Duma i szczęście

– Jestem z ciebie dumny, córko, że tak pochłaniasz książki – mówię przy kolacji.
– Yhm… – córka zbywa mnie, najwyraźniej nie rozumie, bo topi się w lekturze, z przyjemnością.
– A jest to zasługa mamy – kontynuuję. Mama z drugiej strony stołu kładzie grzanki. Patrzę na mamę i wydaje mi się, że naprawdę moja mina wyraża dumę.
– A ojciec nauczył cię czytania przy stole – odpowiada mama.

Patrzę jej w oczy, ale tym razem nie ma w nich wyrzutu, uśmiechają się. Czuję spełnienie.

Tyle sekund, tak szybko

We Wrocławiu – sukces teatralny, który z pewnością przejdzie do historii polskiego teatru – „Dziady” Adama Mickiewicza w pełnym tekście, bez skrótów, wszystkie części w jednym spektaklu. Czternaście godzin. Gigantyczna, tytaniczna praca.

To fascynujące.

Książ Wielki, staw ze spuszczoną wodą, fot. Piotr Kubic

Kładę się wieczorem do łóżka. Nade mną puste ściany. Tak się złożyło, że w malutkiej, wąskiej sypialni łóżko zajmuje całą szerokość; do okna-balkonu idzie się przez łóżko. Nie ma żyrandola, na suficie majaczą cyfry zegara wyświetlone projektorkiem. Okno balkonowe zasłonięte zasłonami o pionowych liniach, w kolorze prawie takim samym, jak te cyferki.

Dwie kropki migają między „23” a ”03”. Jakże one szybko migają! To sekundy…? Niemożliwe! Zerkam na zegarek na ręce, żeby sprawdzić. Rzeczywiście. Sekundy mojego życia pędzą w zatrważającym tempie. Tyle sekund! Tyle treści, tyle przestrzeni między nimi umyka niczym pstryknięcie palcami. W martwocie i ciszy.

Gdy z przeciwległej ulicy wyjeżdża samochód (rzadko o tej porze), jego światła prześwietlają zasłony, prążki omiatają ściany i nikną. Znów bezruch.

Ilekroć po premierze wracam do domu, mam wrażenie, że ta pustka i ta cisza są moim celem, wytchnieniem, prawdziwszym sensem. Że tamto, co pozostało na scenie, łącznie z owacjami i najpierw triumfalnym, a potem zmęczonym bankietem, to tylko tymczasowa zabawa, zajęcie czasu i uwagi niezbędne duszy właśnie po to, by w końcu zanurzyć się w bezruchu i ciszy.

Do ciszy zaczynam dochodzić już w samochodzie. Najpierw włączam głośną muzykę, bardzo inną od tej, która kręci mi się w głowie po spektaklu. Zabijam, otępiam te rytmy wypracowane na scenie. Szukam od nich uwolnienia, lecz na początku cisza jest zbyt subtelna, zbyt daleka, by do niej z miejsca przystąpić.

W ciszy jest nieskończoność, wobec ciszy trzeba się skłonić, zwolnić i zatrzymać, jak ona. Ostateczna tajemnica naszego bytu. Pyta mnie, czy naprawdę potrzebuję tego wszystkiego, czego próbuję dokonać, co osiągnąć, po sobie zostawić…? Te wszystkie rozważania, dywagacje na temat konstrukcji społeczeństwa, roli teatru czy czegokolwiek innego, funkcji spuścizny narodowej i innej, świadomości doniosłości misji tej lub owej. Jakże to wydaje się tymczasowe, a przez to marne. Teatr jest tylko przykładem, chodzi o życie i wszystko, czego się w nim podejmujemy.

Kropki zegara migają teraz wolniej, jak mi się zdaje. To lepiej. To znaczy, że jestem bliżej ciszy, bezruchu, tajemnicy nieskończoności. Z nią, przy niej, mogę wreszcie usnąć.

