarem? Klapki na leśnym runie? Lekki wiatr w konarach i igłach wysokich sosen? Czy szum morza? Czyżby było tak blisko? W chłodnym, porannym powietrzu czai się, jak skryta, zapowiedź gorącego, dusznego dnia.

A może to szelest tego wielkiego drzewa na podwórzu, na północy Polski, którego nazwy bezskutecznie szukać w pamięci. Jeszcze chłodne powietrze przeciska się lufcikami dwóch dużych okien. Zapach niedawno wyremontowanego pokoju i nowych półek na książki. Spokój, odcięcie od świata.

Powoli wyłania się obraz białych ścian, białego sufitu. Po przeciwległej stronie uchylone okno. Za nim kamienica i ciepłe słońce. Stamtąd dobiega gwar młodych, pewnie studentów. Budzę się, jestem w moim nowym pokoju w pracy, w centrum Krakowa. Ściany pachną jeszcze świeżą farbą. Wokół małej leżanki nierozpakowane jeszcze pakunki, w trakcie przenosin.

Ten sen to dobry zwiastun.

Bezmyślność oczekiwana

Dlaczego nie wychodzi mi bezmyślne pisanie? Na przykład – siadam do klawiatury i zaczynam pisać, nie zastanawiając się, co chcę napisać. Ale to nie wychodzi. Chyba za mało próbowałem. Za to wychodzi mi bezmyślne granie. Siadam do pianina, zaczynam grać, a myśli błądzą gdzieś. Po chwili orientuję się, że gram, zaczynam siebie słuchać, i nawet nierzadko mi się podoba. Zdarza się, że z zamyślenia wyrywają mnie ciekawe frazy, układy rytmiczne, harmoniczne, czuję się zaskoczony, że coś takiego usłyszałem, tym bardziej, że wyszło to spod moich palców.

Bezmyślność jest niedoceniana. Bezmyślność to stan, za którym pojawia się tęsknota, gdy bez ustanku wymagane jest myślenie. Za bardzo, za dużo. Zbawienna bezmyślności, szczęśliwa pustko w głowie, gdzie jesteście, gdzie was szukać?

Pierwsza kolacja w nowym pokoju

W pustych ścianach pomieszczenia obok niesie się dźwięk płynący z głośnika. To akcja sceniczna. Wszyscy, którzy pracują w zespole obsługi sceny, muszą podczas spektaklu słyszeć akcję sceniczną.

Siedzę w pokoiku, przedsionku, i jem pierwszą kolację w moim nowym biurze. Ach, jak wiele trzeba przynieść do pustych ścian, żeby zjeść prostą, ciepłą kolację! Lodówka już jest, kuchenka elektryczna, talerz, kubek, pudełko z herbatą, zaparzacz. W ostatniej chwili okazało się, że brakuje widelca. Mam zlew, lecz jeszcze bez kranu, więc na razie noszę wodę w plastikowych butelkach. Trzeba będzie pozmywać naczynia, szukam więc płynu do mycia, gąbki, jakiejś półki. Na ścianie zapiąłem już malutką suszarkę, którą mam od kilku lat. Jest krzesło i mały stolik (pozostałość po którymś ze spektakli). Zawieruszył się czajnik. 

(Kilkanaście lat temu Ioana i ja kupowaliśmy pierwsze rzeczy do naszej pierwszej kuchni. W naszym miasteczku, w domu towarowym, było małe stoisko z deskami do krojenia, nożami, tarkami, garnkami, szklankami, literatkami i masą drobiazgów potrzebnych do gotowania. Kupiliśmy na początek tyle, że zmieściło się w reklamówce, a sprzedawczyni, jakby zagubiona, zdezorientowana czy może onieśmielona? dwa razy sprawdzała skrupulatnie, co do grosza, czy nie pomyliła się w kwocie.)

Tworzę historię nowego miejsca. W połowie schodów jest półpiętro, tam przerywa się ciąg poręczy, wchodzę w lukę, omijam kraniec schodów, oklejony miękką wykładziną W ciemnościach majaczą drzwi. Skrzypią straszliwie, trzeba pomyśleć o płynie do smarowania. Ciągle szukam wyłącznika od światła, jest po innej stronie, niż powinien. Rozświetla się mała przestrzeń pomalowana na bladobeżowy kolor. Po lewej stronie kolejne drzwi, zza których dobiega odgłos ulicy, odbity od pustych ścian i bardzo wysokiego stropu. Tam będzie studio fotograficzne.

