Opuszczone

 

opuszczone.... fot. Piotr Kubic

Opuszczone gospodarstwo. Pewien przechodzień, w zasadzie rowerzysta, jeżdżąc po okolicy zabiera ze sobą mały, składany taborecik. Zatrzymuje się w takich miejscach, stawia krzesełko w każdej z czterech stron świata, siada, a potem przez pół godziny (może więcej) przywołuje w wyobraźni domowników. Spogląda na porzucone sprzęty, narzędzia, na pozostałe jeszcze resztki wydeptanych ścieżek, które owijają się wokół furtek, bramy, rogów domu, stodoły, stajenki. Widzi w wyobraźni świetność i rozmach obejścia, które przeszło do historii. 

Opuszczonych gospodarstw jest w okolicy sporo. Tak więc przechodzień (rowerzysta) ma zajęcie na kilka tygodni, może miesięcy, na pewno – lat.

Listy

Kiedyś był mistrzem w odpowiadaniu na listy. Jako nastolatek odpowiadał od razu, dowcipnie, cięto, z rozmachem, z rozmarzeniem. Czym były wtedy listy? Czymś jak szybka jazda na rowerze albo gra w piłkę. Zajeżdżał się wtedy i zagrywał. I odpowiadał na listy tak szybko, że jego korespondenci (nie było ich dużo, raczej mało) nie dotrzymywali tempa.

Im bardziej próbował coś zagłuszyć, tym bardziej to wołało o pomoc. Pisanie listów jako sposób na przeklętą samotność sprawdza się tylko częściowo. Zresztą trafił na człowieka, który odpisywał szybciej niż on. I co? I nic. To działa tylko do pewnego momentu.

Pisanie listów mu pozostało. Teraz, kiedy inni nie odpisują od razu, on czyta to, co sam do nich napisał. Dziś to jest proste, wystarczy kliknąć na folder wysłane. Czyta to, co sam napisał, bo inni nie odpisali (jeszcze). To łatwiejsze, niż odpowiadać na listy. Czasem, przyznaje się, otwiera skrzynkę odbiorczą i prosi w myśli, żeby inni jeszcze nie odpisali. Bo choć czeka na listy, to z drugiej strony boi się fali, która nadejdzie wraz z listem. Będzie go zalewać, on się w niej pogrąży, potem zacznie płynąć, najpierw nurkując, ale potem znajdzie rytm, wyjdzie na powierzchnię i dalej, dalej, i tak bez końca.

Piaskownia

Upalnym latem, sześcioletni chłopak, w wiosce na Pomorzu, pogonił za małą brunetką, dziewięcioletnią dziewczynką. Obok wsi, dokąd prowadziła piaskowa droga, był nieduży teren, piaskownia. Ze złotego w promieniach słońca zagłębienia wybierano piasek. Ktoś zostawił tam kiedyś żelazne, zardzewiałe konstrukcje, wysokie na kilka metrów, wśród których kryły się, bawiły dzieci. Rozgrzany metal promieniował ciepłem i czerwienią, wśród piasku. Ani chłopak ani dziewczyna nie zastanawiali się, skąd ta piaskownia, skąd konstrukcje. W upale lata, w zapachu rozgrzanej, pomorskiej ziemi, wśród gorąca piasku.

Po czterdziestu latach kolejny sześcioletni chłopak jest gotowy wyruszyć w piaskownię. Znów upalne lato i znów piaskowa droga. Znów zapach piasku, żelaznych konstrukcji już nie ma, może rozpadły się w rdzawy pył. Ojciec uważa, że powinien móc coś powiedzieć, coś o tym: dlaczego, po co, w jakim celu – piaskownia. Nie umie. Czuje, że to porażka. Próbuje porażkę przekonstruować w normalność. Próbuje się pogodzić z tym, z czym nie przypuszczał, że będzie się godzić. Że niezadawanie pytań to stan przejściowy, a zadawanie pytań – jest jeszcze bardziej przejściowym stanem. I że kiedyś podejmował się pracy, by znaleźć odpowiedzi, a teraz podejmuje się pracy, żeby zagłuszyć brak odpowiedzi.

Brak odpowiedzi jest dotykiem nieskończoności.

boisko

Jedyne wyjście – napisać powieść

Żyję w kosmosie – tyle jestem w stanie napisać. Przyjechali teściowie zza trzech granic. A nasz dom liczy od dziś, na kolejne trzy dni, czwórkę dzieci. Wyjaśnię, że jedna z moich przedmałżeńskich rozmów z moją ówczesną narzeczoną dotyczyła liczby dzieci, kiedy to wymieniłem właśnie liczbę „cztery”.

