W popółnocnej ciszy

W popółnocnej ciszy przejechał pod oknem samochód, szurając, czy mlaskając?, jak wszystkie, może z wyjątkiem mruczących ciężarówek. Ich głos dociera zza rozszczelnionego okna, rezonuje między pustymi ścianami, podrażnia błony bębenkowe. Słyszę. Nie mogę nie słyszeć, a skoro już, to jestem w tej relacji, wplątany, bez wyboru – ja i samochód nieznany, niewiadomy, bezimienny, pojawiający się i niknący jak meteor, przewidzenie. Czy istnieje? Czy go nie ma, a może nie ma w nim kierowcy, który w takim razie nie myśli, nie panuje nad maszyną, nie zmierza donikądś tak, jak nie wyjechał skądś.

W małym miasteczku, takich dziesiątki i setki w tym zakątku placka o nazwie Europa, pełno ludzi, z których każdy inny. Czy inny? Wszyscy kupujący codziennie chleb, urządzający mieszkanie, kłócący się tak samo, tak samo nie pozwalający na zniewagę, na bylejakość choć bylejacy, silący się na życie, na oryginalność. Bezsilni, bo zawsze przeciętni, ciągle znieważani i znieważający, z kimś skłóceni, udowadniający rację, walczący o stopę życia, lepsze jutro, zdrowie, pomyślność, umierający w końcu i bezradnie zostawiający potomstwo, które zaczyna znów od początku.

Nasz nauczyciel chemii, szurnięty – tak można by pomyśleć, choć wtedy baliśmy się myśleć przed każdą lekcją, twardy, bezlitosny, konsekwentny; może chciał uczyć dobrze, może lepiej niż inni, ale wśród dziesiątek i setek miasteczek był tylko klonem, wśród tak samo szurniętych i konsekwentnych. Potem na studiach, niewiele się ucząc, zdawaliśmy chemię z marszu na co najmniej czwórkę, ale czy coś to znaczy? Czy znaczy więcej niż po prostu – że po prostu – został nam w pamięci, jak tysiące jego klonów w pamięci setek tysięcy naszych klonów.

Miasteczek miliony na Ziemi, Morada Nova de Minas, Ngandou, Banda Pir Khan, XiaoXianggou, Srednekolymsk, Jensen Creek i tak dalej, wszystko to choćby w Google Maps. O dziesiątej rano, pierwszej w nocy, drugiej po południu, po obiedzie, przy śniadaniu, ze wszystkimi porami roku, współczynnikami IQ swoich mieszkańców, z humanistami, matematykami, literatami, żulami, rozwiedzionymi, samobójcami i leniami, nowonarodzonymi, zaginionymi, leczonymi psychicznie i na astmę.

Kręcą się wokół ziemskiej osi, o tym nie myśląc, ci na równiku – ponad półtora tysiąca kilometra na godzinę (1), ci na biegunach… nie, nie stoją, bo lecą i to ponad 107 tysięcy kilometrów na godzinę (2)- wraz z Ziemią wokół Słońca. Lecz to tylko niecałe 30 km/s, bo przecież Układ Słoneczny pędzi z prędkością 250 km/s wokół centrum Drogi Mlecznej (3). No i znów, i tak dalej.

I co dalej? Czy nie zostajemy z pustką w dłoniach; zanim odpowiemy, już przychodzi nam zamilknąć.

W piątek, jadąc tramwajem, poczułem, że nie mogę wysiąść, bo stracę przytomność. Dziękuję dziewczynie (czy może – kobiecie?), która kupiła mi bilet i skasowała w kasowniku, a wcześniej pozbierała moje rzeczy, które wysypały się z reklamówki.


Ćwiczenia z pisania o niczym (jednak)

Ten wpis powinien mieć tytuł "ćwiczenia z pisania o niczym". Ale nie wiem jeszcze, jaki będzie (tytuł). Bo ciągnie mnie do tego, by stawiać stwierdzenia ("o życiu", jak to się mówi), a biorąc pod uwagę późną porę oraz mój dość ograniczony stan psychiczny (na wpół przytomny), stwierdzenia owe miałyby wątpliwą wartość. No chyba, że zakwalifikowałyby się do kategorii "objawienia", a te zdarzają się w stanach półprzytomności.

No dobrze. Na objawienie raczej nie liczę, a tym bardziej na to, że teraz jestem w stanie napisać coś – jakąś analizę a potem syntezę czegokolwiek. Więc po prostu piszmy – że "tak a tak jest", albo "tak a tak było". Stwierdzenie rzeczywistości już samo w sobie jest zadaniem nad wyraz trudnym, a cóż dopiero, kiedy próbujemy się kusić o osąd (no proszę – kuszenie i sąd – jak te pojęcia są ze sobą związane!).