Dziesięciolatka na koniu

Dziś premiera filmiku! W nocy ukształtowała się wreszcie ostateczna wersja muzyki. Ujęcia powstały spontanicznie podczas wizyty w klubie miesiąc temu. Myślałem wtedy, że po powrocie do domu usiądę, zrobię cały montaż w dwie godziny i na rano będzie gotowe. Ale chciałem sam napisać muzykę i tu nie poszło tak łatwo. Od pomysłu własnej muzyki trudno było się uwolnić, zaś jej dobieranie z innych źródeł jawiło się jak porażka i odbierało przyjemność pracy.

Tak więc podkład dźwiękowy powstawał miesiąc, w wolnych chwilach – podczas mycia naczyń, jazdy autobusem, w tramwaju (w wyobraźni, oczywiście) oraz przy słuchaniu różnych utworów z różnych źródeł.

Po nakręceniu ujęcia od 57 sekundy dostałem upomnienie od instruktora, ponieważ przyklękując nagle poderwałem się w momencie, gdy Sara i Gerda przejeżdżały tuż obok mnie. To grozi spłoszeniem konia i nieprzewidywalnymi następstwami.

 

 

Deszcz pada

Deszcz. Spada litościwie na nasze podwórko. Nie tylko nasze, bo podwórko dzielimy z ciocią, wujkiem i ich córką, nie licząc rodziców. Kiedyś osób było więcej do podziału – dziadkowie, dwóch kuzynów, z których obaj się ożenili i nawet przez chwilę mieszkali wspólnie, we wspólnym domu.

Deszcz spada na wspólny ogród i wspólny dach domu, wyremontowany wspólnymi siłami. Wspólny wyjazd, prowadzący przez bramę, wspólną. Wspólny ogród, bo jeszcze nie przedzielony ogrodzeniem, i wspólną skarpę przed domem. 

Zrobił się tekst o wspólnocie, miał być o deszczu. Który nie ma pojęcia, albo wszystko mu jedno, na co pada. Byle szumiał, bębnił, pluskał, przeciskał się przez igły iglaków i odbijał od konarów drzew bez liści, zimowych. Potem, kiedy płynie strugą wzdłuż chodnika, zajmuje się ciurkaniem na załomach asfaltu i krzywo osadzonych kratkach studzienek ściekowych. Ciurka przy nierównych krawężnikach i na pochyłym asfalcie skrzyżowań. Wielu z tych, co jeszcze nie śpią, nie zwraca uwagi na szum, bębnienie i ciurkanie, wielu się denerwuje, bo woleliby ciszę. Ale jest kilku w tym miasteczku, co słysząc pierwsze krople deszczu, uchylają okno. Jak ten, na pierwszym piętrze, przy oknie bez zasłon i żaluzji, nie zapala nocnej lampki Kładąc się okrywa szczelnie kołdrą i kocem, by przetrzymać chłód nocy, wchodzący z zewnątrz. Lecz nie o chłód mu chodzi, tylko o szum kropel.

Zegar w kuchni

Zegar w kuchni przemierza teraz wszystkie godziny poprzedniego dnia. Przemierza sam, na spokojnie, jeszcze raz. Gdy nikt go nie widzi, puszcza wskazówki wstecz. Czuje się bezpieczny w ciemności. Słuchem nie można zdemaskować jego zwyczaju. Jeśli ktoś się budzi i chwiejnym krokiem zdąża do toalety, słyszy zwykłe tykanie. Nikomu nie przychodzi do głowy badać, w którą stronę kręcą się wskazówki. Zdarzyło się kiedyś, że tuż po północy spragnione dziecko zapaliło lampkę nad zlewem i nalewało sobie wody. Spojrzało na zegar i nie zauważyło niczego niezwykłego.

To przecież naturalne, że wyrwany ze snu człowiek sprawdza, która jest godzina. Jednak nikt nie zajmuje swojej głowy obserwacją wskazówek. Ot po prostu, rzut oka, potem kiwnięcie głową i to wszystko. Nikt nie zauważa może też dlatego, że w nocy mózgi śpiących cofają się w czasie i powtarzają, każdy na swój sposób, wydarzenia dnia.

W którą stronę płynie czas w nocy? Pociągi jeżdżą według rozkładu jazdy, elektrownie elektryczne i serwery portali pracują według skwantyzowanych programów. Nienasyceni fejsbukowicze liczą chwile ilościami lajków, a śpiącym, w kilka sekund, mija historia połowy życia. Dlatego zegar nie sądzi, że robi coś złego. Po prostu przydaje śpiącej rodzinie kilka godzin życia. A przy okazji czyści i reguluje koła zębate, które przy jednostronnym ruchu ścierają się nierównomiernie.