Jestem też po przelewaniu samogonów, które przyjechały zza trzeciej granicy, a które w oryginale mają nazwę „țuică” oraz ”vișinată”. Dzięki nim moja zdolność oceny wzniosła się na niecodzienny poziom, podbudowany radością z niecodziennego spotkania jak i tym, że jest po prostu piątek wieczór.

Gdybym chciał szerze wyjaśniać, na czym polega moja bytność w kosmosie, musiałbym napisać powieść. Nie wątpię, że wtedy wszelkie okoliczności, powody i wyniki stałyby się dla was jasne. Niemniej jednak nie jestem pewien, czy kiedykolwiek będę w stanie napisać powieść. Tak więc podejrzewam, że pozostanie tak, jak jest. Jak w przypadku setek tysięcy i milionów ludzi, którzy przeżyli coś, ale nie są w stanie tego zanotować, zachować, zapisać, przekazać, wyrazić. Co nie oznacza przecież, że to się nigdy nie zdarzyło…

Droga do lata

Od bramy prowadzi droga wzdłuż ściany domu. Za rogiem otwiera się podwórko i zaraz po lewej stronie stoi jaśmin z białymi kwiatami. Zapach jaśminu sięga do bramy i jeszcze dalej, prowadzi przechodnia jak promień radiolatarni sprowadza samoloty na lotnisko. Zresztą może to zapach innego jaśminu, bo od strony sąsiada, za bramą, pochyla się drugi. Tak naprawdę kiedyś było ich trzy. I jest ten trzeci! Po drugiej stronie podwórka, od północnej strony, przy samej ścianie garażu kolejnego sąsiada, jego gałązki odpychają się od tynku i zwracają w stronę podwórka.

Od zawsze – po zapachu poznawaliśmy, że będą wakacje. A z nimi – nieznane, dalekie wędrówki. Podróże całonocne samochodem, albo przynajmniej pociągiem. Świt pędzący, w stukocie kół, na równinach za Poznaniem, zasłoniętych kurtynami mgły.

My, dzieci, czekaliśmy na wakacje. Czekaliśmy – na co? Czy ciągle jeszcze czekamy, my, dorośli? Może czekamy ostrożniej, z przyciszoną nadzieją, rejestrując i odkładając w pamięci cokolwiek się stanie. A że stanie się coś innego i gdzie indziej, niż co dzień, to zdaje się wystarczającą nagrodą…

Czy naprawdę robimy to, musimy robić to, czego nie chcemy? Czy wiemy, czego byśmy chcieli, czy już tak wrośliśmy w obowiązki, że wydają się nasze, jedyne… Cóż dopiero zerwać się nagle a beztrosko – do wymarzonego i już zapomnianego dzieła…

Szpan

Chodzę i chwalę się swoim językiem. To znaczy tym strzępem, który od niego odstaje. Niesamowite, że może się zrosnąć tak po prostu, bez chirurga. Że się zrośnie – w to wierzę, bo to nie pierwszy raz.

Tak więc dopóki się nie zrośnie mam powód do szpanu. Cukrzyca przydaje się na coś, jeszcze kilka lat temu kwalifikowała do niewielkiego grona naznaczonych chorobą. To się z biegiem lat zmienia, jest nas, cukrzyków, coraz więcej i bardzo możliwe, że jeszcze za mojego życia będziemy stanowić większość. Niewyszukany żart.

Hipoglikemia

Jeszcze dziś rano, z lewej strony języka widniała głęboka i długa na centymetr szrama, po rozchyleniu której odsłaniała się głęboka wyrwa. Takie ślady pozostawia kieł, wbity podczas blokady mięśni i zaciśnięciu szczęki. Teraz, wieczorem, szrama już się nie rozchyla, a wzdłuż jej brzegów pojawiła się biało–sinawa substancja. Zdaje się, że język zaczął się zrastać.

Po wczorajszej bitwie w łóżku, przegranej, pozostała zakrwawiona chusteczka na pościeli, zlepione włosy na skroni i lepkie ślady w różnych miejscach garderoby. I zupełna niepamięć, w jaki sposób pokonałem drogę z piętra na parter, do drugiego mieszkania. Czy można to nazwać świadomością…? Gdzie jest granica czynności wykonywanych odruchowo, a tych świadomych? Czy wycierałem usta chusteczką? Chyba tak, bo pościel nie jest poplamiona.

