Beniamin prezentuje

Inspiracja to wielka tajemnica. Jak wywołać u kogoś działanie, nie każąc mu wprost, nie manipulując nim w sposób nachalny, prymitywny? Pewnie każdy rodzic ma w swojej pamięci chwile, których się wstydzi, jako rodzic. Ja też mam. Mój syn, kiedy miał cztery, może pięć lat, wziął organki i dał w nie z całej siły, tak bardzo, że w końcu nie mogłem wytrzymać. Dźwięk był ordynarny, głośny, stał się dla mnie nie do zniesienia. Stłamsiłem wtedy mojego syna, który nie powrócił już do instrumentu.

Puchar Jaksy, Miechów, fot. Piotr Kubic

Ale robiliśmy w domu zabawy i ćwiczenia z aparatem cyfrowym. Zabrałem kiedyś dzieci na zlecenie – miałem fotografować rowerową jazdę na czas. Każdy z nas miał aparat fotograficzny, co widać na powyższym zdjęciu. Kilka dni potem Beniamin przychodzi do mnie i pokazuje mi nagrane przez siebie filmiki. Sam zrobił materiał do filmu. Dlaczego sam? Dlatego, że ja też wolałem pracować sam. Dlatego, że nikt swoją obecnością nie zaburzał delikatnej nitki, która ciągnie się w wyobraźni, w emocjach, nastroju.

Wziąłem nagrania Beniamina i zmontowałem. Oto efekt.

Cudu!

Wyprowadzam się na duchową pustynię. Patrzeć tępo w ścianę, to nie wykroczenie. Nie myśleć o niczym przez trzy godziny to nie przestępstwo. Nie odzywać się do nikogo przez pół dnia, nie odpowiadać na pytania, nie reagować, ignorować, nie odwracać się na zawołanie, nie być gotowym do pomocy, nie zgadywać niczyich chęci, przechodzić obok, mimo, nie kojarzyć, nie pamiętać, nie wiedzieć – ach, nie wiedzieć! – ba, nie widzieć!! – to nie zbrodnia. To ulga, wytchnienie, nadzieja, przeświadczenie, wizja, objawienie, przywilej, olśnienie, fenomen, odkrycie, cud…!

Cudu trzeba, cudu! Obłoku, który zasłoni przed faraonem, czerwonego morza, które zaraz się rozstąpi*, łagodnego powiewu na Horebie** wśród pękających skał. Pustyni i twardych kamieni zamiast chleba***, by przeżyć, odżyć, odrodzić się, ponowić, przypomnieć siebie, odtworzyć to najważniejsze, co wymknęło się z rąk, zniknęło z pola widzenia, zagłuszone w tumulcie i wrzawie.

Reset, gdzie jest klawisz reset! Zaczynamy od początku, lepszego początku, lepsze życie, niż kiedykolwiek.

 

 

* obłoku, który zasłoni przed faraonem, czerwonego morza, które zaraz się rozstąpi – przywołanie historii wyjścia Izraelitów z Egiptu

** łagodnego powiewu na Horebie – nawiązanie do podróży Elijasza

*** pustyni i twardych kamieni zamiast chleba – przywołanie czterdziestodniowego postu Jezusa

Przed ostatnim zakrętem

Wieczór. Noc. Światła za oknem, nie takie bliskie, bo za ogrodem. Kiedy się zalistni, nie będzie ich widać.

Wszystko, co przepuszcza się przez maszynkę do codzienności… wszystko to zostało gdzieś na drodze, przed przedostatnim zakrętem, tam, skąd jeszcze nie widać osiedla. Potem pięćdziesiąt metrów od przystanku – tylko spokój. Chodnikiem, po kruszących się płytach nieco zarośniętych starą trawą. Ostatnie kroki do furtki, spokój. I już naprawdę ostatnie, na ganek, do drzwi wejściowych. Niewzruszony spokój.