Teraz, właśnie teraz, wszystko jest jeszcze nowe, niezwykłe, nieopatrzone, niedopatrzone. Jeszcze nieokreślona liczba kroków między drzwiami i biurkiem, oknem i łazienką. Niepoukładane przedmioty, nieznane przeznaczenie półek. To potrwa już niedługo, już przemija to pierwsze wrażenie, nieodwołalnie odchodzi wraz z każdym otwarciem drzwi, przesunięciem wzrokiem po ścianach, z każdym sprzętem, który znalazł swoje miejsce.

Niewinnie szczery

– Nie czuję, że coś szczególnego się stało – powiedział Beniamin, trzymając w ręku trofeum „dla najlepszego bramkarza”. Na turnieju piłkarskim.

Kiedy kolega z drużyny zapytał go:
– Za co dali ci tytuł najlepszego bramkarza?
Odpowiedział beztrosko, tyle szczerze co nierozważnie, z uczciwością naiwną:
– Nie wiem za co.

Ale ja wiem, bo widziałem, jak bronił bramkę. Ale wiem też, że on tego nie dostrzega. A nie dostrzega, bo naprawdę był zajęty bronieniem.

Tak, syn ma rację. Zostajemy wyróżnieni, otrzymujemy nagrodę, ale przecież tak naprawdę wiele się nie zmienia. Dopiero z czasem zaczynamy oklejać to wydarzenie nimbem niezwykłości. Tworzymy legendę, znajdujemy uzasadnienia, że tak właśnie miało być.

Lubię jego spostrzeżenia. Jest w nich coś bardzo mi znajomego, tak bardzo, że chce się powiedzieć: tak, jest właśnie tak, jak mówisz. To jak cud, niesamowite, nie do uwierzenia. Gdybym nie znał pojęcia „geny” i nie wiedział, że on ma połowę moich.



Ciekawy jest ten świat, czyli po prostu refleksje

I

Ha, wyobraź sobie, że projektujesz plakat. Dostajesz treść, która ma się na nim znaleźć. Reszta należy do Ciebie. Myślisz, kombinujesz, ale przede wszystkim – czujesz, bo wizualność po pierwsze działa, ma działać, na emocje. Treść w tobie jakoś rezonuje, bardziej lub mniej. Próbujesz wyczuć rytm, zaczynasz dostrzegać, co jest ważniejsze, co mniej ważne. Dobierasz kolorystykę, czcionkę, myślisz o układzie, przymierzasz, próbujesz, przesuwasz, powiększasz, zmniejszasz. Plakat powinien zwracać na siebie uwagę, ale czym, jak, skoro wszystkie plakaty mają zwracać na siebie uwagę? Plakat to nie tylko dosłowność, słowa, duże i mniejsze, które muszą się tam znaleźć. Obraz to przepływ napięć, może być jak wznoszenie się, albo opadanie, jak bieg, albo spokój, wytchnienie, bezruch.

No więc to wszystko, co ewentualnie czujesz, próbujesz przemienić na obraz. Coś tam już wiesz o obrazie, od kilkunastu lat zmagasz się z nim, na różnych polach. W końcu – gotowe! Jeszcze wyjście na kawę, odwrócenie oczu od monitora, albo choćby przejście korytarzem. Ważne, żeby się oderwać przynajmniej na kilka, kilkanaście minut i potem znów powrócić. Ostatnie poprawki. W końcu wysyłasz dziełko zleceniodawcy.

I co? Świetnie! Wszystko dobrze. Jest tylko jedna prośba – żeby ten wyraz, co jest przekrzywiony lekko w lewo, przekręcić lekko w prawo.

Tylko tyle? Naprawdę? Niemożliwe… Żadnej dyskusji o koncepcji, że paleta barw, że przekaz, że styl, że target. Nie, wszystko w porządku, tylko lekko przekręcić jeden wyraz. No wszystko jest genialnie, ale ten jeden wyraz – no nie, to jakoś nie wyszło.

Obserwowałem takie zjawisko kilka razy. Bardzo ciekawe. Na przykład pewien krytyk napisał kiedyś o pewnym reżyserze, że jeden jego spektakl był genialny, ale drugi mu niestety „nie wyszedł”. Albo – opowiadanie jest super, tylko ten jeden akapit – niedobry, do niczego. Ha! Wyobrażam sobie taką sytuację – ktoś jakiś patrzy na równania Einsteina i w pewnym momencie mówi – przecież tu trzeba przestawić przecinek!

Nie do końca wiem dlaczego, ale chce mi się śmiać — ha ha ha! — i nawet mogę sobie na to pozwolić, bo wszyscy z biura już poszli!!