Piszmy więc jak jest. A jest tak. Ciemna sypialnia, mikro, bo łóżko zajmuje prawie całą przestrzeń od ściany do ściany. W wolnym pasku z prawej strony, który pozostaje, stoi półka z niemalowanych deseczek, sklecona z górą trzydzieści lat temu. Gwoździami, tak po prostu – przyłożonymi do drewna i… bęc, bęc! – zbitymi młotkiem. Sam młotek chyba już nie istnieje, półka została. Do niej jest przykręcona lampka, kiedyś – ze zwykłą żarówką, dzisiaj – żarówką LEDową, najtańszą z hipermarketu. Daje jedyne tu światło. Zza ściany dobiega głos jak z telewizora. Komputer szumi leciutko. Klawisze, ciche, mlaskają twardawo. Zza okna przetacza się odgłos sunącego po zaśnieżonym asfalcie samochodu. I to już wszystko. Żadnych interpretacji, żadnych teorii. Tak po prostu jest.

Szczęście…eeeee

Gratuluję tym, którzy wiedzą, co uczyni ich szczęśliwymi. Nie. Nie ma czego gratulować – ta wiedza nie czyni szczęśliwym. Dodatkowo – ponieważ niezmiernie trudno jest osiągnąć dokładnie to, co by w naszym mniemaniu przyniosło szczęście, ta wiedza, w praktyce, od szczęścia oddala. Dołożywszy do tego jeszcze rewelacyjny mechanizm adaptacji człowieka do najróżniejszych warunków, również do szczęścia, można zaryzykować stwierdzenie, że długotrwałe poczucie szczęścia jest niemożliwe do osiągnięcia, gdyż nawet jeśli osiągnie się je chwilowo, to przyzwyczajenie zmieni je prędzej czy później w coś zwykłego. Albo co gorsza – w coś uwierającego, denerwującego, wreszcie – obrzydłego i znienawidzonego, w końcu – obojętnego.

Ba, pozostają jeszcze przypadki, wcale nie takie rzadkie, a nawet częste, w których osiągnąwszy dokładnie to, co się chce, odkrywa się, że wcale to szczęścia nie przyniosło.

Paradoksalnie – bliżej szczęścia, albo przynajmniej – spokoju – są ci, którym wszystko jedno.

Oto muzyk grający na tubie, w pewnym mieście na Śląsku. Z pewnością czuje się zadowolony widząc, jak chłopczyk w czerwonym ubraniu wrzuca monetę to otwartego, przygotowanego na to futerału. Lecz to zadowolenie minie zaraz, gdy zobaczy, jak wielu innych przechodniów mija go beznamiętnie. Mógłby sobie wyobrazić, że futerał w całości wypełniony jest bilonem, mógłby nawet liczyć, jaka to mogłaby być kwota, gdyby znalazły się tam np. tylko dwuzłotówki. A w przypadku banknotów? Och…. Ale należałoby je jakoś zabezpieczyć, lekki wietrzyk ciągnący ulicą mógłby….

A co na to mały chłopiec w czerwonym ubraniu? Skoro wrzuca tam monetę, to oczywiście z jakiegoś powodu, który skłania go do pozbycia się części mamony, gdyż w zamian zyskuje coś… Tym powodem jest "………", choćby chwilowe; a przynajmniej – zadowolenie. Może będzie trwało dłużej niż zadowolenie muzyka…

Piotrek!