To nawet niezły pomysł, żeby w autobusie zapalał się napis „uwaga, przedostatni zakręt”, tuż przed końcowym przystankiem. A wtedy pasażerowie, zdyscyplinowani i spokojni, pozostawialiby za sobą myśl o tym, co wrzucili do maszynki do codzienności i co z niej wyszło, na ile zmielone. Jak kręcili korbką, żeby szybko mielić, bo mimo powszechnej automatyzacji nie udało się jeszcze skonstruować maszynki, która by sama mieliła codzienność. Albo już ktoś taką wymyślił, ale szybko opatentował, a patent schował do szuflady, by czerpać zyski z oferowania maszynek na korbkę. Bo kręcenie ogłupia, a głupolom łatwiej wcisnąć kolejne akcesoria do ręcznych maszynek. A to podkładki ułatwiające (akurat!) przykręcenie ich do stołu, a to rękawice chroniące ponoć od odcisków (ale to bzdura), a to popychacz, by nie pokaleczyć palców (i tak są pokaleczone), albo wyprofilowane naczynie na zmieloną powszedniość, które nigdy się nie przepełnia.

Na ostatnim przystanku kierowca otwiera boczny bagażnik, w którym piętrzą się porzucone byle jak maszynki, i czeka. Ale wysiadający z autobusu nie kwapią się do zabierania żeliwnego żelastwa. Raz się zdarzyło, że chudy, wysoki chłopak z długimi włosami sięgnął po jedną, lecz potem znaleziono ją w rowie, w połowie jego drogi do domu.

Spacer wśród grobów

W południe po martwym ogrodzie przechadzają się podmuchy chłodnego wiatru. Trzeszczy falująca folia rozpięta na metalowych prętach, wygiętych w półokręgi, wbitych końcami w ziemię. Poza tym bezruch, niemoc, czekanie.

W drodze z ogrodu na horyzont stoi cmentarz. W południe takie, jakie dziś, z niebem zasnutym lekką warstwą chmur, jasne mogiły nie rażą wzroku odbitym światłem. Czarne zaś, te elegantsze, zajmujące nowszą część cmentarza, stoją karnie jak żołnierze na zbiórce, dumne jak na defiladzie, zwrócone w stronę pustej alejki. Monotonia błyszczącej wykwintności. Uspokaja ego tych, którzy jeszcze żyją, to jej jedyna funkcja.

cmentarz, fot. Piotr Kubic

 

W głębi, za pierwszymi rzędami, toczy się fala. Płaska, pusta przestrzeń, zeszłoroczna trawa pokryta truchłami liści, przechodzi w klepisko wokół nowych grobów. Jeszcze bez mogił, usypane z ziemi w ramach z desek, jeszcze obsypane wieńcami. Ci, którzy tu spoczęli, niedawno byli wśród żywych, gdzieś w tym miasteczku. Zaś niektórzy żywi, gdziekolwiek są, znajdą się za kilka dni tu, gdzie teraz jeszcze zeszłoroczna trawa. Fala przesunie się naprzód, zagarnie kolejny ludzki łan, wcieli do siebie.

 

cmentarz, fot. Piotr Kubic

 

Przechodzę między grobami, łowię nazwiska i liczby lat. Patrzę na tych, którzy zostali zagarnięci przez falę przede mną, ja jako część tej samej fali. Odmierzam wzrokiem pustą przestrzeń i myślę, gdzie przypadnie mi miejsce. Gdzie przyniosą mnie bliscy mi ludzie.

 

zachód nad ogrodem, fot. Piotr Kubic

 

Wieczorem, z perspektywy pierwszego piętra, słońce, w drodze do horyzontu, przedziera się przez czarne konary drzew na ogrodzie. Jak rozlane żółtko kurze, nie takie już świeże.

Lepszy płyn do mycia naczyń, za darmo

Uwaga, to nie jest reklama ani kryptoreklama. To jest nawet antyreklama, bo po przeczytaniu tego tekstu będziecie rzadziej kupować płyn do mycia naczyń. A wiadomo, że każdemu producentowi chodzi o to, by jego produkt kupować jak najczęściej.