 

 

II

Mam nowy pokój w pracy. Jestem szczęśliwy. Pokój na razie prawie pusty, a piętro niżej piętrzy się sterta mebli i sprzętu, które trzeba będzie w tym pokoju zmieścić. Ogarnia mnie poczucie lekkiego zagubienia. Znam je! Zwiastuje dobrze! Badam przestrzeń i widzę tyle wątków, które należy podjąć – zawieszenie głośników, wymiana żyrandola, ustawienie szaf, podwieszenie lamp i rozpraszaczy, maskowanie kabli, przerobienie półek, podłączenie lodówki, gdzie postawić statywy, a gdzie drobne akcesoria. Lecz nie szczegóły są teraz najważniejsze – najważniejsza jest wizja całości. Ma się ona poskładać z kawałeczków, elemencików, klocków, które jeszcze nigdy nie były ze sobą zestawiane.

Gdybym palił, pewnie wziąłbym teraz papierosa. Ale sięgam po butelkę wody, stawiam krzesło w środku pustego pokoju. Nie patrzę w żadne konkretne miejsce, tylko gdzieś, sam nie wiem gdzie. Chłonę przestrzeń i wiem, co coś tam w mózgu samo się układa. Potem idę piętro niżej, stawiam krzesło przy stercie sprzętów. Siadam, popijam wodę, patrzę na to, co będzie musiało przejść przez moje ręce. Mijają minuty. Za chwilę oddam klucz na portierni i wyjdę. Jutro pojawi się wizja…

Pięć brzóz

Brzozy, pięć lub siedem, rosły przy torach kolejowych, po których jechałem dzisiaj. Zapamiętałem te brzozy, bo wydały mi się znajome, moje. Nie chodzi o to miejsce, którego nie pamiętam i nie mogę pamiętać, bo przed trzema laty, gdy tędy jechałem, brzózki pewnie ledwo odrastały od ziemi. Chodzi o same brzozy, jakby wyrwane z mojej pamięci i wstawione w zwykły krajobraz.

Potem, znów przy torach, pawilon jaki pamiętam z dzieciństwa. W takim pracowała moja matka – tak bardzo podobne okna, żelazne drzwi, które przeraźliwie skrzypiały, kraty w oknach spawane ręcznie, ze zwykłych żelaznych prętów. Gminna Spółdzielna „Samopomoc chłopska”.

Kawałki rzeczywistości sprzed czterdziestu lat, jedne niszczeją, inne, wyremontowane, żyją nowym życiem. Tak innym od tamtego, wcześniejszego. Choćby farby mają teraz bardziej nasycone kolory, nie mówiąc o tym, że to, czego dotknęła współczesna dłoń, jest czystsze, bardziej uporządkowane, lepiej przemyślane. Stare, odnowione budynki stacyjne nie są tym samym, co kiedyś. Czasem próbuję sobie przypomnieć, jak wtedy było, ale poddaję się rezygnacji i pozostaje jedna myśl – było inaczej, tak bardzo, że już słyszę własny lament, gdybym miał do tamtych czasów powrócić.

Im więcej wspomnień, tym więcej skojarzeń, i ciężaru, który przytłacza duszę. Tych wyrzutów sumienia, że nie mogę sobie przypomnieć, nie zanotowałem, nie zrobiłem zdjęcia, że tamto bezpowrotnie odeszło, a gdyby nie całkiem odeszło, to byłbym bogatszy, mądrzejszy, bardziej świadomy. Złudzenia…

Dlatego czasem próbuję uciec od wspomnień odskakując w przestrzeń, której jeszcze nie znam. Tak, jak w dzieciństwie, kiedy wszystko było nowe, z niczym się nie kojarzyło, istniała tylko radość, euforia poznawania. Lecz im więcej kolejnych skoków w przestrzenie, tym szybciej, lawinowo rosną kolejne skojarzenia, i ten sposób okazuje się pułapką.

Może więc zapomnieć? Zapominać coraz więcej? Ale wtedy – po co poznawać? Trzeba było nie zaczynać poznawać, było pozostać ignorantem, ograniczonym, bez zainteresowań, głupim do reszty. Ale poznawać zacząłem, zanim zorientowałem się, do czego poznawanie prowadzi, i w końcu było już za późno. Powstały skojarzenia, bo brzozy wryły się w pamięć. I już wypływają obrazy, te z Pomorza Zachodniego, czy z Krynek, albo Polany Mocarzy, ba, brzoza jest i przed naszym domem. Już za późno…