– Piotrek! – to głos w słuchawce.
– …no? – mój jest zmęczony.
– Co z tobą? Byłem na Twoim blogu – to Wiesiek. Wiesiek umie podłechtać.
– No no, proszę… A czemuż to zawdzięczam…?
– Aaa, zobaczyć co tam biadolisz.
– Acha… No i jak wrażenia?
– Biadolisz! Biadolisz na potęgę.
– Wiesiek, ciekawe jak sam być stękał.
– No może bym i stękał, a może nie dałbym sobie powodu.
– Ach tak? Wiesiu specjalista.
– Spotkałem twoją na mieście. Dałeś popalić!
– Eee…
– Powiedz, byłeś w Krakowie wczoraj?
– No byłem…
– A kto prowadził samochód?
– Wiesiek, wiesz, że dla mnie prowadzenie to jak… To tyle co nic. Odżywam przy tym.
– No właśnie widzę. A powiedz, byłeś w robocie?
– No a gdzie miałbym być. Musiałem i tak zawieść zwolnienie.
– No tak, alibi nie do podważenia. Nie ma innego sposobu jak zawieźć osobiście!
– Słuchaj, wiesz, że jak coś się wokół dzieje, to od razu lepiej się czuję…
– Wiem doskonale. Ale wiem, jak potem zd… no dobrze: dogorywasz.
– Wiesiek, albo coś robię, albo nic. Jak się położę, to już nie wstanę.
– Masz teorie rodem z domu spokojnej starości, w którym pracuje twoja. Chłopie, ale ty upadłeś na głowę, a nie połamało ci nogi!
– Dziękuję. Już sam nie wiem, co lepsze.
– No i jak cię znam, to w robocie zagrałeś twardziela, i teraz myślą, że z tobą to w zasadzie już od dawna jest ok.
– No wiesz, wesoły byłem… ucieszyłem się…
– I przyznaj się. Dali ci robotę? Dali? Uffff, co tam dali, sam się o nią prosiłeś!
– Wiesiek… naprawdę jestem teraz zmęczony…
– No i jak z tą robotą?
– … no wiesz, na razie muszę jechać jutro, bo jak nie, to odwołają spektakl…
– … … … człowieku, ty się nigdy nie nauczysz…
– …
– … hm… A co twoja na to?
– Wiesiek… błagam…
– No dobra. Mam nadzieję, że przynajmniej do tego nie dorobiłeś teorii…
– Słucham?
– No, jak do tego… no… złamania czachy i krwiaka… w dziedzinie materii… He he he. Człowieku… Czy naprawdę uważasz, że to było zapisane w gwiazdach? A może przewidziane przez kwantową teorię? No, chętnie dalej poczytam, jak to ratowanie dźwiękowe spektakli, w stanie zawrotów głowy, falujących szumów w uszach i kłóć w potylicy na przemian ze skroniami, mieści się w ramach ogólnej teorii zbawienia ludzkości [śmiech].
– Wiesiu, wiesz, że zawsze doceniam twoje uwagi. Przyznam, że wyrażone są w sposób bardzo konkretny, nie pozostawiający wątpliwości. To ważne w stopniu nieocenionym. Oraz w sposób niedostrzegalny, bezbolesny a nawet zabawny potrafisz nie zostawić na człowieku suchej nitki.
– Dziękuję! Wiedziałem, że to docenisz. No a teraz trzymaj się! Życzę ci wszystkiego super. Wiesz, będzie dobrze.
– Tak będzie. Ty też uważaj, z tego co słyszę, jesteś właśnie na przejściu dla pieszych na najbardziej ruchliwym skrzyżowanku naszego miasteczka, na wprost posterunku policji, trzymasz słuchawkę przy uchu, a od początku rozmowy słyszałem przy tobie ze cztery piski opon, pięć trąbnięć, oraz, o ile się nie mylę, przekleństwa jakiegoś staruszka, że ludzie z komórkami nigdy nie nauczą się chodzić.
– Bestia! Będziesz
się śmiał jeszcze w t… Sorry! Muszę kończyć!

Zastanawiam się – ciągle i nadaremno. Przecież jestem chory, prawda? A to znaczy, że mogę spać lub robić cokolwiek, co nie sprzyja odbieraniu telefonów. A mimo to odbieram…

Dobre życie

Przejście podziemne, do którego prowadzi tabliczka z dumnym, choć mikroskopijnym napisem krakowski szybki tramwaj (aby go odczytać należy podejść na odległość metra i zadrzeć do góry głowę), i pojawiająca się myśl o sprawie zupełnie nie związanej ani z podziemiem, ani przejściem, ani tramwajem. Mianowicie – jest bardzo prawdopodobne, że ludzie, którzy mówią, że mają dobre życie, są w około pięćdziesięciu procentach masochistami. Ten masochizm być może wrodzony, ale wydaje się to jednak mało prawdopodobne. Taka precyzja tej proporcji musi być wynikiem jakiegoś konsekwentnego, świadomego działania, zmierzającego do wręcz upodobania sobie tych walących się pod nogi kłód, kretowisk, piorunów i inny przeciwności, uderzających w nas, na przekór. 