Bierzemy znany, stary płyn do mycia naczyń Ludwik. Mam go przed sobą w małej buteleczce 250g, przyniesionej wprost ze sklepu. Wszyscy robią tak, że upuszczają pewną ilość płynu na zabrudzone naczynia i myją. No ewentualnie wlewają sporo płynu do zlewu z wodą. Zależnie od zabrudzenia raz myje się szybciej raz wolniej, wiadomo. Ale to nie jest najlepszy sposób!

Biorę buteleczkę do ręki i czytam instrukcję. Ale… po co czytać…? Mycie naczyń w zlewie to przecież żadna filozofia – ściereczka, płyn, a następnie ruszamy rączkami.

A jednak jest tu pewien haczyk. Otóż w instrukcji „Sposób użycia” czytamy: Stosować 1 łyżeczkę płynu na 5 litrów wody.

Ha ha! Kto w to uwierzy?! Jedną łyżeczkę na cały kanisterek pięciu litrów i to ma zmywać?? Bzdura!

Przepraszam! Jednak nie taka bzdura. Przypominam sobie teraz ten dzień, w którym zrobiłem ów eksperyment. Wziąłem starą buteleczkę po Ludwiku i wlałem na dno nieco płynu, potem dopełniłem wodą. Zakręciłem zakrętkę z zaworkiem, przechyliłem butelkę żeby wymieszać (pamiętam jakby to było dziś), otworzyłem zaworek i spryskałem naczynia.

Nie od razu zauważyłem, że była jakaś różnica. Tyle, że wytworzyło się o wiele więcej piany. Tą pianą przetarłem brudne naczynia. I nagle zobaczyłem – tłuszcz, brud zaczął schodzić o wiele łatwiej i szybciej!

Wyjaśnienie: tajemnica tkwi w tym, że tworzy się piana. Tak naprawdę to nie płyn usuwa brud, lecz piana. Płyn jest tylko po to, by stworzyć z wody pianę. Fachowo nazywa się to: płyn zmniejsza napięcie powierzchniowe wody, przez co zanieczyszczenia łatwo przechodzą do wody i mogą być usunięte.

Od tamtego czasu zawsze używamy rozcieńczonego płynu, wskutek czego kupujemy go mniej, mniej zanieczyszczamy środowisko i mniej czasu tracimy przy myciu!

Pieczarki

Pieczarkom najpierw urywa się nóżkę. Potem dopiero zdziera skórkę z kapelusza, i z nóżki też można. Przypomniał sobie o tym dopiero po dobrych piętnastu minutach. Od kiedy sobie przypomniał, poszło mu o wiele szybciej. „Drobnizna” pomyślał, obracając w lewej ręce małe grzybki, jeden po drugim. Zabawa z nimi, miał wrażenie, będzie trwać i dwie godziny. Trwała może czterdzieści minut. Potem postawił pełną patelnię na kuchence. Krojone pieczarki po chwili zaczęły szeleścić, szumieć, spomiędzy nich uniosła się para. Otworzył okno, szybko poczuł chłodne powietrze. O jedenastej w nocy kuchnia ożywa, o ile coś skwierczy na ogniu, mimo, że za oknem ciemno. Jak za czasów babci, która codziennie paliła w kaflowym piecu i gdy z garnków syczało, skwierczało było jasne, że dom żyje.

Teatr zza kulis

Krótki film (niecałe dwie minuty) o pracy garderobianej w Teatrze Bagatela, moja realizacja.