Teraz przypominam sobie dwa pierwsze wstrząsy, w półśnie, zaraz po tym, jak odwinąłem z papierków i pogryzłem dwa cukierki z masy karmelowej. Chyba nie miałem na tyle świadomości, żeby się bać, wstrząsało mną tak po prostu, a próbowałem jeszcze rozluźnić wszystkie mięśnie, by nie dopuścić do drgawek. Czasem się udaje, ale nie tym razem.

Zawsze pozostaje po tym uczucie jakiejś potworności. Potwór bez twarzy. Ale tym razem zrozumiałem, że to po prostu hormony strachu. Nie ma żadnego potwora, bestii, która mną szarpie, tłucze o podłogę czy ściany. To zwykły mechanizm, który ma zmusić człowieka do tego, aby się bronił. Jeśli oczywiście może. Na samym końcu pozostają nudności i przede wszystkim – ból i słabość wszystkich mięśni. Czasem jeszcze – depresja – na jak długo – tego nikt nie wie.

Powrót z nicości

Powoli zaczęły docierać do mnie twarze Beniamina, Sary i mojej mamy. I ogromny strach. Lecz skoro powracam do grona żywych i świadomych, to strach nie ma już uzasadnienia. To po prostu obezwładniające hormony, chemia…

Po dwa stopnie naraz

Dwudziestego maja zmarł w wieku 94 lat człowiek, dzięki któremu, dwadzieścia lat temu, mogłem spędzić wakacje w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam go z tamtego czasu, jak idąc po schodach przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Mały, drobny… Wspomniałem o nim we wpisie Grać naiwnością to nie wstyd.

Nie tyle upływ czasu, co świadomość nieuchronności… Mógłbym powiedzieć: przemijania. Lecz właśnie nie jestem pewien, że jest to przemijanie. To byłoby zbyt proste. Może inaczej – świadomość zbliżania się chwili konfrontacji. Z czasem topnieje liczba zadań, progów, drzwi, rzek, gór, egzaminów, z którymi przychodzi się mierzyć. Zostanie w końcu ten jeden próg. Zawsze intrygowało mnie nieznane. I tak sobie myślę, że gdyby nie dane byłoby mi się zmierzyć z tym ostatnim, twarzą w twarz (gdybym zbyt wcześnie stracił świadomość, pamięć, orientację), gdybym nie mógł zobaczyć, jak umieram, to czułbym się zawiedziony.

Final Cut Pro 7 i Mavericks

Nie sądziłem, że dożyję tej chwili. Lecz właśnie zrobiłem krok wstecz w dziedzinie informatyki. Z własnej woli, nie przez przypadek. Walcząc o ten krok przez dwa dni, w trakcie których, jak w amoku, nie mogłem oderwać się od pracy. Maszyna nie chciała się poddać zabiegowi, a ja za wszelką cenę próbowałem ją przemóc. Dlaczego próbowałem? Ponieważ popędzała mnie nadzieja, że znów będę mógł normalnie, wygodnie pracować, jak kilka lat temu. Bez ciągłego wciskania klawiszy Command–S (czyli bez nieustannego zapisywania projektu w obawie, że zaraz program sam ”zakończy pracę”).

Właśnie zainstalowałem w moim komputerze firmy Apple jeden ze starych systemów operacyjnych o nazwie Lion. Najpierw stworzyłem do tego oddzielną partycję na dysku, ale potem nie było już łatwo, bo mój obecny system operacyjny – Mavericks – nie chciał się poddać i nie chciał uruchomić instalatora systemu starszego niż on sam. Nie chciał zrozumieć, że nie jest taki świetny i że wolę coś starszego.

Lion to system o numerze 10.7, zaś Mavericks – 10.9, czyli o dwa numery wyższy. Ha, ale jest jeszcze nowsze „cudo” – Yosemite, o numerze 10.10. Ja jednak dziękuję za te nowości. Ponieważ program Final Cut Pro w wersji 7 to świetny program do montażu wideo, a jednak w systemie Mavericks staje się kompletnym bublem. Koszmarnym dziadostwem, który zawiesza się w najróżniejszych momentach, przy najprostszych operacjach montażowych. Drodzy specjaliści z Apple, nie chcę waszych nowości, które niszczą coś, co było bardzo dobre. Wracam do przeszłości.

Co prawda Apple wypuściło nowszy Final Cut Pro X, który pracuje w Mavericks, ale gdy czytam opinie użytkowników nie czuję się do niego zachęcony. Chcę móc spokojnie pracować, nie zaś przesiadywać na forach użytkowników Apple, którzy błagają o ratunek.