Sobota, „rtęć rozsadzi termometr”

Sobota. Leniwy poranek. Pierwszy dzień od wielu, w którym nie trzeba słuchać budzika.

Pędzą chmury na wietrze
czarne, ciężkie i obłe,
rośnie rtęć w termometrze,
rosną słowa i obłęd,

Minęły już czasy, w których sobota i niedziela, drażliwe, goniły się niecierpliwie. Tyle żmudnych analiz było trzeba, by dojść, że sobota ma prawo boleć, zwłaszcza po pracowitym tygodniu. Że spokój i ulga pojawia się dopiero niedzielnego wieczora, podczas planowania kolejnego tygodnia.

– Dzieci, co robimy dzisiaj?

Pytanie pada przy stole, w trakcie śniadania. Kartka papieru, na której pojawiają się kolejne punkty: sprzątać kuchnię, umyć ziemniaki, iść na spacer, na spacerze – zaglądnąć do biblioteki.

wchodzi siny, opierzchły,
trupi miesiąc zza domostw,
krew jak pociąg pośpieszny
huczy poprzez świadomość

coraz prędzej i wreszcie —
galop, galop pod pulsem! —
wichrem porwie ten wiersz cię
tak jak obłęd, jak ból sam.

Idziemy w dół, do rynku, gdy niebo się przejaśnia. Zapach ciepławej wilgoci uderza mnie szpikulcem wspomnień, na pustym chodniku prowadzącym do miasta widzę nagle siebie, samotnego, dziesięcioletniego, jak teraz moja córka. Nade mną ciągle te same drzewa, jeszcze. Płynę w dwóch światach, obezwładniony aromatem przeszłości, gdy przechodzimy poprzez drobne uliczki, na Mały Rynek.

W wypożyczalni dzieci same załatwiają swoje sprawy, ja nieśmiało przesuwam wzrokiem po półkach. Widzę pojedyncze egzemplarze serii, które czytałem kiedyś. Tak sobie wyciągam tom Antologii Poezji Polskiej 1914–1939. Otwieram, przebiegam wzrokiem. Dzieci do mnie:

– Idziemy?

Czytam na głos:

W wierszu burza i morze,
włosy kobiet i komet.
Wicher okno otworzy!
Rtęć rozsadzi termometr!

Wybuchamy śmiechem.

Ach! Jak z żyły otwartej
krew tym wierszem się sączy.
Świt przypełznie o czwartej.
Bromu! Światła! Czas kończyć.

– Tata, chcesz, mogę ci pożyczyć tę książkę na moje konto – mówi Beniamin. Zaniemówiłem. Próbuję przeanalizować, czy ja będę miał czas do niej zajrzeć, że to jeszcze jedna rozpoczęta, a nie zakończona książka, lecz te wszystkie pytania zamierają wobec faktu: moja odmowa będzie jak świętokradztwo. Stłamszę w siedmioletnim człowieku jedną drobną iskrę życia. Zgadzam się. Muszę się zgodzić, to mój obowiązek; potem obowiązkiem będzie zaglądnąć do książki i jeszcze opowiedzieć o niej dzieciom. Obowiązkiem ojca, który stał się ojcem, nie przez przypadek, co więcej. Beni bierze tom, idzie do bibliotekarki i mówi:

– Proszę jeszcze to na moje konto.
I do mnie, gdy wraca:
– Tata masz czas do szóstego marca.

W sklepie spożywczym kupujemy bułki, siadamy na ławce i gryziemy je, obserwując kręcące się w kółko, po naszym rynku, samochody. Potem droga powrotna prowadzi wzdłuż muru cmentarnego na wysokiej skarpie.

To październik już czarnym
palcem puka do okna.
Zapach liści — cmentarny.
Wieczność — pusta, okropna.