Kartka z krzaków

Wracałem w ciemności do domu, pod górę. Ulica pnie się od strony rynku. Idący z przodu facet nagle cisnął coś w krzaki, tuż przed pawilonem usługowym, tam, gdzie kiedyś stała wysoka lipa. Zwolniłem i udałem, że szukam kluczy kieszeniach. Klucze były w plecaku, więc mogłem długo szukać, a o to chodziło. Kiedy zniknął za rogiem wyciągnąłem z krzaków kulkę papieru. W pomarańczowym świetle latarni stojącej pod skarpą, pod moim domem, rozłożyłem kartkę. Była pokryta dużymi, niezgrabnymi literami, które jednak dało się czytać.

Z trudnością przypominam sobie, co było rano. Pierwsze dziś wyjście z domu jawi się jak sprzed tygodnia. A może nie było nigdy, skoro nie pamiętam? Mijane w pędzie drzewa, szpaler wzdłuż drogi krajowej. Osiemdziesiąt kilometrów, w tę i z powrotem. Droga przez miasto, ulicami mniej zatłoczonymi, niż w powszedni dzień. Stare kamienice, których widok działał jak lekarstwo na ból w piersi.

Słońce. Słońce w mieście to inny twór, inny byt, niż słońce na pustej równinie, inne niż to świecące na wzgórza. Słońce wśród pól jest panem, od którego wszystko zależy. Słońce w mieście jest gościem, który niechętnie zagląda i wycofuje się, gdy poczuje, że to nie jego czas. Słońce w mieście jest dodatkiem, nie koniecznym, bo mają swoje lampy, grzejniki, dachy, ogrody w szklarniach, wodę podgrzewaną w basenach, garaże, kryte place zabaw i skwery.

Już dawno nie byłem tak zmęczony. Czy choć jest słuszny temu powód? I dlaczego teraz tak trudno położyć się spać?

Pisanina. Facet wyrzucił to w krzaki, a ja czytam. Po co? Odwracam się i patrzę; na piętrze, tam, gdzie kuchnia, pali się światło. Skręcam na schodki i zmierzam w stronę furtki w ogrodzeniu. Zmiętą kartkę wciskam do lewej kieszeni kurtki. Trzymam tam rzeczy do wyrzucenia. Zaraz będę w domu.

Kanapka

Kanapka w fotografii to złożenie dwóch albo więcej negatywów ze sobą, włożenie ich razem do powiększalnika i naświetlenie takiego układu na papierze. Dwa różne obrazy, z dwóch różnych miejsc (albo i więcej) i różnych czasów zaczynają się przenikać. Tworzą nowy obraz, połączenie, konglomerat tak, że trudno rozwikłać, co należy do pierwszego obrazu a co do następnych, co było wcześniej, co później.

Wieczorem drobna dłoń mojej dziewczyny mięknie w mych dłoniach. W ciszy ledwo słyszę westchnienie, gdy docieram do linii Marsa, obok kciuka. Zamykam oczy i z pamięci wyłania się obraz rozgrzanego gorącym, letnim słońcem podwórka. Wzniecałem kurz, jeżdżąc na składaku-rowerze, pod pochyloną, dużą jabłonią. Powietrze stoi w bezruchu, listki malin prężą się w bezruchu, przeplatają z drucianą siatką od strony sąsiada.

Nagle pojawia się mój brat, mały, siedmioletni, w okularkach. Gra na automacie, stojącym przy recepcji. Jesteśmy na kempingu nad morzem. Mój brat gra dobrze, ale automat nie pozwala wygrywać. Nudzimy się, wróciliśmy już z plaży, rodzice gotują obiad w namiocie, słońce schodzi powoli za drzewami. Czuję zapach, który zawsze czułem latem na Pomorzu, gdziekolwiek byliśmy, w Kołobrzegu, na piaskowni w Pękaninie czy wśród traw na Moczyłkach. Zapach wakacji, wolności od szkoły, marzeń o przyszłości i o kobiecie.

Kobieta. Właśnie usypia przy moim ramieniu. Posuwam się w stronę pierścienia rodzinnego, tam zaczyna się kciuk. Znów słyszę westchnienie, które miesza się ze zgrzytem dobiegającym zza okna.