Ćwiczenia z pisania o niczym – nr kolejny

Ciąg dalszy otępienia. Nie za bardzo wiem, co się ze mną dzieje, trzeba (zatem i po prostu) poddać się spokojnie sytuacji i czekać. I obserwować, o ile jest się w stanie obserwować (w tym stanie). Zresztą sam proces obserwacji, (autoobserwacji w tym przypadku), może być tylko moim wyobrażeniem, a nawet jeśli nie jest, to jego efekty, czyli poczynione obserwacje, lub ewentualne wnioski, wyciągane na teraz i na przyszłość, mogą być zupełnie błędne. Może więc jedyną, drobną korzyścią będzie samo skłanianie siebie do obserwacji (czyli: wyjścia z siebie), by potem jej owoce czym prędzej wrzucić do kosza. To jedyny wysiłek, być może, który leży w zasięgu ręki, tylko po to, by nie poddać się bezmyślnej egzystencji. 

Zakochałeś się, współczuję

– Mówię ci, biada, jeśli się zakochasz. Dopóki lecisz sobie tak lekko, spoko, na pół gwizdka i masz to wszystko tak z boku, jest dobrze. Ale kiedy poczujesz to mocno, wpadniesz po szyję – to nie bądź zdziwiony, ostrzegałem cię! Musisz to olewać, no wiadomo, nie całkiem, ale to już twoja wewnętrzna sprawa, jak to zrobisz, na zewnątrz zaś – jesteś twardy gość, któremu tak średnio zależy. Wspomnisz moje słowa! Zresztą, jak nie przeżyłeś, to nie wiesz i nie uwierzysz. Pamiętaj, trzymasz twarz…
– Ale…
– Żadnego ale. Albo ty, albo… Nic cię nie uratuje, i tylko nie próbuj się tłumaczyć, bo to już kompletnie koniec. Żadnych usprawiedliwień!…
– Tylko…
– No masz! Ale uparty z ciebie osioł. Ja wiem, masz dobre serce i wszystko chciałbyś ułożyć, żeby było pięknie i dobrze. Nie mam siły do ciebie.
– Wiechu…
– No?
– Znam takie miejsce, gdzie można pojeździć quadami. Idziemy?
– Dobra.

Popełniam…

Dziś świadomie zrobiłem coś wbrew sobie. Zmontowałem materiał wideo, który wcale mi się nie podoba, który jest źle nakręcony (nie przeze mnie)(prześwietlony, kamera niewypoziomowana) i ma złej jakości dźwięk (bardziej słychać wszystko inne niż to, co trzeba). Wybrałem sceny na łapu-capu, prawie bez zastanawiania się dlaczego akurat te i akurat w takiej kolejności. Miałem nadzieję, że materiał zostanie odrzucony, bo to jest naprawdę… złe! Siedziałem z boku i patrzyłem, jak jest oglądany i oceniany. Pomyślałem – to mnie nie dotyczy, jestem tylko obserwatorem; nie chcę, aby w jakiejkolwiek formie moje nazwisko pojawiło się w związku z tym materiałem.

I co? Materiał został przyjęty – pozytywnie, nawet z entuzjazmem. Jest zamówienie na dalsze… Co mam teraz robić?

Ćwiczenia z pisania o niczym (nr poz. 1/10/2010)

Za oknem trawnik, pochylony na skarpie. W porannym spojrzeniu słońca jesiennego – skrzy się. Błyski silne, choć mikroskopijnej wielkości, dziesiątki ich. Sam trawnik, jak to jesienny; skoszona i zbrązowiała trawa na niesoczystej już zieleni układa się w nieregularne wałki. Tak – wałki – bo są nieduże, w zasadzie ma się ochotę napisać – wały – takie brzydkie są, jak wały, dajmy na to, w walcowni blach; a może nawet brzydsze, bo tamte ktoś projektował, mają swoją logikę, swoje techniczne, mechaniczne piękno. A tutaj – takie byle wały, na wpół rozrzucone przez przejeżdżające ostrze strasznego urządzenia, id est kosiarki (do trawy).

No dobrze, warto jednak wrócić do błysków, silnych, przeszywających przestrzeń między źdźbłem (jak można sądzić, pochodzą stamtąd) a okiem obserwatora, ukrytego za podwójnym szkłem okna z argonem w środku (czy tym podobnym gazem, o którym mówi się – szlachetny :-/ ) Choć przeszywające i silne, to też niewinne i delikatne, a tylko one same wiedzą, jak to robić jednocześnie. (No, może jeszcze… no te… kobiety wiedzą). Dziesiątki ich, jak już wspomniano, na nieszczególnym, pochylonym na skarpie trawniku, wiodą życie krótkie, w spojrzeniu porannego słońca jesiennego. Wyglądnąć jeszcze raz, przez dwie szyby i argon (lub inny szlachetny :-/ gaz, którym napełnia się okna), a okaże się, że już ich nie ma.