Mam niewiele czasu, zbieram się do pracy mimo, że sobota. Szybki obiad, pakowanie sprzętu, drobne porządki, dziesiątki małych czynności potrzebnych, by tak po prostu wyjść z domu. I by potem do niego powrócić. Na podwórku patrzę mimochodem…

Spojrzysz w niebo: to przedświt,
otchłań sina i martwa.
Wtedy wylej we wszechświat
wiersz — jak łyżkę lekarstwa.

 

przytoczony wiersz to „Poeta” Władysława Broniewskiego

W sumie to nie sztuka pisać o śmierci

Najwięksi twórcy nurzają się w temacie śmierci. Piszą pięknie, jak Hanoch Levin na przykład czy Peter Asmussen. Niemniej jednak nie dotykają niczego odkrywczego, bo wiadomo, że wszyscy umrzemy. Związane z tym poczucie rezygnacji i bezsensu jest naturalną konsekwencją tematu. To, co jest piękne u mistrzów, to forma oraz fantastyczna zdolność rozdrabniania wątków, szczegółów, oparta na obserwacji i doświadczeniach życia. Lecz to rozdrobnienie i tak składa się ostatecznie w jedną rzekę, prowadzącą do wodospadu bez dna.

Niekończące się cedzenie nieszczęść. Szczęście, jeśli już się zdarza, trwa mgnienie oka, bo zaraz po nim nadchodzi cios, który nie tylko podkreśla przemijalność i ulotność szczęścia, ale prowadzi do katastrofy, będącej końcem wszystkiego.

Tak trudno pokazać zadowolenie, bo ono jawi się jako naiwne. No co może być ciekawego w szczęściu? Niewiele. Co najmniej – szybko się nudzi, jeśli nie zostanie przyprawione pieprzem pecha, niedoli. „I żyli długo i szczęśliwie” – to zdanie, które właśnie pozwala sprawnie zakończyć każde opowiadanie, bo wtedy nie pozostaje już nic do napisania. To zdanie, w które nikt nie wierzy.

Pokażcie mi dzieło, w którym następuje stopniowanie w stronę radości, błogostanu, spokoju ducha, zamiast regresji z fatalnym końcem. Tak, to ma być dzieło.

Jeśli takiego utworu nie ma, to trzeba go stworzyć. Jego bohater albo specjalnie nie przejmowałby się śmiercią (w rodzaju: co z tego, że umieram, skoro czuję, że mnie ona nie dotyczy – w jakikolwiek sposób), albo wręcz stanąłby po drugiej stronie śmierci. Zaznaczam jeszcze raz, to nie może być marne czytadło, treść ma się odwołać do głębi człowieka, który poczuje, że wszedł w inny świat. Ten świat będzie prawdopodobny, przekonujący. To przecież możliwe, bo sztuka jest czymś, co pozwala podróżować po jeszcze niezbadanych, nieprzebytych krainach.

wesoły cmentarz, fot. Piotr Kubic

Błogosławić pustkę

Pustkowie ciągnie się stąd aż do granic Sorblewa. Równoległe bruzdy o długości, której nie można stwierdzić, przecinają się z łagodniejszymi, szerszymi wgłębieniami, tworzącymi linie skręcające tutaj lekko na północny zachód. Myliłby się jednak ten, kto wziąłby je za wart zaufania drogowskaz. Opowieści świadczą o wędrowcach, którzy po tygodniach na pustkowiu, posuwając się wzdłuż tych miękkich i sprzyjających stawianiu kroków śladów, powrócili w to samo miejsce, rozpoznając odciski własnych stóp.

 

Marny człowiek

Dziś rano byłem na pogrzebie. Patrzyłem na łzy rodziny, po stracie babci, matki, żony. Odeszła nagle, niespodziewanie. Wieczorem przeczytałem o operacji przyjaciela, która będzie jutro przeprowadzona, mimo jego beznadziejnego stanu. Jutro mam mieć ekstrakcję zęba i nic nie jest w stanie uwolnić mnie od strachu. Marny jest człowiek.

Kurhany

Pomiędzy niebem i ziemią, na pustkowiu, czekają pomniki człowieka na dzień powstania martwych. „Zbawienia Twego oczekuję, Panie”.

na Słowacji, fot. Piotr Kubic

Gdzieś pomiędzy miejscowościami Sabinov i Stará Ľubovňa, Słowacja. A może jeszcze trochę dalej…