Auta poznawaliśmy po dźwięku. Nie było ich znów tak wiele. Nim pojawiły się maluchy pamiętam warszawy, zastawy, duże fiaty, skody z silnikami z tyłu i jeszcze zaporożce. Czasem syreny. Trabanty, wartburgi! Zimą, wyglądając przez okno, latem – siedząc na ławce przy bramie, nasłuchiwaliśmy, Krzysiek kuzyn i ja. Narastało buczenie a my typowaliśmy, co jedzie. Ciężarówki to jelcze, stary. Kiedy pojawiły się kamazy, je też poznawaliśmy. Ziły sapały jak skonfudowane, jakby jazda była ich ostatnim zajęciem do zaakceptowania.

Na kancie dłoni leży łuk intuicji, naciągnięcie go wywołuje serię westchnień, a oczy dziewczyny zamknięte.

Mrużyłem oczy od słońca; latawiec, przywieziony przez wujka z Francji, ojciec złożył i poszliśmy puszczać. Nie miałem pojęcia, że sznurek może być tak długi, a po kilku metrach ginął z oczu, gdy patrzyłem za nim w niebo. Palce zaciskałem na żółtej rączce z której odwinęliśmy sznurek, tata ostrzegał: nie wypuść końcówki. Puszczać latawca udało się tylko raz, na polach za ogrodem, potem ojciec zrobił z niego stracha na wrony, powiesił na starej, wysokiej czereśni, najwyżej jak mógł. Wisiał tam, aż liście opadły i spadł śnieg. Do wiosny i lata następnego roku pozostały z niego marne pasemka.

Zbliżam się do linii losu. Było to zimą, pamiętam gorące kaloryfery, żeliwne. Przyniosłem mamie miśka, do pierwszego pokoju, pod okno, chyba podlewała kwiaty. To był niedźwiadek, pomarańczowy, z jaśniejszym, żółtym czy białym pyszczkiem. Gdy przewracałem go na grzbiet wydawał żałosny jęk, z brzuszka, w którym ukryty był mechanizm. Miałem łzy w oczach. Mama zobaczyła mnie i w jedną chwili jej spięta twarz wykrzyczała: „wyrzucę go w te pędy”. Na co ja: „nie oddam”. Zostałem z pluszakiem w ramionach, żałośnie bęczącym, bo coś kazało mi uporczywie stawiać go i przechylać w dół grzbietem, w kółko…

Usypiam, końcami palców dotykam małej dłoni, jak dziewczęcej, choć już kobiecej…

 

Rankiem kuchnia rozświetlona energooszczędną żarówką. Rodzina się krząta, zaraz wyjście do szkoły. Między chlebakiem a czajnikiem dotykam jej dłoni i mruczę kilka słów o linii losu, linii Marsa, łuku intuicji (gdzieś tam mieści się również mons veneris). Słyszę jej głos: „pisałeś na blogu o masowaniu mi dłoni? Nie masz już co robić…?” Lecz drobne błyski w oczach przeczą, przeczą… Przeczą ostatniemu zdaniu.

„Pasja” – niezwykły spektakl

Wczoraj byłem na premierze spektaklu, w którym widzowie są tak blisko aktorów, że nie sposób nie ulec akcji. Nie ma podziału na scenę i widownię. Tematem jest ewangeliczna opowieść o Jezusie, a w niej nieodłączną rolę odgrywają tłumy. Widzowie, którzy przyszli na spektakl, stają się jego niezbędnym elementem. Co więcej, mogą nawet dotknąć postaci Jezusa, ocierają się o apostołów lub uczonych w Piśmie, stają z nimi twarzą w twarz. Na tym spektaklu nie można nie poddać się emocjom.

Pasja w reż. Kathleen Ann Thompson, fot. Piotr Kubic

Reżyseria: Kathleen Ann Thompson, produkcja: Stowarzyszenie Sztukmisja. Więcej zdjęć na blogu fotograficznym